Wielu myśliwych doskonale pamięta, że sezon na kaczki rozpoczynał się w sierpniu. Niestety Polski Związek Łowiecki dalej nie zlecił przeprowadzenia stosownych badań. Politycy przesunęli nam termin rozpoczęcia polowań na 1 września, a w dolinie górnej Wisły i Soły będziemy polować dopiero od 15 września.
Musimy cierpliwie czekać do końca wakacji. Pozostały wspomnienia jak to Kazimierza Winklera (1918 – 2014) – wspaniałego pisarza i autora tekstów do piosenek „Tych lat nie odda nikt”, „Pierwszy siwy włos”, „O mnie się nie martw”…
Każdy z nas ma własne wspomnienia z wakacyjnych polowań na kaczki, które pewnie powrócą po przeczytaniu opowiadania Kazimierza Winklera, które chcę Wam przypomnieć. Autor wspomina w nim również polowania na wiosenne kaczory, które bezpowrotnie „wypadły” z naszego kalendarza…
Wiosennych łowów jednoznacznie zabrania dyrektywa ptasia, ale termin rozpoczęcia polowań na grzywacze i kaczki myśliwi powinni walczyć i jak najszybciej wyasygnować środki na badania aby udowodnić, że nasze kaczki kończą sezon lęgowy w sierpniu!
Jeśli tego nie zrobimy, to aktywiści organizacji antyłowieckich będą się domagać dalszego skracania sezonu polowań. Jak co roku będą atakować. Naszą jedyną formą obrony jest uświadamianie społeczeństwa (czyli rodzinę i znajomych), że naszym kaczkom nie zagrażają myśliwi tylko drapieżniki, które niszczą legi!
A pierwszego sierpnia!
Pamiętam taki fragment rozmowy telefonicznej.
–No tak… A co robicie latem? My wybieramy się na Węgry, nad Balaton.
–Mamy jechać w czerwcu do Bułgarii.
Z przyczepą. Moja żona uwielbia błękitne morze. Może być nawet Czarne.
–I słusznie. Tam słońce urzęduje bez pudła.
–Właśnie. A propos pudła, kiedy wracacie? Chyba zdążysz na pierwsze kaczki?
–Ma się rozumieć! A ty?
–Jasne! (z niesmakiem): Może jakoś tam przeleci ten cały czerwiec i lipiec… (z rozmarzeniem): A pierwszego sierpnia…
Andrzej – Bach! Bach!
Ja – Plaś! Plaś!
Od czasu tej rozmowy zwrot, pełen nieukrywanej, rozkosznej nadziei, „A pierwszego sierpnia!..”, zaczął krążyć wśród kolegów myśliwych. Gdy jeszcze pola pokrywał śnieg, ciemniejący powoli w przedwiosennym, mizernym słońcu, spoglądaliśmy w niebo i prostowaliśmy ramiona, mrucząc porozumiewawczo:
A pierwszego sierpnia…!
Ile było już tych sierpni!
Wiele lat temu zjechaliśmy jak zwykle – mała grupka kolegów, namiętnych strzelców do pióra – pierwszego dnia, rozpoczynającego sezon kaczkowy. Podzieliliśmy szybko teren i rozeszliśmy się, każdy w swoją stronę. Mnie przypadła daleka droga ku widłom opływającej nasz teren rzeki i jej dopływu, niewielkiej, ale zadziornej rzeczki Wieczorki, burzliwej i wręcz groźnej wiosną, wesołej latem, pełnej ostrych, niespodziewanych wiraży, gdzie pod nawisem olszynowych odrostów lubią szukać schronienia tłuste krzyżówki.
Wędrowałem sobie niedbale jej brzegiem, zagapiony a to w wyblakłe od upału niebo, a to w bełkoczący, przekorny nurt. Pies myszkował w zaroślach bez przesadnej wiary w celowość tych zabiegów.
Czułem na ramieniu ciężar dubeltówki, byłem całkowicie rozluźniony, bliski tego rzadkiego uczucia szczęścia, jakie dostępne jest człowiekowi na ziemi. No, powiedzmy ściślej – polującemu mężczyźnie.
Na zakolu rzeczki, jakie w pewnej chwili otworzyło się przede mną, dostrzegłem z daleka trzy kaczki, spływające wolno z leniwym w tym miejscu, niezdecydowanym prądem. Okręcały się dokoła, trzepotały skrzydłami, wzbijając świetliste tumany kropel. Przywołałem psa i spróbowałem odejść ostrożnie od brzegu, by potem pod osłoną kępy olszyn zbliżyć się znowu do kaczek, które zdawały się nie dostrzegać tych manewrów. Kiedy jednak, dumny ze swej przebiegłości, miałem zaledwie kilka kroków do miejsca, gdzie spodziewałem się ujrzeć z bliska, między liśćmi kacze towarzystwo, usłyszałem tylko prężny trzepot i pożegnalne kwakanie.
