W lutym 2018 zadzwonił do mnie jeden z etatowych pracowników związku i powiedział, że następca ministra Szyszki złoży poprawki do ustawy łowieckiej, które zabiorą nam samorządność. Wtedy nie miałem wiedzy, że to on był „tajemniczym” autorem katastrofalnych dla myśliwych zapisów.
Wydarzenia toczyły się bardzo szybko. Nasz „reformator” nie przewidział, że ostateczną wersję nowelizacji podyktuje prezes Kaczyński. Związek stracił samorządność, ale również odebrano nam możliwość zabierania dzieci na polowania oraz możliwość układania psów w kontakcie z żywą zwierzyną. O mały włos nie zakazano polowań w odległości 500 metrów od zabudowań, co spowodowałoby zniknięcie połowy obwodów łowieckich.
Nie jest tajemnicą, że wiele pomysłów podrzuciły organizacje antyłowieckie, które znalazły dojście do „ucha” prezesa. Zarówno minister Kowalczyk, jak i posłowie PiS, nie odważyli się zaprotestować.
Nikt nie miał wątpliwości, że przed Polskim Związkiem Łowieckim ciężkie czasy. Nowelizacja była niespodziewanym „prezentem” dla przeciwników obecnego modelu łowiectwa, którzy od 1989 roku nie mieli żadnej możliwości osłabienia silnej pozycji związku.
Myśliwi byli największym „klubem” parlamentarnym, dzięki czemu Polski Związek Łowiecki miał wpływ na kształt zapisów ustawowych. Bardzo trafna była wypowiedź posła i byłego ministra Stanisława Żelichowskiego (PSL), który powiedział, że próba zmiany ustawy łowieckiej przypomina mu dojenie tygrysa – mało efektywne i bardzo niebezpieczne.
Wiedzieli o tym „reformatorzy”. Jedynym sposobem przejęcia władzy było upolitycznienie Polskiego Związku Łowieckiego. Ich chore ambicje doprowadziły do obecnego kryzysu.
Nasi wrogowie
Jest takie przysłowie, które doskonale pasuje do naszej sytuacji: „Boże chroń mnie przed przyjaciółmi, przed wrogami sam się obronię”. Nazwisk tych osób, którzy „sprzedali” związek, nikt nie będzie pamiętał, ale problemy jakie stworzyli niewątpliwie doprowadzą do „zmiany”. Stawiam tezę, że słaby związek nie będzie miał żadnego wpływu na kierunek zmian.
Wielu myśliwych zagrożenia dla naszej pasji upatruje w organizacjach antyłowieckich, ale – moim zdaniem – największym problemem jest niewielka grupka myśliwych, która za wszelką cenę chce samodzielnie dzierżawić obwody łowieckie.
Jestem przeciwnikiem tworzenia teorii spiskowych. Śmieszą mnie ludzie, którzy rozsiewają plotki o tym, że wywiad niemiecki (BND) za pośrednictwem spółki Oikos – wydawcy „Braci Łowieckiej” – chce sprywatyzować lasy i skomercjalizować łowiectwo. To zwykłe brednie.
Mam jednak głębokie przeświadczenie, że wokół tego tytułu prasowego zebrali się myśliwi, którzy w imię własnych interesów chcą zlikwidować Polski Związek Łowiecki. Naiwnie myślą, że to pozwoli im samodzielnie wydzierżawiać obwody łowieckie.
Moim zdaniem, w tym celu redaktor naczelny Bogdan Złotorzyński publikuje „artykuły”, które mają udowodnić tezę, że związek to patologiczna organizacja i należy go zlikwidować. Żeby nie być gołosłowny, sięgam po ostatni lipcowy numer. Na początek wywiad z myśliwym, który zarzuca nieprawidłowości w kole, którego prezesem trzy lata temu był obecny prezes NRŁ.
Gołym okiem widać, że najważniejszy jest przekaz zawarty w tytule „W łowiectwie nic się nie zmienia”. Bardzo się dziwię, że Paweł Piątkiewicz zdecydował się wykorzystać oficjalną stronę PZŁ, aby opublikować ripostę, na którą bardzo liczył redaktor naczelny „Braci łowieckiej”. Momentalnie odpowiedział prezesowi i dzięki temu mógł „pociągnąć” temat.
Takiej sytuacji nie mogła przeoczyć inna gwiazda polskiego łowiectwa – Stanisław Pawluk. Tym razem upublicznił wypowiedź myśliwego, który oskarżył naczelnego „Braci Łowieckiej”, że zbierał negatywne opinie o prezesie NRŁ.
Przypuszczam, że tych rewelacji Bogdan Złotorzyński nie będzie już prostował. Jego miesięcznik nie „naprawia” związku, ale „sączy” przekaz, że należy „zaorać” polski model łowiectwa!
