Mówiąc wprost i otwarcie – do szukania postrzałków w naszym kraju – każdy przewodnik utytułowanego posokowca musi dużo dopłacić. Wielkim sukcesem przy poszczególnych wyjazdach jest wyjście na zero, ale żeby precyzyjnie wyjaśnić problem pozwolę sobie opisać dwie moje prace.
W jeżynowym młodniku
Właśnie odbywał się Memoriał im. ks. Benedykta Gierszewskiego w Borach Stobrawskich. To jedna z najważniejszych, międzynarodowych imprez dla posokowców. Niestety, nie załapałem się do kadry, a na otarcie łez, otrzymaliśmy funkcję „psa kontrolnego”.
W tamtym czasie Cezar miał na koncie 67 odnalezionych postrzałków, w tym 27 dzików. Ostatniego dnia memoriału otrzymałem ekstra zadanie niesienia pomocy w oddalonym o 100 kilometrów obwodzie. Prezes tego koła poprzedniego dnia w trakcie pędzenia oddał strzał do dużego dzika z kalibru 9,3×62.
Dzik został trafiony. Dwa psy zostały podłożone na trop i szybko doprowadziły do jego stanowienia w miocie. Podkładacz niestety spudłował. Potem gończe natrafiły na innego dzika, który został strzelony. Dalsze poszukiwania rannego dzika nie powiodły się i zwrócono się o profesjonalną pomoc.
Zestrzał znajdował się na leśnej drodze, pomiędzy gęstymi młodnikami sosnowo-świerkowymi, w których w podszycie rosły jeżyny. O godzinie dziesiątej rano wraz z Cezarem na otoku ruszyliśmy. Prezes doskonale wiedząc co nas czeka na tym tropie, postanowił dotrzeć inną drogą w miejsce, gdzie psy stanowiły dzika.
Po 30 minutach spotkaliśmy się tam. Jan wyglądał jak z żurnala, a ja byłem mokry i podobny do jeżozwierza. Na miejscu stanowienia dzika, była kolejna kępa jeżyn, którą Cezar postanowił gruntownie sprawdzić. Ja takiej ochoty nie miałem, więc zrobił to sam.
W tym czasie postanowiłem powycierać własną krew z twarzy i rąk. Po chwili wszyscy ruszyliśmy w dół młodnika w największe gęstwiny. Wszystko szło dobrze, aż do momentu, gdy Cezar natrafił w młodniku na patrochy strzelonego tam dzika.
Szybko zorientowałem się, że ma problem z odszukaniem właściwego tropu. Korekty niewiele dały więc postanowiłem, że powrócimy na miejsce stanowienia dzika. Pomogło, ale Cezar jednak dla pewności postanowił wraz ze mną na otoku raz jeszcze skontrolować tą samą kępę jeżyn.
Dalej szło jak po kolczastym sznurku. Dzik kluczył i nie omijał żadnej kępy jeżyn, a za nim ja i Cezar.
Nieszczęścia chodzą parami
Na liczniku Garmina było już ponad 5 kilometrów, ale z uporem brnęliśmy dalej. W pewnym momencie usłyszałem wyraźne stuknięcie spadającego przedmiotu o ziemię. W odruchu złapałem za kieszeń na piersi, gdzie jeszcze przed chwilą był Garmin.
Kieszeń była pusta. Szukanie w jeżynach nie jest proste i nie przyniosło sukcesu, Garmin zapadł się pod ziemię. Trudno, idziemy dalej… Cezar wrócił na trop i szedł jak po sznurku. Potwierdzał to co chwilę Jan, znajdując krople farby.
W kolejnym młodniku trafiamy na kąpielisko, z którego korzystał „nasz” dzik. Dzik był tutaj w nocy lub nad ranem. Po ponad 5 kilometrach zakrętasów, wreszcie, ku mojej radości opuszczamy jeżynowe chaszcze. Wchodzimy w stary las. Jak się okazało, nasza radość była przedwczesna.
Kolejny jeżynowy młodnik odebrałem, jako wyjątkową złośliwość losu. Tym razem był tak gęsty, że spuszczam psa z otoku, bo jeżyny uniemożliwiają pracę. Niestety nie widzimy, w którym kierunku mamy iść. Nie mamy Garmina i jego wskazań. Po 10 minutach przywołuję psa i ponownie zapinam Cezarowi otok.
