Doświadczeni przewodnicy twierdzą, że każdy pies tropiący może mieć swój gorszy dzień. Takie dni zdarzają się, ale najczęściej menerom!
Własne błędy trudno jest dostrzec, więc nieświadomie przypisujemy je naszym psom. W zeszłym roku podczas rykowiska jeden dzień uzmysłowił mi to dobitnie. Zrozumiałem to dopiero kolejnego dnia, gdy zobaczyłem swojego psa i własne postępowanie na filmie. Gdyby nie to, pewnie do dziś wierzyłbym w ten stary slogan…
Praca z posokowcem, to ciągłe wspinanie się po drabinie wiedzy i wzajemnego zrozumienia. Im zajdziemy wyżej, tym będziemy bardziej skuteczni, lecz wówczas czyha na nas dużo więcej zagrożeń, a upadek bywa bardzo bolesny.
Po latach pracy z Cezarem na otoku doszliśmy do takiej wprawy, że mogliśmy go zostawić w domu. Dzięki temu prace stały się szybsze, a co najważniejsze nie tak męczące dla dwóch weteranów. Wszelkie drogi, elektryczne pastuchy, mokradła, czy gęstwiny nie stanowiły już tak dużego niebezpieczeństwa i ryzyka. Warunkiem był nasz ciągły, wzrokowy kontakt, bliska współpraca i pełne zrozumienie.
Wymagało to jednak z mojej strony stałego skupienia i koncentracji, aby właściwie odczytywać, to co do mnie „mówił” swym ciałem pies. Jakikolwiek mój błąd – w tej ocenie – mógł oznaczać nie odnalezienie postrzałka, co byłoby bolesną plamą na naszym honorze.
Diagnoza posokowca
Kolejny dzień rykowiska, to była kolejna daleka wyprawa. Wyruszyliśmy jeszcze nocą, aby rankiem zameldować się w OHZ Młynary. Zapowiadał się ponownie upalny dzień, a nasza pierwsza praca nie napawała optymizmem na końcowy sukces.
Tym razem byk po wieczornym strzale dewizowca – z kalibru 300 Winchester Magnum – na moment się przewrócił, aby po chwili zerwać się i popędzić w siną dal. Na miejscu pozostała tylko kilka kropel farby.
Dzięki mojemu doświadczeniu znam dobrze takie objawy. To zgórowany strzał po wyrostkach kręgosłupa. Objawami są chwilowy paraliż – niekiedy możliwa kulawizna – lecz po chwili wszystko wraca do normy, a byk dalej kontynuuje swój udział w rykowisku.
Jednak w przypadku króla puszczy żadne myśliwskie rokowania nie przesądzają sprawy. Jedynym ekspertem mogącym to solidnie zweryfikować jest dobry posokowiec i tylko jego diagnoza się liczy.
Ogromne zaskoczenie
Ruszamy ostro. Po kilometrze zatrzymuję Cezara na chwilę, aby dać odetchnąć leciwemu myśliwemu. Wymieniam parę sceptycznych uwag z podprowadzającym, co do jałowości tej pracy, lecz dla spokoju sumienia uzgadniamy jej kontynuację jeszcze przez kolejny kilometr.
Po kilkuset metrach moją uwagę skupiam na rozmowie telefonicznej, jaką toczy idący z nami podprowadzający leśnik o potrzebie sprawdzenia u nich kolejnego strzału. Pozwalam sobie na tą nonszalancję, będąc pewny swojego wcześniejszego werdyktu…
Już za chwilę zamierzałem zakończyć pracę i nagle ku mojemu zaskoczeniu dostrzegam u Cezara zachowanie świadczące o odnalezieniu postrzałka. Mam wrażenie jakby był zawiedziony, nie wiem tylko czy moim brakiem uwagi, czy tym że nasza zguba jest już prawdopodobnie martwa.
Po chwili udaje mi się go ponownie namówić, aby pokazał nam swe znalezisko i tak docieramy do leżącego byka. Moje zaskoczenie jest ogromne. Okazuje się, że rana wlotowa kuli jest idealnie na komorze, a wylotowej nie widzę!