Najważniejsze pytanie
We wszystkich dyskusjach na temat ewentualnych zmian w prawie łowieckim nikt nie zadaje najważniejszego pytania. Zastanówmy się zatem, czy nasz model łowiectwa, ale również leśnictwa, jest dobry dla przyrody?
To bardzo niewygodne pytanie, ponieważ nasza przyroda w porównaniu z innymi europejskimi krajami budzi podziw. Polskie lasy i pola tętnią życiem, a myśliwi, którzy nas odwiedzają, twierdzą, że mamy raj.
Przytoczę opinie tylko trzech łowców, których gościłem jako redaktor naczelny „Łowca Polskiego”. Jednym z nich był właściciel największego rosyjskiego koncernu prasowego. Przy kolacji opowiadał, że zaskoczyła go przede wszystkim liczebność zwierzyny. Paweł Gusiew – jednocześnie prezes rosyjskiego klubu safari – pytał nas, czy polował w naturalnych warunkach, czy może to była zagroda…
Pod wrażeniem obfitości saren, dzików, jeleni, danieli, zajęcy i bażantów w łowiskach okręgu piotrkowskiego mówił również Aleksander Lisycyn, redaktor naczelny czasopisma „Ochota i Rybałka”. Obaj rosyjscy łowcy zgodnie stwierdzali, że polowali na wszystkich kontynentach, ale czegoś takiego jeszcze w żadnym kraju nie widzieli!
Nasze zaproszenie przyjął również Kare Pedersen, redaktor naczelny norweskiego magazynu „Jager” i autor wielu książek o łowiectwie. Strzelił w okręgu kieleckim dwa wspaniałe myłkusy i do ojczyzny wracał pełen wrażeń. Zachwyciła go przyroda i nasza gościnność. Jego drugą pasją była fotografia, co kawałek prosił o zatrzymanie samochodu. Po powrocie do domu chciał się pochwalić nie tylko wspaniałymi trofeami, ale również pokazać jak bogaty jest świat naszej przyrody.
Kåre fotografował bociany, żeremia i pełne kaczek malownicze rozlewiska. Zafascynowany był zwierzyną drobną. Każda kuropatwa, bażant i zając robiły na nim wielkie wrażanie.
Podczas pożegnania powiedział: „Muszę przyznać, że polskie rewiry, nie tylko nie ustępują w niczym węgierskim, ale są bardziej atrakcyjne. W moim przekonaniu wasz model łowiectwa doskonale służy przyrodzie. Niestety, w Norwegii obwodów o dużej powierzchni jest niewiele, przeważają małe, zaledwie kilkusethektarowe, w których zwierzyny jest bardzo niewiele.
Małe łowisko
Na takie argumenty przeciwnicy modelu odpowiadają, że nasi goście nie widzieli prawdziwego oblicza naszego łowiectwa. Tak, oni polowali komercyjnie i mieli tego świadomość. Dlatego wszyscy wypytywali, ile zwierzyny strzela statystyczny myśliwy.
Nikomu nie wciskaliśmy bajek, że pod domem każdego ze 130 tysięcy polskich myśliwych za składkę w wysokości 400 złotych cały rok stoi samochód z podprowadzającym, który ma dla każdego wypatrzonego rogacza, byka i wielkiego odyńca.
Nasi goście zadawali mnóstwo pytań i nie ukrywali, że nam zazdroszczą. Ich opinie były wypowiadane spontanicznie i tak naprawdę odnosiły się nie tylko do stanu zwierzyny, organizacji polowania i naszych tradycji. Wszyscy byli zauroczeni przyrodą!
Nigdy nie usłyszałem ani jednej opinii, że łowiectwo w Czechach, Słowacji, Litwie, Niemczech, Francji, Turcji, Anglii czy Norwegii lepiej funkcjonuje. Wszyscy nas okłamywali?
Nie! Tak naprawdę nikt nie kwestionuje wysokich stanów liczebnych zwierzyny. Nasze łowiska są bardzo atrakcyjne i dlatego część zamożnych myśliwych chciałaby mieć prywatny obwód łowiecki, nawet malutki, ale własny!
Jednym z orędowników takiej zmiany jest mój ulubiony autor „Braci łowieckiej” mecenas Witold Daniłowicz, który co miesiąc stawia błędne tezy i mija się z prawdą, aby za wszelką cenę wymóc zmiany, które NIE będą korzystne dla myśliwych, ale przede wszystkim przyniosą wymierne straty w przyrodzie.
Szukam dzierżawcy
Dlaczego część myśliwych za wszelką cenę chce małych obwodów? Mają pełną świadomość, że wylicytują i wygrają przetarg, ale nie będą wstanie udźwignąć kosztów utrzymania łowiska o powierzchni kilku tysięcy hektarów.
Załóżmy jednak hipotetycznie, że państwo zdecyduje się podzielić kraj na mikroskopijne łowiska – własne i gminne. W sposób naturalny skończą się zbiorówki i polowanie z podchodu. Każdy wydzierżawi sobie 50 hektarów i postawi ambonę przy granicy, mając nadzieję, że przyjdzie „coś” od sąsiada. Przerobili to między innymi Czesi i Słowacy, więc znamy efekty takiego eksperymentu.