Przedzieram się z nim przez kolejne gąszcza i jeżyny. Po 100-200 metrach zabawa zaczynała się od nowa. Cezar ciągnie ostro do przodu, a moja lewa stopa zsuwa mi się po korzeniu i ląduję miękko… Na kolbie mojego drylingu.
Aż trudno sobie wyobrazić jak kruche jest drewno orzecha. Poproszę Jana aby wzmógł czujność i ewentualnie ratował naszą skórę ze swej 9-tki – jeśli zajdzie taka potrzeba. Pies po tym zdarzeniu dostał luz, a ja rozmyślałem co jeszcze przyniesie nam los.
Bezcenne doświadczenie
Z zamyślenia o złośliwości losu, wyrwał mnie szczekanie Cezara. Wreszcie jest dzik! Gon 200 metrów i… cisza. Czy w tych jeżynach dzik potrafił zgubić psa? Obaj z Janem przedzieramy się w kierunku Cezara. Nic nie widzimy, bo jeżyny do pasa. Nagle spostrzegamy przedzierającego się przez gąszcze posokowca, który zawzięcie szuka dzika.
Rozglądamy się obaj gorączkowo wokół. Nagle patrzę w lewo i widzę w odległości około 7 metrów – dużego dzika. „Waruje” i patrzy na mnie. Składam się z mojej uszkodzonej broni i ciągnę za spust. Niestety nie działa. Sprawdzam bezpiecznik broń jest odbezpieczona. A dzik obmyśla szarżę. Ciągnę ponownie za spust i nic. Dzik traci cierpliwość, odwraca się bokiem i na szczęście odgania psa. Przerzucam przełącznik na brenekę i strzelam z mojego „obrzyna”. Dzik jednak idzie. Krzyczę do Jana – wal! Słyszę jego strzał, ale na dziku nie robi wrażenia.
Za chwilę słyszę głos Jana: „to niemożliwe”! Obaj słyszymy, że Cezar szczeka przed nami. Rwiemy udami kolejne jeżyny i w żółwim tempie, posuwamy się do przodu. Po drodze widzę rozerwany dąbek, którego poszatkowała kula Jana Teraz rozumiem dlaczego dzik cały czas żyje.
Wpadamy w krzaki i widzimy jak Cezar „tańczy”, a dzik pisze testament. Oglądamy go. To duży dzik około 90 kilogramów. Miał postrzał na szynkę, ale bez uszkodzenia kości. Jestem wykończony. Ponad 7 kilometrów jeżynowego labiryntu!
Przyjaciół nie kupimy
Ale warto było! Mimo, że było to moje najbardziej deficytowe dochodzenie z Cezarem, wyniosłem bezcenne doświadczenie! No i ta duma.
Bilans zysków i strat był następujący. Koszty około 4000 zł (Astro 320 + kolba drylingu), a przychody? Poznałem Jana i jego kolegów, u których gościłem wraz z Cezarem, na wielu pięknych polowaniach. Trzymamy ciągły kontakt. W tym roku, po trzech latach znajomości, spędzimy wspólnie z rodzinami tydzień na Mazurach – będziemy razem dochodzić postrzałki.
Bilans – zatem jest wyjątkowo korzystny! Przyjaciół nie kupimy za żadne pieniądze, a gdyby nie Cezar, miałbym ich dużo mniej!
Nieoczekiwane przychody
Drugą opowieść proszę potraktować jako przypadkowy incydent!
W 2018 roku byliśmy z Cezarem na Mazurach i odwiedził nas kolega z klubu. Mamy wspólne tematy. Lubimy porozmawiać, przy szklaneczce whisky o naszych czerwonych psach i popatrzeć jak pracują.
Wiedział, że nie będzie się nudził. Po nocnych opowieściach budzi nas rano telefon. Dzwoni sympatyczny Hubert z pobliskiego OHZ-u. Jego dewizowiec w ostatnim dniu polowania, nad ranem oddał strzał do byka. Ten niestety uszedł. Zbieramy się szybko z Mikołajem i Cezarem.
O dziesiątej jesteśmy na miejscu. Minęło trzy godziny od strzału Byk przy wejściu do lasu zostawił farbę. Otrzymujemy informację, że dewizowcy wyjeżdżają następnego dnia wczesnym rankiem. Musimy zatem tego byka dojść dzisiaj. Opcja zero-jedynkowa.
