Zbiorówki są prawdziwym testem dla posokowca, ale nikomu nie odmawiam pomocy i jestem razem z Cezarem w pełnej gotowości. Indywidualne prace sprawiają mi ogromną satysfakcję. Tym bardziej, że przed nami był mały jubileusz, czyli 400 setny postrzałek.
Bardzo ucieszył mnie telefon zgłaszający rzekomo bardzo dużego dzika po 41 godzinach od strzału. Niestety, mimo farby na zestrzale i 10 kilometrach przebytych po jego tropie, nie nawiązaliśmy z nim kontaktu. Był zbyt zdrowy, aby zostać naszym pacjentem.
Teren wyjątkowo nieprzyjazny
W tym fachu, niestety nigdy nie ma nic pewnego. Tym razem na dzika, który zamknąłby nasz okrągły dorobek musieliśmy poczekać aż tydzień. Sukces był skromniejszy, bo pracowaliśmy po 14 godzinach po strzale, tylko kilometr, a gon i stanowienie były w tym przypadku symboliczne, o rozmiarze dzika nie wspominając.
Praca nie była łatwa i beztroska, tym bardziej, że nie wiedziałem jakiej wielkości dzika szukamy, a teren który postrzałek wybrał sobie za kryjówkę, był wyjątkowo dla nas nieprzyjazny.
Były to gęste trzcinowiska w stawach bez wody, więc na brak emocji nie mogłem narzekać. Tym bardziej, że nie widziałem w tym gąszczu Cezara i dzika, a wrażenia słuchowe potęgowały moją ekscytację i niepokój.
Zarówno Cezar swoim barytonem, jak i odgłosy jakie wydawał dzik skutecznie podnosiło mi ciśnienie. Tym razem wyszliśmy z tego cało i wszystko zakończyło się dla nas dobrze. Choć akcja toczyła się tuż pod moimi nogami.
Wspaniałe mazurskie łowisko
Dzień później mieliśmy dwie prace na dzikach w moim kole. Pierwsza, to typowa obcierka po chybie, a z drugiej niestety musiałem wycofać nas z akcji, pomimo przebytych pięciu kilometrów po tropie. Lekko postrzelony, prawdopodobnie na bieg dzik, zawędrował w tak bagnisty i niedostępny teren, że w trosce o naszą skórę uznałem, że to jest najrozsądniejsze. Choć byliśmy prawie na finale tej pracy.
Odpuściłem ze względu na to, że kolejnego dnia mieliśmy jechać do wspaniałego mazurskiego OHZ-tu jako zabezpieczenie polowania dewizowego. Bardzo zależało mi na tym, aby Cezar był w doskonałej formie, bez żadnego uszczerbku na zdrowiu…
Ośrodek to wzór do naśladowania, jeśli chodzi o umiejętność wykorzystania takiego tandemu tropiącego jak nasz. W kołach łowieckich polujących zbiorowo uznaje się niestety psa tropiącego za zbytek łaski. W OHZ-ach jest regułą, że taki pies tropiący być musi, choć sposób jego wykorzystania bywa bardzo różny.
Ideałem jest dla mnie mazurski OHZ, gdzie dostajemy opiekuna znającego doskonale teren i zaopatrzonego w precyzyjne mapy z naniesionymi numerami stanowisk oraz ambon. Każdy myśliwy i ich podwożący otrzymują małą rolkę kolorowej taśmy. Po zejściu ze stanowisk zaznaczany jest rejon strzału, a bywa, że i kolorowym sprayem kierunek ucieczki zwierzyny.
I to bez względu na to, czy farba jest, czy nie. Mój opiekun odbiera informację od swej centrali, spisuje te dane czyli numer stanowiska, ilość strzałów, postrzałków lub ewentualnych pudeł i widzianej zwierzyny…
Tandem tropiący
Bez zbytniej zwłoki jedziemy po każdym miocie w pierwszej kolejności na pewne postrzałki, a gdy ich brak kontrolujemy szybko „pudła”. Znalezione postrzałki „opiekun” odpowiednio zaznacza, a namiary przekazuje ekipie transportowej.
My bez zwłoki jedziemy na kolejną kontrolę i dalej szukamy. Trzeba pamiętać, że na takim polowaniu pies tropiący może być wykorzystany maksymalnie w ciągu dnia tylko przez 4 godziny.
To przedział czasu pomiędzy końcem pierwszego miotu, a zmierzchem, czyli pomiędzy godz. 10 a 16, odliczając przejazdy po terenie. Czasami niestety bywa też i tak, że nie mamy towarzyszącego nam pilota i jesteśmy zdani na telefon od prowadzącego polowanie, a ja nie znam terenu i lokalnych dróżek…
Dość powszechne i zatrważające jest błędne przekonanie – nawet u doświadczonych myśliwych – że jak nie ma farby to nie ma postrzałka! A jest to szczególnie jest to zawodne w przypadku jeleni. To ewidentne, błędy szkoleniowe przy wstępowaniu w szeregi PZŁ.
Dodatkowo brak numeracji stanowisk oraz oznaczenia miejsc strzałów przez myśliwych, szczególnie przy obcokrajowcach prowadzi do chaosu, niezrozumienia i pomyłek. Problem narasta przy dużej ilości myśliwych a szczególnie wtedy, gdy jest sporo zwierzyny w miocie i duża liczba strzałów. Bardzo często się okazuje, że zamiast szukać kolejnego postrzałka, muszę dojechać i pokazać obsłudze, gdzie leży ten już znaleziony, a niekiedy razem z nimi go jeszcze transportować…
Trudno w takich przypadkach mówić o właściwym wykorzystaniu nas, czyli tandemu tropiącego.
Cielak i łania
Na Mazurach są idealne warunki do pracy i pedantyczny porządek. Może dlatego właśnie ruszyliśmy na trop tylko trzykrotnie. W pierwszym była to kontrola po pudle do łani. W kolejnej pracy Cezar znalazł farbę na zestrzale, a po 600 metrach tropienia odnalazł zgasłego cielaka jelenia postrzelonego na miękkie.
Kolejnego dnia kontrolowaliśmy hipotetyczne pudło do łani. Pomimo kompletnego braku farby, Cezar pracował bardzo zawzięcie, co dla mnie jest pewną oznaką trafienia. Nie pomyliłem się i ponownie po 600 metrach doszedł zgasłą łanię, która dopiero 30 metrów przed upadkiem puściła farbę.
Jednak moje zdumienie wywołała rana postrzałowa. Było to trafienie ze zwyżki będącej na wzniesieniu do łani biegnącej w dole wąwozem na prawą górną komorę pod kątem. Wylot znajdował się z przodu i na dole lewej łopatki. Kula z pewnością zawadziła płuca… Jak łania przebiegła taki dystans na dodatek nie gubiąc farby – pozostanie tajemnicą.
Mam duże doświadczenie, widziałem zbyt dużo martwej zwierzyny, która nie była draśnięta zdaniem strzelającego myśliwego, dlatego gorąco zachęcam wszystkie koła łowieckie organizujące polowania zbiorowe do zamówienia tandemu tropiącego!