Wprowadzenie przetargów bardzo szybko urynkowi cenę dzierżawy. Ceny leśnych łowisk drastycznie wzrosną i będą tam polować najbogatsi myśliwi. Spadną natomiast koszty dzierżawy polnych łowisk, szczególnie tych, gdzie występują duże szkody.
Stawiam tezę, że spora część nie znajdzie dzierżawcy. Ich utrzymanie spadnie na samorządy, które będą musiały zatrudnić urzędników do szacowania szkód. Środki z tenuty i kart łowieckich nie wystarczą nawet na ułamek kosztów, co spowoduje szybką zmianę prawa. Na rolników zostanie zrzucony obowiązek zabezpieczania upraw przed szkodami i w efekcie nie będą dostawać żadnych odszkodowań.
Mecenas Daniłowicz doskonale to rozumie i tak o tym problemie pisze w najnowszym wydaniu „Braci łowieckiej”: „Myśliwych mamy w Polsce relatywnie najmniej w Europie, a plany ustala się wysokie. Bardzo prawdopodobne zatem, że przy większej liczbie obwodów to wydzierżawiający będą szukać dzierżawców, a nie odwrotnie.” – dokładnie tak, ale dlaczego pan mecenas nie wspomina o problemach, które z tego wynikną?
Moim zdaniem mecenas Daniłowicz nie myśli o myśliwych, jako grupie, nie interesują go również rolnicy, ani tym bardziej budżet samorządów, ponieważ skupia się na swoim interesie!
Dorabianie ideologii
Nieprzypadkowo mecenas Daniłowicz prawie w każdym swoim artykule wstawia tezę, że PZŁ źle funkcjonuje. W jednej z ostatnich wydań „Braci łowieckiej” przeczytamy taki fragment:
„Koła są niesamodzielne i zbiurokratyzowane. Ich członkowie mają ze sobą niewiele wspólnego, a często nawet się nie znają. Wystarczy poczytać prasę łowiecką, by zobaczyć, ile się zdarza w nich afer, skandali i nadużyć, o oskarżeniach o kłusownictwo nie wspominając. Doniesienia na kolegów do organów ścigania są na porządku dziennym, podobnie jak procesy sądowe, w których stronami są członek i koło. To ma być ten idealizowany „społeczny model”, wzór do naśladowania?”
To bzdury i – moim zdaniem – próba zakłamania rzeczywistości. W większości kół jest koleżeńska atmosfera. Myśliwi mimo braku samorządności polują i wielu nigdy nie słyszało o mecenasie Daniłowiczu.
Nie mają świadomości, że kilku łowców wywoła lawinę, której skutków nikt nie jest wstanie przewidzieć. Wiem, że to trudno sobie wyobrazić, ale państwo może zlikwidować wszystkie obwody łowieckie. W konsekwencji wprowadzi karty łowieckie, a urzędnik w powiecie będzie sprzedawał odstrzały. Ceny za strzelenie rogacza, dzika czy bażanta ukształtuje rynek.
Wielu myśliwych będzie w pierwszym momencie szczęśliwych. Statystyczny Kowalski nikogo się nie będzie musiał prosić o odstrzał. Zniknie problem selekcji, komisji wyceny i całego gorsetu, który „uwiera” wielu łowców. Skończy się pilnowanie pól uprawnych i „dogadywanie” z rolnikami. Jadąc na wakacje zabierzemy sztucer lub dubeltówkę i zapolujemy sobie na kaczki czy rogacza. Każdy będzie mógł pojechać na rykowisko w Bieszczady lub na Mazury.
Historia kołem się toczy
A Polski Związek Łowiecki? Moim zdaniem odnajdzie się w nowej sytuacji, choć w jego szeregach nie będzie mecenasa Witolda Daniłowicza, któremu spełnią się wszystkie marzenia. No może nie wszystkie, bo może nie mieć „swojego” prywatnego obwodu.
Czy ucierpi na tym przyroda i bioróżnorodność? Tak! Skala kłusownictwa będzie trudna do opisania. Po kilku latach nasze lasy i pola będą świeciły pustkami.
Tak jak w 2018 roku tak i teraz nie mamy żadnych szans przewidzieć kierunku zmian, jakie zafundują nam politycy. Musimy pamiętać, że podpowiadają im organizacje antyłowieckie, a one w każdej zmianie widzą możliwość rozbicia naszego środowiska i tym samym osłabienia naszych wpływów.
Nie mam pojęcia jak będzie wyglądało łowiectwo w przyszłości i kto wygra zbliżającą się bitwę. Widzę, że Polski Związek Łowiecki siedzi bezczynnie, a wielu myśliwych opowiada o „zmianach” nie umiejąc docenić tego, co mamy!