Decyzja zapada, że idziemy do oporu. Ruszamy za Cezarem we trzech, wraz z bratem leśniczego Łukaszem. Po 100 metrach przed wejściem do młodnika Cezar zdradza ożywienie. Siada prosząc o zwolnienie do gonu. Odpinam otok i pies szybko rusza. Po chwili słychać jak gna byka. Niestety nie dochodzi do stanowienia. Byk jest jeszcze zbyt zdrowy, uwalnia się od psa i znika w ostępach mazurskiej puszczy.
Wyścigowe charty
Cezar wraca zmęczony i we czwórkę ruszamy po gorącym tropie. Wyjścia nie ma. Pies w tym przypadku pracuje luzem, aby jak najszybciej zakończyć to dochodzenie. Od czasu do czasu wraca się i patrzy na nas pytającym wzrokiem, dlaczego tak się tak wleczemy.
A my pędzimy za nim jak charty wyścigowe. Pogoń trwa nadal. Po 10 kilometrach docieramy do brzegu jeziora Majcz. Cezar pokazuje, że byk popłynął na wyspę znajdującą się 200 metrów od brzegu. Nieopodal znajdujemy łódkę, ale bez wioseł. Chłopcy próbują znaleźć deski, które mają je zastąpić. W tym czasie podjeżdża bus leśniczego. Wpadam na pomysł, aby objechać zatokę jeziora i sprawdzić, czy byk z wyspy nie popłynął na drugą stronę.
Siadamy z Mikołajem i Cezarem do samochodu. Za chwilę jesteśmy już po drugiej stronie. Pies sprawdza brzeg i melduje, że byk opuścił wyspę i polami pognał w pobliskie, zakrzaczone torfowiska. Zostawiamy samochód i walimy za bykiem. Nagle, przed nami w krzakach torfowisk Cezar coś głosi, ale dla mnie jakoś dziwnie – nietypowo.
Dochodzimy do niego, a tu na tropie, stoi wielki dzik i ani myśli ustąpić. Widząc naszą gromadę jednak ustępuje. Droga wolna. Idziemy dalej. Na krańcach torfowiska Cezar zakręca w lewo i za pagórkiem ma wreszcie byka. Jest stanowienie!
Wypadamy z krzaków i co widzę? Z odległości ok. 80 metrów, zza pagórka widać jedynie głowę i wieniec byka. Nie widzę psa i nie mam kulochwytu. W lunecie ten widok miałem zaledwie przez parę sekund i nie zdecydowałem się na strzał.
Kolejne jezioro
Ruszamy dalej. Byk trzcinowiskami i krzakami, a Cezar ujadając za nim. Gon oddala się coraz bardziej. Gnają w stronę kolejnego jeziora. Wypadamy w końcu z tych krzaków i widzimy mocno ożywioną, całą naszą ekipę stojącą przy samochodach. Dwaj niemieccy dewizowcy, tłumacz Antoni, leśniczy Hubert i jego brat. Opowiadają, że byk przebiegł przed nimi w odległości 30 metrów, a za nim pies.
Niestety nie mieli broni, bo to teren innego OHZ-tu. Proponują podwiezienie, ale odmawiam. Cezar musi trzymać trop. Walimy polami do kolejnego lasu. Byk zbliża się do kolejnego jeziora, o nazwie Inulec.
W pewnym momencie Cezar zbiega z leśnej skarpy i wchodzi do wody. Zanurzony po brzuch podąża wzdłuż brzegu, po trzcinach. Po 100 m nagle wychodzi z wody i pędzi brzegiem. Nie trwa to długo. Nagle zakręca w prawo i wpada w wodę jeziora. W oddali o widać wyspę. Zawracam psa, bo byka nie widać na tafli. Pewnie już zdążył dopłynąć do wyspy.
Pokazuję Mikołajowi ekran Garmina. Jest na nim 30 kilometrów. Jesteśmy wykończeni. Nie mamy łodzi. Nie widać domostw. Całkowite pustkowie!
Dzwonimy przybici, po naszą ekipę. Przyjeżdżają po nas i jedziemy do leśniczówki na kawę. Niestety dzisiaj już łodzi, Hubert nie załatwi. Obiecuje coś zorganizować na jutro. Zgadzam się dojechać o każdej porze. Jest bardzo miło – mimo klęski.
