W krainie środkowej Wisły – gdzie głównie operuję – dziki w zdecydowanej większości wyprowadzają się z naszych przesuszonych lasów i traktują wilgotne, bagniste tereny jako wspaniały letniskowy dom.
Idą tam, gdzie gąszcz i woda. Wszelkie torfowiska i bagniska stają się ich schronieniem, a dla nas poligonem, w którym podejmujemy próby dochodzenia postrzałków.
W tym okresie rogaczom natura również sprzyja. Gęste łany zboż i śródpolne laski, to ich ulubione rekreacyjne tereny. A słońce i upał przy piaszczystej, gorącej glebie, na której postrzelony rogacz zostawia śladowe ilości zapachu, to nawet dla posokowca ciężki i wymagający egzamin z dochodzenia i dogonienia takiego postrzałka.
Dlatego też, w tym czasie nie jest łatwo o sukcesy. Według mnie jest wręcz przeciwnie i uważam, że dużo łatwiej jest tu o spektakularną klęskę!
I to ona wywarła na mnie największe wrażenie, może dlatego, że to Cezar w tak ciężkich warunkach pracował koncertowo, a ja całkowicie odwrotnie, raziłem nieporadnością. Niestety, zawsze w ekstremalnych okolicznościach pęka najsłabsze ogniwo, a jak to się stało – spróbuję Wam opisać.
Bagna „Rosomaka”
W tym czasie sukcesem zakończyliśmy tylko 4 prace na 15. Doszliśmy trzy rogacze i jednego dzika. Cezar szukał dzików w tym gorącym, wilgotnym gąszczu. Niestety w kulminacyjnym momencie „rozpływały” się przede mną w tej dżungli!
Ostatni postrzelony prawdopodobnie niegroźnie na wyrostki kręgosłupa dał mi wyjątkowo wyraźnie do zrozumienia, kto tu jest górą, a ja najsłabszym ogniwem…
Pod koniec lipca zadzwonił do mnie myśliwy z „Rosomaka” prosząc o pomoc. Jego strzelany nocą dzik – około 50 kilogramów – po trafieniu leżał 10 minut „martwy” i nagle zwiał do lasu.
Próby odnalezienia go spełzły na niczym. Rano ruszamy z Tomkiem i Danielem za Cezarem, który jako trzeci pies podejmuje próbę wytropienia tej sztuki. Nie daję moim kolegom wielkich nadziei na dojście tego dzika. Objawy wskazywały na postrzał po wyrostkach kręgosłupa – popularnie zwanym chybem lub piórami.
To dla niego niegroźna obcierka powodująca chwilowy paraliż, który dość szybko ustępuje bez większych problemów i następstw. Pewne nadzieje daje tylko odgłos charczenia, który słyszał Tomek. Trzeba sprawdzić, czy przypadkiem nie otrzymał jednak trafienia na tchawicę..
Praca Cezara idzie gładko, a leśny teren początkowo nam sprzyja, lecz nie trwa to zbyt długo. Po około jednym kilometrze dzik przechodzi z lasu w torfowiska porośnięte buszem szuwarów i krzaków.
Robi się nieprzyjemnie
Jest bardzo gorąco. 27 stopni i słońce niemiłosiernie praży. Z każdą chwilą robi się coraz mniej przyjemnie. Po kilkunastu minutach przedzierania się za Cezarem przez ten gąszcz jestem całkowicie mokry od potu i czuję, jak „para” oraz zapał ze mnie uchodzi…
Tym bardziej, że docieramy do potwornie gęstego i wysokiego trzcinowiska, w którym jakimś cudem, pies uparcie tropiąc dzika potrafi się poruszać. Patrząc pod nogi ledwie dostrzegam, jak przecina mi drogę przechodząc tuż przede mną wąziutkim rowkiem prawdopodobnie pozostawionym przez bobry. Ruszam szybko za nim, bo choć nic nie widać, to jest trochę lżej iść.
Nagle, po paru krokach mój orzeł wszczyna alarm będąc, tuż, tuż przede mną! Ma dzika, a mnie robi się nieswojo!
Stojąc w tym rowku czuję bliskość psa i mam wrażenie, że prawie dotykam go nogami, a on głosi zadziornie dzika, który straszy go szarżą, będąc tuż przed nim. A ja zagradzam jedyną drogę ucieczki, blokując ją własnym ciałem.
Robi mi się gorąco i usilnie staram się dojrzeć dzika w tym gąszczu, bo wiem, że za chwilę możemy obaj z Cezarem leżeć na sobie mając nad nami rozsierdzonego odyńca!
Przypływ adrenaliny
Niestety, nie ma na to najmniejszej szansy. Oczyma wyobraźni już widzę jak gryzie moją lufę. Nie wytrzymuję ciśnienia i czując Cezara na własnych stopach walę w ten gąszcz przed nami. Niestety nie trafiam dzika, a Cezar startując niczym z katapulty pędzi ostro tym rowkiem, dalej głosząc zbiega.
