Nowy rok rozpoczęliśmy pracą z wysokiego pułapu. W naszej działalności mamy do czynienia z pracami o różnym stopniu trudności. Zdarzają się banalnie łatwe i krótkie – przeważnie po polowaniach zbiorowych – jak i te trudniejsze.
Jeśli jest w nich gon i stanowienie, to można doświadczyć wielkich emocji. Wszystkie mnie cieszą, ale te trudne dają mi ogromną satysfakcję i utwierdzają w przekonaniu, że mam u swojego boku prawdziwy brylant, jakim jest Cezar!
Emocjonujące prace trafiają się jednak dość rzadko, a tylko wyjątkowy splot zdarzeń pozwala zobaczyć wyżyny umiejętności pracy posokowca, rozwiązującego najtrudniejsze i najbardziej zawiłe rebusy, jakie stwarza mu natura.
Do tego jednak najlepszy nos nie wystarczy. Potrzebna jest wyjątkowa determinacja, upór, inteligencja oraz umiejętność przewidywania. Bardzo wymagającym przeciwnikiem jest jeleń, to mistrz kamuflażu i zacierania własnych tropów.
Farba i kostki
Zadzwonił do mnie Łukasz z radomskiego „Lisa” z prośbą o pomoc. Strzelał poprzedniego dnia rankiem do łani, która na zestrzale pozostawiła kilka kropel farby i… kostki. Jedziemy szukać postrzałka razem Krzysztofem – kolegą z koła – który będzie pełnił rolę kamerzysty.
Gdy pojawiliśmy się na miejscu po 26 godzinach pogoda diametralnie się zmieniła. Po ulewnych dniach przyszedł spory mróz i pościnał lodem wszystkie rozlewiska. Jak się później okazało, na rozległych łąkach było to naszą zmorą.
Łukasz chcąc nam zaoszczędzić wodnych kąpieli, prowadzi nas nie na zestrzał, tylko do lasu, gdzie łania dotarła po kilkuset metrach swojej ucieczki, pokonując bagniste rozlewiska. Tam właśnie doprowadził ich młody posokowiec jego kolegi.
Mieli potwierdzenie tropu w postaci kropli farby. Gdy trafiamy na ten trop, okazuje się, że dochodzimy do niego pod „włos” ścieżką, którą łania uciekała. Ale Cezarowi, to nie sprawia różnicy, więc po chwili obdukcji terenu rusza we właściwym kierunku i zagłębiamy się w las.
Śladów farby brak. Po kilkuset metrach łania gwałtownie zawraca pod ostrym kątem, kierując się w niżej położone partie terenu. Tak docieramy do niedużej rzeczki, gdzie zaczyna się duży problem.
Nad brzegiem rzeczki
Pies na jej brzegu gubi trop. Sprawdza dokładnie brzeg i wraca szybko po własnym tropie 150 metrów, by po chwili powrócić, idąc z nosem przy ziemi. Ten zabieg powtarza trzykrotnie i gdy upewnia się, że łania tu dotarła…
Sprawdza przeciwległy brzeg rzeki na przymarzniętym, bagnistym rozlewisku. Niestety nie odnajduje zagubionego tropu. Przychodzi mi do głowy myśl, że jeśli łania uciekała tym rozlewiskiem, to lód, który w nocy się tam utworzył może uniemożliwiać Cezarowi odszukanie jej tropu. Więc idziemy z Cezarem na kraniec tego podmokłego terenu, oddalonego o 100 metrów i po suchej krawędzi lasu szukamy tropu.
Jednak po kilkunastu minutach Cezar uznaje to za jałowe zajęcie i wraca ponownie na brzeg rzeczki. Tam z mozołem obwąchuje okolice i krawędzie obu brzegów, wchodzi do zimnej wody, wącha gałązki nabrzeżnych krzaczków niczym narkoman, i tak drepczemy w dół z prądem dobre 200 metrów. Nagle natrafia na coś, czego szukał i tu praca nabiera wigoru.
Jak się okazało łania uciekała korytem tej rzeczki. Teraz już rwiemy poprzez bagniste porośnięte krzakami, rozlewiska dobre kilkaset metrów i… wychodzimy na rozległe łąki. Tu praca jest już spokojniejsza. Cezar z aptekarską dokładnością obwąchuje króciutką przysypaną śniegiem trawę, na której zapachu zostało niewiele. Ale nasze problemy dopiero się zaczynają.
Głęboki kanał
Po kilkuset metrach natrafiamy na zamarznięte wodne rozlewiska! Cezar po lodzie dociera na ich drugi brzeg i tam zaczyna ponownie mrówczą pracę. Jest tak zajęty, że nie patrzy daleko przed siebie. Ja za to widzę, że tych lodowych mokradeł niestety jest coraz więcej i są bardzo rozległe. Zastanawiam się, dlaczego łania ucieka odkrytym terenem, gdzie było ją widać, a nie lasem, który jest tuż obok?