Liczy się skuteczność
Przesympatyczny tłumacz Antoni, pociesza mnie, przekazując słowa uznania. Dewizowcy są zachwyceni pracą mojego psa. Sprawia mi ogromną przyjemność – ale tak naprawdę liczy się tylko nasza skuteczność, a tej nie było!
Żegnamy się. Pan Antoni pyta: Ile należy się za usługę? Odpowiadam, że nic, bo zadanie nie zostało wykonane. Jeśli chcą, to tylko zwrot kosztów paliwa – czyli 30 zł. Chwilę rozmawia z Niemcem, ten wymienia parę słów ze swoim kolegą i wkłada mi zwitek banknotów do kieszonki na piersiach.
Pan Antoni tłumaczy, że dają podwójną stawkę, bo było nas dwóch. Pomyślałem wtedy, że chyba coś się przesłyszałem lub nastąpiło niezrozumienie. Wsiadamy z Mikołajem do samochodu i wymieniamy uwagi. Wyciągam ten zwitek, a tam jest 2 x po 300 ale nie złotych – tylko euro. Całkowicie baraniejemy!
Zastanawiamy się o jakich głowach myśleli. Jeśli już to były trzy. Nasze dwie i najważniejsza – Cezara. Dlatego podzieliłem to na równe trzy części, aby żadnej nie pominąć.
Poszukiwanie tego mazurskiego byka jak dotąd było najbardziej „intratną” w naszej historii. Mało tego wygrywa również w kategorii najdłuższej.
Na drugi dzień zadzwoniłem do Huberta. Niestety nie załatwił łodzi. Kolejnego dnia rano straszę go, że nadmucham materac i z Cezarem w ten sposób przeprawimy na wyspę. Oddzwania koło południa i mówi, że jest już po sprawie.
Byk rano ledwo żywy dotarł do sadu rolnika. Ten zadzwonił do gajowego, który go dostrzelił. Tym sposobem nasz honor został uratowany. Wieniec trafił w ręce naszych szczodrych dewizowców, a ja w swoich notatkach dopisałem – „trafienie byka na mostek”.
Największym sukcesem w tej przygodzie było jednak poznanie Antoniego. Ten przesympatyczny i uroczy człowiek jest skarbnicą wiedzy. To myśliwy z olbrzymim doświadczeniem i urokiem osobistym. Nasza znajomość trwa do dzisiaj i prawdopodobnie w tym roku spotkamy się na kolejnym polowaniu.
Kosztowna nauka
Podstawowym „zyskiem” przy poszukiwaniu postrzałków jest nabieranie doświadczenia przez nasze psy, a największą zapłatą jest podziw i komplementy, które otrzymujemy w przypadku udanej pracy, ale żeby to osiągnąć, pracy musi być dużo!
Podstawowym problemem jest jej brak. Aby ją mieć, cena za usługę musi zachęcać do składania nam ofert, czyli musi być wykonywana gratis! Tak – nie dziwcie się – nauka musi kosztować! Jeśli otrzymamy zwrot za dojazd, to większość podkładaczy posokowców bardzo się cieszy.
Jeżeli ktoś myśli, że zbije przysłowiowe kokosy – to stanowczo odradzam kupowanie posokowca! Z doświadczenia wielu przewodników niezbicie wychodzi, że jeśli pies nie będzie miał rocznie minimum 50 prac, to nie ma szans na zostanie „orłem”. Prawdopodobnie będzie zwykłym „przeciętniakiem”.
W tym przypadku zadzwonią po nas tylko nieliczni myśliwi i to tylko raz. Na kolejne „poszukiwanie” nie dadzą się nabrać.
Nic tak dobrze nie działa na „myśliwską brać” jak spektakularna praca posokowca i końcowy sukces, ale na to trzeba zapracować. Jeśli zdobędziemy uznanie pojawią się oferty prac, komplementy i zachwyty.
Dlatego wszystkich myśliwych gorąco zachęcam. Jeśli nie odnajdziecie postrzałka – koniecznie dzwońcie! Na stronie głównej portalu WildMen zawsze znajdziecie baner „Pogotowia Postałkowego”, a tam kontakt do wielkich pasjonatów poszukiwania!