Uczestnictwo w nich traktuję z założenia, jako przyjemną rozrywkę dla mnie, gdyż trudno tu o ambitne prace dla mojego orła. On nie ma w nich okazji, aby wykazać się swoim największym atutem, jakim jest nadzwyczajna czułość jego powonienia, która dana jest tylko posokowcom. Na takich polowaniach nie jest niezbędny psi wirtuoz, gdyż po godzinie od postrzału, sprawę powinien załatwić zwykły psi rzemieślnik.
Gwałtowna szarża
Na polowaniu jednak nigdy niespodzianek nie brakuje i tym razem pojawiły się one niespodziewanie i w najmniej oczekiwanych momentach. Po pierwszym miocie Cezar notuje na swoim koncie pierwszy sukces, odszukując błyskawicznie dzika, którego dostrzeliłem.
Po drugim miocie mamy zgłoszenie o kolejnym, postrzelonym dziku. Gdy pojawiamy się na miejscu przy leśnej ambonce, ekipa transportowa ładuje strzeloną wcześniej łanię. Obok stoi stateczny myśliwy, oczekując na swój transport. Jest dość głośno, ale mimo to, po wyjściu z samochodu słyszę wyraźnie w gęstym, sosnowym młodniku jakieś 40 metrów przed nami rytmiczne głoszenie psa z nagonki, która zakończyła pracę.
Domyślam się, że głosi on tego rannego dzika, więc uznaję, że w takim przypadku Cezar nie powinien tu interweniować. To zadanie jest raczej dla mnie i wiem dobrze, że im nas mniej tym jest bezpieczniej.
Ale skoro nie wiem z jak poważnym przeciwnikiem mam mieć do czynienia, to przezornie wolę się do niego zbliżać, tak aby widzieć przed sobą parę metrów wolnej przestrzeni. Tuż obok młodnika jest przylegający pas młodych brzózek, które taką szansę mi dają.
Ruszam wolno trzymając broń w gotowości, tak aby podejść z boku do głoszącego psa. Gdy znajduję się przy krawędzi młodnika dostrzegam tuż za sobą widzianego wcześniej myśliwego, który milcząco, z bronią na ramieniu bacznie obserwuje moje poczynania.
A ja klękam na kolano i próbuję cokolwiek wypatrzyć pod nisko wiszącymi gałęziami sosenek. I nagle z odległości około pięciu metrów spostrzegam pędzącego wielkiego dzika, gwałtownie szarżującego na mnie…
Strzał nad głową
Szybko podrzucam broń do ramienia i nagle… Słyszę strzał nad głową. Nie ma czasu na analizę. Błyskawicznie ciągnę za spust, bo odległość między mną, a dzikiem drastycznie zmalała. Szczęśliwie trafiam, a odyniec wali się tuż przed moimi nogami.
Zaniepokojony, oglądam się za siebie i widzę mojego kolegę po strzelbie, który leżąc na plecach szamocze się w gałęziach, „prezentując” mi swoje podeszwy butów…
Gdy za moment ekipa przyszła mu z pomocą i podniosła go z ziemi zobaczyłem, że jego twarz przypomina białą kartkę papieru. Teraz wiedziałem już doskonale, że i on dobrze poczuł smak dochodzenia postrzałków, a mój komentarz, czy pytanie o jego emocje były tu całkowicie zbędne.
Natomiast moje wrażenia malujące się na spoconej twarzy były takie, że tropiąc postrzałki nigdy nie wiadomo tak naprawdę, z której strony czai się największe niebezpieczeństwo…
Jedyne czego bardzo żałowałem, to braku kamery na mojej głowie, aby sfilmować całą tą sytuację oraz tego, że ten prawie stu kilogramowy dzik nie zapisał się w kolekcji trofeów mojego Cezara. Z tego powodu nie zrobiłem mu nawet zdjęcia, czego też żałuję…
Maraton za kozą
Po trzecim miocie, ze względu na szybko zapadający zmrok, zmuszeni byliśmy przełożyć dwie obiecujące prace na kolejny dzień. Rankiem Cezar swoim zachowaniem w pierwszej z nich pokazał, że strzał do byka był typowym pudłem, czym byłem mocno zawiedziony.
Niepocieszony ruszyłem z nim na trop sarny, która pozostawiła na zestrzale parę drobnych kostnych odłamków. Traktowałem to dochodzenie wtedy, jako marną nagrodę pocieszenia spodziewając się, krótkiej i jak zwykle pokręconej pracy na tropie tego filigranowego zwierza.
Prawdopodobny postrzał cewki pozwalał mi się tego spodziewać. Olgierd z kolegą pozostał, więc w samochodzie, czekając na szybki finał. Ku mojemu zaskoczeniu tym razem jednak praca przebiegała stosunkowo płynnie i łatwo, ale przeciągała się, czas upływał, a postrzałka ciągle nie było!
Po godzinie lawirując przemierzyliśmy cały leśny duży oddział oraz olbrzymie przylegające do niego łąki, znajdując się w pobliżu rzeki i ludzkich siedzib. Zdziwiony tym Olgierd podjechał do nas samochodem i choć dobrze znał umiejętności Cezara to jednak z nutką wątpliwości w głosie, zapytał…
-Czy on na pewno pracuje na właściwym tropie?
Garmin pokazywał już siódmy kilometr pracy psa pracującego z pasją i zaangażowaniem. Sam przecierałem oczy ze zdumienia, ale Cezar pewny swego, ponownie ciągnął mnie w las. Teraz po tak postawionym pytaniu, tym bardziej zależało mi na zaprezentowaniu jego nieomylności, więc dodatkowo zdopingowany ruszyłem ponownie za nim.
Gdy po kolejnych bitych dwóch kilometrach wreszcie ruszył do gonu kończącego tą maratońską pracę, ciężar spadł mi z serca, a duma rozsadzała. Podziw Olgierda i zdumienie jego kolegi wynagrodziły nam jej trud wyjątkowo sowicie.
Pozwalam sobie zamieścić zdjęcia z mapką jego pracy oraz pokonanego dystansu 10,2 kilometra. Znam malkontentów, którzy potrafią wątpić lub twierdzić, że taki trop należy mierzyć w linii prostej…
Choć jest on mało dokładny ze względu na duże pomniejszenie to skala jest widoczna, co umożliwia wyrobienie sobie zdania. A jak się to ma do rzeczywistego tropu sarny i pracującego po nim psa tropiącego, zostawiam bez komentarza.
W mojej pamięci
Tym razem polowanie zbiorowe dostarczyło nam wyjątkowych wrażeń i to w całkiem niespodziewanych momentach. Po dniu przerwy zabezpieczamy kolejne polowanie w innym regionie.
Tym razem interweniujemy dwukrotnie. Z powodzeniem w przypadkach postrzelonych jeleni. I choć były to prace dynamiczne i szybkie, a Cezar wywiązał się z nich znakomicie, to w mojej pamięci z tego kończącego się sezonu zbiorówek, pozostanie jednak praca…
Na tej niepozornej sarnie. Pewnie dlatego, że jako mener bardziej cenię te długie i trudne dochodzenia po wielu godzinach, gdzie mój orzeł może wykazać się znakomitym kunsztem swego niezwykłego nosa.