Jednak chyba dobrze wiedziała co robi i jakie stworzy to nam problemy. W oddali, po prawej stronie widzimy trzcinowiska łączące te podmokłe łąki z lasem. Czuję, że nasz postrzałek tam się schronił, ale Cezar musi odnaleźć trop.
Zanim to nastąpi przed sobą mamy głęboki kanał i po jego obu stronach lodowisko, na które strach wejść. Wiemy, że łania do niego weszła, ale gdzie wyszła?
Przekraczamy kanał przez kładkę i sprawdzamy brzeg przez dobre pół godziny. Cezar tym razem nie trafia na jej trop! Jestem podłamany, tyle pracy pójdzie na marne?
Łukasz ma już dość. Zostaje przy lesie, a my z Krzysztofem uporczywie podążamy za Cezarem. Sprawdzamy łąkę, brzeg trzcinowisk i… nadal nie mamy jej tropu. Przychodzi mi do głowy, że łania mogła tak jak wcześniej rzeką, tak teraz uchodzić tym kanałem wodnym, który zaprowadził ją do trzcinowisk. Niestety, jest on lekko zamarznięty, więc po jego rozlanych, lodowych brzegach Cezar nie może podążać.
Finał maratonu
Podejmuję męską decyzję i w poszukiwaniu tropu ruszamy suchą krawędzią lasu łączącą go z trzcinowiskami. Za nimi jest kanał i łąki. Mam cichą nadzieję, że łania tu dotarła. O dziwo, tym razem wreszcie i ja na coś się przydałem.
Po kilkuset metrach obwąchiwania obrzeży trzcinowisk i lasu Cezar łapie trop! Rusza ostro, a ja już wiem, że nadal jesteśmy w tej grze! Łania nie pociągnęła jednak w las, tylko wzdłuż niego na torfowe, podmokłe nieużytki porośnięte w oddali krzakami.
Widzę, jak Cezar rwie nimi pospiesznie, bo trop jest tu dobry i nie przykryty lodem. Po kilku minutach wpada w te zarośla i nareszcie słyszę tak długo oczekiwany baryton!
W końcu ją ma! Teraz czas na próbę sił i finał tego maratonu. Jest stanowienie, więc zbliżam się do nich omijając krzaki. Ale łania jest czujna i rusza gwałtownie z powrotem, kierując się łukiem na rozległe łąki. Z daleka widzimy, jak pokonują torfowiska, kanał wodny i na łące przy paru drzewach jest kolejne stanowienie.
Dostrzegamy, że łania ma problem z tylnym badylem, którego koniec luźno zwisa. Są od nas około 350 metrów i gdy do nich ruszamy otwartym terenem, łania nie czeka.
Rusza dalej na łąki. Jak się po chwili okaże, wie dobrze co robi. Pędzi do rzeki, która ma dać jej schronienie przed nacierającym Cezarem. Ja jeszcze o tym nie wiem, lecz widząc na ekranie Garmina, że zatacza poza szuwarami wielki łuk, proszę Łukasza o zajście im drogi.
Jak lodołamacz
Z Krzysiem pędzimy ich tropem. Na wprost nas jest następne stanowienie, a tu przed nami lekko zamarznięty kanał. Przejścia nie widać.
Słyszę, jak mój orzeł walczy w jednym miejscu. Nie waham się ani chwili. Pełne oddanie w takim tandemie to podstawa. Walę w ten kanał choćby było i po szyję! Mam fart jest tylko…po pas.
Niczym lodołamacz gramolę się na jego drugi brzeg. Krzysztof chwilę się waha, ale już za moment słyszę jego „radosne” wrzaski świadczące o pokonaniu tej przeszkody. Pędzimy co sił i ze zdziwieniem odkrywam cel ucieczki łani. Jest nim rzeka, szeroka, głęboka i o sporym nurcie.
Gdyby przyszło mi ją pokonać, nie pomogłaby nawet moja determinacja. Cezar dobrze o tym wie, więc odciął łani drogę ucieczki, przepływając na drugą stronę. Teraz, szalejąc na jej drugim brzegu trzyma ją w szachu a ona stoi w lodowatym nurcie.
Strzał kończy to dochodzenie. Mój posokowiec wspiął się na wyżyny swoich umiejętności rozpracował tą pełną zawiłości, zagadek i pułapek szaradę. Nasza ekipa zrobiła prawie 11 kilometrów.
To nie był zwykły trop, po którym podąża się jak po sznurku! Jednak takie pedantyczne rozpracowanie tropu przez mojego orła, daje mi wyjątkową satysfakcję i uzdanie dla jego niezwykłych umiejętności. W tej pracy było wszystko czego można oczekiwać, od dobrego posokowca!