Kaczki ukazały się już wysoko, wzięły kierunek na rzekę i utonęły szybko w upalnej przestrzeni. Cezar pokwitował ich odlot pytającym spojrzeniem, a kiedy stwierdził, że nie wpadłem ani we wściekłość ani w rozpacz, a nawet pogwizduję sobie pod nosem skoczną melodyjkę, ruszył ku przodowi, wiercąc tym symbolicznym fragmentem ogona, jaki moda czy zwyczaj zostawiają łaskawie niemieckim wyżłom szorstkowłosym.
Po kilkunastu krokach, gdy rozważałem jeszcze raz, czy można było coś zrobić, by jednak podejść na strzał tamtą trójkę, tuż spod brzegu, którym szedłem, zerwały się dwie lśniące krzyżówki, bezwstydnie bliskie, niemal dotykalne za rzadkim w tym miejscu listowiem.
Nim poderwałem broń, straciłem ułamek sekundy na stwierdzenie tego wszystkiego ze zdumieniem i radością. Łapałem kaczki na muszkę, nie mogąc się w pośpiechu zdecydować, do której strzelić najpierw, wreszcie wygarnąłem w chwili, gdy znikały, skręcając, jak można było przewidzieć, ku rzece.
Oczywiście spudłowałem, a potem nie wiadomo dlaczego nie strzeliłem już z drugiej lufy, choć kaczki ukazały się właśnie nad leszczynami i szansa była wymierna. Cezar ruszył po pierwszym strzale, potem stanął i obejrzał się podejrzliwie. Tym razem nie umiałem już ukryć rozdrażnienia. Unikałem wzroku Cezara, wreszcie spojrzałem mu prosto w oczy i rozłożyłem ręce. Dla kolegów myśliwych znalazłbym może jakieś nędzne usprawiedliwienie, psu mogłem powiedzieć tylko:
-Masz dziś pana pudlarza. Trudno, wybacz.
Jedyne, co zrobiłem, by w tym samobiczowaniu nie posunąć się za daleko, było mocne zaakcentowanie słowa dziś. Dziś mi się nie wiedzie, jutro będzie oczywiście lepiej, rozumiesz? Aż do czterech topól, nad którymi niebo rozpięte było jak płótno namiotowe w kolorze wytartych dżinsów, nie spotkaliśmy już kaczek, nie licząc stad krążących i siadających daleko, daleko, w gęstych zaroślach, wypełniających widły rzek.
Przypomniało mi się głupie uczucie, jakiego doznałem ostatniego przedwiośnia, gdy również z Cezarem zapuściłem się w ten właśnie zakątek w poszukiwaniu kaczorów.
Teraz, w sierpniu, wszystko było jasne: Tu Wieczorka, tam rzeka, tu twardy grunt, tam niepewne bagno, ówdzie głęboka fosa, wypełniona wodą. Krążenie po tym terenie, choć uciążliwe, nie wiązało się z żadnym ryzykiem. Ale wówczas, gdy wysunięte patrole wiosennych podmuchów nie zdołały jeszcze przełamać zimowych umocnień, a jednocześnie w pozornie zimowym krajobrazie podmęczony słońcem lód trzaskał nagle pod nogą w ciemnych błyskawicach, otwierając podstępną, trudną do ocenienia głębię, wówczas sprawa była zupełnie inna.
Skacząc z kępy na kępę, brnąc w śnieżnych, nawianych zaspach, zapadając się w czarnym bagnie, zamaskowanym cienkim szkliwem lodu, dotarłem wreszcie z Cezarem nad rzekę. Ogromne, spiętrzone ukośnie jedne na drugich odłamy lodu, które spływały już parę dni temu, a potem zostały jakby uchwycone i zatrzymane nagłym uderzeniem mrozu, zalegały przy brzegach. Z trudem mogłem sobie wyobrazić, jaka siła doprowadziła do tego fantastycznego widoku, pełnego surowego, groźnego piękna. Środkiem rzeki wił się ciemny nurt. Wokoło ani śladu człowieka.
W słonecznej, iskrzącej mrozem pustce było coś dręczącego, przyczajony niepokój krył się za urokami krajobrazu. I nagle słońce zniknęło za żółtawą, brudną chmurą, wieszczącą śnieżną zamieć. W jednej chwili zmieniło się wszystko, zgasły jaskrawe kolory, wygładziły ostre światłocienie, śnieg, podmalowany burymi refleksami sypnął gęsto, a chmury pokryły niebo szczelnie od krańca po kraniec. Gdy chwilami ich warstwa rzedła, wirujące płatki śniegu wydawały się na tle przydymionego słońca niemal czarne. Co ja tu robię, na tym pustkowiu, myślałem sobie wtedy. Już nie te lata, przygód mi się zachciało. Zamiast siedzieć pod piecem, wino grzane smakować, z kolegami o dawnych przewagach myśliwskich gawędzić, pcham się Bóg wie gdzie w taką niepewną pogodę.