Jak byk pokonał ponad kilometr – po takim trafieniu i to z takiego kalibru, nawet nie będąc idealnie na blat – do dzisiaj jest dla mnie zagadką. Niestety jak zwykle nie mogliśmy być przy jego sprawianiu, co dałoby nam jej rozwiązanie, gdyż kolejna nie cierpiąca zwłoki praca już na nas czekała…
Praca w upale
Pół godziny później pokonujemy z problemami trzy kilometry tropu na rozległych, zalanych słońcem polach, aby w końcu się poddać. Tym razem nawet Cezar uznał, że jesteśmy bez szans. Mimo paru kropel farby na świeżym dwu godzinnym tropie…
Po kolejnej godzinie i 80 kilometrach ruszamy do trzeciej pracy tego dnia. Tym razem to bardzo pracowita kontrola, gdyż bezowocnie przemierzaliśmy górzysty teren koła łowieckiego, chcąc ustalić czy cenny byk nie otrzymał trafienia.
I tak zmęczeni pracą, drogą i wzrastającym upałem dobrze po południu znaleźliśmy się w kolejnym kole łowieckim, tym razem mojego klubowego kolegi Waldka. On doświadczony mener, mający doskonałego posokowca był zajęty pracą i poprosił o wyręczenie.
Poprzedniego dnia wieczorem uszedł im zraniony przez dewizowca byk. Świadczyło o tym parę kropel farby, które koledzy znaleźli w pobliskich zaroślach. Cezar jak zwykle w naszym przypadku pracując bez otoku, namierzył jego trop i ruszył łąką kierując się poprzez rozległe chaszcze w kierunku kanału łączącego dwa jeziora.
Fałszywy wniosek
Po kilkunastu minutach docieramy nad jego utwardzone i opalikowane brzegi. Wygląda na to, że ranny byk przeprawił się przez wodną przeszkodę. Pozostaje ustalić tylko, w którym miejscu.
Cezar skręca w lewo i tropiąc podąża skarpą przylegającą do kanału. Nagle gwałtownie utyka na przednią łapę, kładzie się i liże ją. Po chwili wstaje, lecz problem nie znika i dalej kuleje. Zaniepokojony wraz z kolegami podbiegamy do niego chcąc mu pomóc.
Nasza kontrola jego poduszek łap nic szczególnego nie ujawnia, więc mój zmęczony orzeł korzystając z tej chwilowej przerwy, szybko schładza swe rozgrzane upałem ciało tuż obok nas. Schodzi do płynącej wody niewielkim łagodnym usypem, który sama natura wyrzeźbiła w obrzeżu kanału. To niespodziewane zdarzenie, stres i zmęczenie upałem powodują, że tym razem pospiesznie wyciągam fałszywy wniosek…
Mój błąd
Zamiast pozwolić psu odpocząć i ustalić ponownie miejsce, w którym byk wszedł do kanału, moja logika podpowiedziała mi, że to jest jedyne widoczne łagodne miejsce w tym rejonie, gdzie byk łatwo mógł zejść do wody. Było dla mnie nieprawdopodobne, aby skoczył do niej z wysokiego i stromego nasypu.
Przerwałem pracę i udaliśmy się do samochodów, aby za pół godziny z drugiej strony podjąć rzekomy trop. Niestety mój „pomysł” nie dał Cezarowi na to żadnych szans. Po drugiej stronie na wskazanym miejscu, próbował odszukać trop byka. W gąszczu krzaków i szuwarów. Możliwe, że nawet go czuł, ale ja widząc go tylko momentami jak utyka kolejny raz nie odczytałem tego właściwie…
Zakończyłem to dochodzenie, które wielu zinterpretowałoby, jako gorszy dzień tropowca. Na szczęście mój kolega Waldek po naszej konsultacji, ruszył po południu ze swym posokowcem pracującym na otoku i już nie popełnił takiego błędu…
Jak opowiedział mi później Grzegorz, który szedł z nami, a następnie z nim, byk podążył skarpą dalej w kierunku, w którym ciągnął Cezar do czasu zranienia się w nogę. Dopiero dwieście metrów dalej mając dogodne miejsce, przeprawił się na drugą stronę.
Miał zraniony badyl i leżał niedaleko kanału. Tym sposobem z sukcesem zakończyli swoją bezbłędną pracę…
Ten dzień na długo zostanie w mojej pamięci, ale taka jest cena zdobywania doświadczenia. Teraz już wiem ponad wszelką wątpliwość, że gorsze dni z pewnością trafiają się wszystkim, ale nadal nie mogę uwierzyć w to, że dotyczą one posokowców!