Słyszę, jak zatrzymuje go dobre 100 metrów dalej, ale ja grzebię się w tym gąszczu niczym mucha w smole. Jedyną korzyścią z tego zdarzenia było to, że dostałem nagłego przypływu adrenaliny, która dodała sił, więc i nadzieja wróciła.
Cezar, gdy do niego dotarliśmy niezrażony tropił uciekiniera dalej. Tyle, że tym razem dzik zanurkował w gęstwinę zwartych krzaków i wodnych kanałów przecinających te bagniste torfowiska.
Robi się coraz bardziej grząsko. Gdy wreszcie po kolejnym, pokonanym kilometrze adrenalina opadła i czułem wszystkie mięśnie swojego ciała, mój orzeł ponownie wszczął alarm!
Do trzech razy sztuka
Tym razem trzymał go krótko i był kilkanaście metrów od nas. Niestety okazało się, że jesteśmy na jakiejś grobli w delcie teoretycznie wysuszonych dwóch kanałów. Próba ich pokonania w moim wykonaniu skończyła się na tym, że moi koledzy trzykrotnie wyciągali mnie z błota, w którym byłem zanurzony po pas!
Gdy wreszcie udało mi się wygrzebać mijała cała wieczność… Mój orzeł myśląc, że go już pozostawiłem na dobre, wrócił do mnie zobaczyć, co się ze mną dzieje.
Byłem zdruzgotany własną nieporadnością i opieszałością. Zmęczony Cezar brał błotną kąpiel. Po chwili o dziwo dołączył do nas sprytny Daniel pokonując również ten nieszczęsny kanał. Tomek się poddał. Ja byłem mokry, zmęczony i….wściekły na siebie!
Zawiodłem mojego partnera! Pomyślałem, do trzech razy sztuka i ruszyłem za Cezarem ledwo żywy, przypominając z wyglądu upiora.
Teraz już nie kontrolowałem ani czasu, ani drogi. Tylko Garmin pokazywał mi gdzie, kilka lub kilkanaście metrów przede mną jest pies. Daniel szedł tuż za mną.
Myślę, że minęło dobrych kilkanaście minut tego przedzierania się w tym potwornym „bambusowym lesie”. Miałem wyłączoną kamerę i broń na plecach. To co stało się za chwilę, na dobrą sprawę wyjaśnił mi dopiero później Daniel.
Szarża odyńca
Ja zmęczony i zajęty torowaniem drogi, czyli łamaniem i naginaniem gałęzi usłyszałem szum i wydawało mi się, że widziałem przemykającego obok Cezara.
Gdy się odwróciłem pomiędzy mną, a Danielem ujrzałem chwost i zjeżony chyb sporego dzika, który był ustawiony gwizdem w stronę mojego kolegi.
Cezar był pomiędzy nami i złapał dzika za „portki”, a ten w oka mgnieniu popędził w gąszcz, a za nim mój orzeł. Obaj z Danielem byliśmy w szoku, totalnie zaskoczeni tym bardziej, że Cezar wcześniej nie dał głosu!?
Daniel twierdzi, że usłyszał szum z lewej strony i zobaczył szarżującego na niego dzika z odległości dwóch metrów. Tylko dzięki szybkości i zdecydowaniu Cezara, byliśmy cali i zdrowi…
Dlaczego Cezar nie dał głosu? Jest wysoce prawdopodobne, że mądry i cwany dzik robiąc sporą pętlę przed nami zawrócił i ustawiając się pod wiatr, czekał na natrętnych intruzów, aby dać im nauczkę. Tym sposobem przepuścił tropiącego go Cezara i….cierpliwie zaczekał na nas. Na nasze szczęście mój orzeł zdążył wrócić w samą porę.
Miałem już podobne przypadki…
Kapitulacja
Cóż, po takich przygodach będąc ledwo żywy wiedziałem już ponad wszelką wątpliwość, że ten dzik w takim środowisku czuje się zdecydowanie lepiej niż my i nasze pogotowie jest mu całkowicie zbędne.
Drogę powrotną obaj przyjęliśmy z nieukrywaną ulgą. Tylko mój Cezar patrzył na mnie jakoś tak dziwnie. Miałem wrażenie, że z wyrzutem i politowaniem…
W kolejnej pracy potężny odyniec też wystrychnął nas na dudka. Sprytnie kluczył w swej gęstej fortecy i wymknął się bez strzału. Pościg nie doprowadził do ponownego z nim kontaktu. W panujących temperaturach musiałem się poddać.
Wybaczcie mi, że prac na rogaczach nie opisuję, ale uważam je za mało widowiskowe…