I co? Kaczek nie ma, wpaść w jakąś dziurę i złamać nogę nietrudno. Zrobiło mi się gorąco. A potem zimno. I znów gorąco. Cezar przysiadł i patrzył na mnie uporczywie. Żeby tylko nie odkrył, że choćby na chwilę poddałem się jakimś kretyńskim lękom. Przecież nic się nie stało. Ręce i nogi całe. A pogoda – jak to przedwiośniem. Dodałem sobie ducha głośnym stwierdzeniem pospolitego faktu i mrugnąłem do Cezara. Nie ma kaczek, stary, wracamy. Nie próbowałem dochodzić, w jakim stopniu zaważył na tej pośpiesznej decyzji brak kaczek, a w jakim katastroficzne nastroje sprzed paru chwil. I ruszyliśmy, usiłując wracać naszym własnym śladem, krętym zresztą i zygzakowatym.
Wkrótce przekonałem się, że krótki, ale gwałtowny opad śniegu zdążył już te ślady zasypać. Cezar kręcił się, wybiegał naprzód i wracał, gdy lód łamał się z trzaskiem pod jego potężnymi łapami. Wszystkie znane mi przesmyki, zagęszczenia wiklinowych zarośli, pojedyncze brzozy i olszynowe kępy zatraciły nagle swe charakterystyczne zarysy. Szukałem drogi to tu, to tam i cofałem się, gdy grunt kołysał mi się pod nogami. Wiedziałem wprawdzie, że większość tutejszych bagienek można sforsować, ryzykując najwyżej nabranie wody do gumiaków, ale były też głębsze rozlewiska, a wśród nich otaczający łukiem ten zakątek, długi na kilkadziesiąt metrów, szeroki na kilkanaście rów, zwany przez nas fosą. Jej głębokości nikt nie próbował dotąd sprawdzić.
Zdawało mi się teraz, że ona, ta ukryta pod śniegiem fosa, jest wszędzie, zagradza mi drogę, gdziekolwiek zrobię kilka kroków, i wabi jednocześnie. Za nią ciągnie się przecież rozległa, bezpieczna równina. Wypuszczałem psa przodem. Idź, szukaj drogi. Cezar pływa doskonale, jeśli nawet wpadnie do wody, nie utopi się, a mnie uprzedzi o niebezpieczeństwie. Ale przenikliwy trzask pękającej skorupy lodowej wprowadził nie tylko mnie w nastrój niepewności. Pies był również roztrzęsiony. Coraz częściej stawał i patrzył mnie z wyraźnym niepokojem. A ja na niego. Jeden u drugiego szukał ratunku i rady. Szlag może trafić. Głupie uczucie.
Mokra koszula lepiła mi się do pleców, nogi uginały już ze zmęczenia. Śnieg przestał padać, ale było nadal ponuro. A my ciągle osaczeni w tych widłach dwóch rzek. Po wielokrotnych próbach, przyciskając się jak najbliżej do brzegu rzeki, do którego, jak pamiętałem, fosa nie sięgała nawet w okresach długotrwałych deszczów, poczułem pod nogami twarde podłoże. Oczywiście, wszystkie niedawne obawy wydały mi się natychmiast śmieszne. Spoglądałem na siebie sprzed kilkunastu minut z dezaprobatą i niesmakiem. Pokrzykiwałem wesoło do psa, który wreszcie poczuł się pewnie i korzystał ze swobody, galopując po polu szeroko otwartym, wybielonym, łagodnie sfalowanym.
Na skraju wiklinowych zarośli przystanąłem pod znajomym drzewem, oparłem się o pień i odetchnąłem głęboko. Przed oczami odsłoniła się rzeka i drugi płaski brzeg. W tym miejscu wielokrotnie strzelałem do kaczek nadlatujących od strony ujścia Wieczorki. Jak chyba każdy myśliwy, mam w głowie zakodowane na amen setki drobnych nawet, myśliwskich wrażeń.
Gwizd lotek przemykającego stadka cyranek otrzeźwił mnie nagle. Koniec reminiscencji. Jest sierpień. Upał. Pierwszy dzień sezonu kaczkowego. Strzeliłem z przyrzutu raz i drugi. Jedna kaczka spadła pionowo, druga zniżyła się gwałtownie ślizgowym lotem i wylądowała kilkadziesiąt metrów dalej. Cezar rzucił się ku niej i w kilku susach dopadł, gdy próbowała się poderwać. Posypało się pierze, gdy tarmosił żywego jeszcze ptaka.
I znów minie rok. A pierwszego sierpnia…!
Kazimierz Winkler