W szczycie rykowiska mój telefon nie milknie. W takich chwilach nie ma dobrego planu – można mieć tylko nadzieję, że prace będą lekkie i krótkie…
Urok i czar rykowiska z pewnością zapada na długo w pamięci. Tęsknota, marzenia i nadzieje rosną wraz z odległością, jaka dzieli nas od ukochanego łowiska, więc, gdy już do niego myśliwi przyjadą chłoną magię tego spektaklu, pozostając pod jego wrażeniem. Bywa, że Św. Hubert w nagrodę za taką wytrwałość, daje nam okazję oddania strzału do upragnionego, wymarzonego byka…
Jednak te nadzwyczaj silne doznania i emocje, jakie wówczas przeżywajmy niestety nie sprzyjają zachowaniu zimnej krwi, tak niezbędnej do oddania precyzyjnego strzału, a kiedy tak się stanie i ich ranny byk uchodzi, to ten podniosły nastrój magii rykowiska zamienia się gwałtownie w palącą zgryzotę skruszonego winowajcy. Z tą myślą ciężko jest przeżyć kolejny rok i dlatego wraz z Cezarem spieszyliśmy im z pomocą…
Wiara w kondycję
Gdy zadzwonił do mnie załamany Andrzej prosząc o szybką koleżeńską pomoc, poczułem ten ból w jego głosie. I tak znalazłem się w bardzo niezręcznej sytuacji. Do jego łowiska miałem prawie dwieście kilometrów, a rankiem czekały na nas już dwie umówione prace. Pierwsza w zaprzyjaźnionym OHZ-cie Strzałowo, a druga zaległa z poprzedniego dnia w kole łowieckim, do którego nie zdążyliśmy dojechać…
Co najgorsze, każda z nich w przeciwnym kierunku. Nawet najlepszy logistyk byłby bezradny, a moje dyplomatyczne umiejętności wobec Andrzeja kompletnie zawodziły. Odrzucał każdą moją rozsądną propozycję wykorzystania do tej pracy innego psa.
Argumentacja, że w 30°C upale nawet najlepszy pies może nie sprostać zadaniu odnalezienia trzech byków, kompletnie do niego nie docierała. Odmowa zatem nie wchodziła w rachubę, bo nie dość, że byliśmy dobrymi kolegami, to jeszcze należał on do wyjątkowych fanów Cezara, gdyż asystował przy paru jego sukcesach.
Jak sam określił, limit jego błędów został całkowicie wyczerpany i nie czas na kolejne eksperymenty, więc jedyne, co nam pozostało, to wiara w kondycję mojego orła. Miałem też cichą nadzieję, że tym razem może będą to prace lekkie i krótkie…
Dobre rokowania
Rankiem pojawiamy się w OHZ-cie. Wygląda na to, że dewizowiec strzelając na kulawy sztych, spóźnił strzał trafiając byka nie w komorę, tylko na miękkie. To o tyle dla mnie pocieszające, że byk niegoniony powinien zalec blisko i może być już jest martwy, a to wykluczy morderczy przy tych temperaturach dla psa gon, oszczędzając jego siły.
Ruszamy wszyscy zdopingowani, a ja podwójnie, gdyż mój niemiecki kolega jest menerem posokowca, z którym dochodzi postrzałki. Zależy mi na jego uwagach i dobrej opinii. Jednak praca z Cezarem, który nie pracuje na otoku, to tak jak podążanie za pospiesznym pociągiem, gdzie przystanków jest bardzo niewiele, a gdy po 15 minutach męczącego pokonywania pofałdowanego terenu Cezar zgłosił byka, niestety pozostałem na polu boju już sam…
Co gorsza, runęły moje płonne nadzieje. Byk niestety, jak na złość gnał jak szalony, za nim Cezar, a za nimi ja, dysząc niczym stara lokomotywa.
Tym razem kolejne 15 minut, to już była moja nieporadna pogoń za super szybkim ekspresem. Nawet gdy przystanął, mogłem to niestety tylko usłyszeć! Klnąc w duchu na łaskawość kulawego szczęścia z językiem na brodzie i ekstremalnie wysokim tętnem, traciłem już resztki wiary w możliwy sukces.
A przyszedł on jak zwykle, nagle i niespodziewanie. Ranny byk mając na zadzie rozjuszonego Cezara, postanowił dać mu odpór w leśnym głębokim cieku wodnym. Gdy do nich dotarłem, zobaczyłem jak ruszał już wpław na przeciwległy jego brzeg. To był jego jedyny i pewnie ostatni przystanek, w którym ja dostałem szansę, aby się wykazać.
Tym razem na szczęście nie musiałem się wstydzić przed Cezarem i skutecznie zakończyłem tą gonitwę. Moja duma mieszała się ze skruchą, bo po raz kolejny uświadomiłem sobie, że martwić powinienem się o kondycję nie jego, ale swoją!
Mój szczęśliwy z takiego obrotu sprawy orzeł, brał ożywczą kąpiel. Natomiast ja niczym jaszczurka czołgałem się po zwalonym pniu, aby dotrzeć na przeciwległy brzeg cieku, gdzie dryfował nasz dostrzelony byk. Po takiej pogoni było dla mnie zrozumiałe, że w tym przypadku spóźniona kula dewizowca minęła jednak miękkie, uszkadzając najpewniej tylny badyl. Już nie weryfikowałem w tych warunkach moich przypuszczeń, tylko wykonałem parę pamiątkowych fotek. Czas naglił, a do samochodu pozostało nam jeszcze po raz drugi do pokonania dobre 4 kilometry.
Stary i potężny
Po dwóch godzinach meldujemy się u Wojtka w jego giżyckim „Rysiu”. On i jego kolega zrobili wiele by nadrobić swój błąd i naszą wczorajszą nieobecność. Przeprosiłem go za to solennie podziwiając ich wytrwałość.
Poprzedniego dnia pokonali za postrzałkiem olbrzymi kawał otwartego terenu. Niestety ich pies przy tych temperaturach, co zrozumiałe miał kłopoty. A my dzięki nim mamy to szczęście, że ruszamy teraz już od miejsca, gdzie oni skończyli tropienie, czyli od skraju lasu, który daje cień i względną ochłodę.
Suche podłoże jednak zwalnia pracę Cezara, więc tym razem spokojnie i wszyscy razem pokonujemy dobry kilometr terenu, gdy mój pupil gromko zgłasza kontakt z bykiem. Upływający czas nadwątlił zdrowie postrzałka i Cezar dość łatwo, bo po 100 metrach zatrzymuje go na rozległej leśnej polanie.
To wymarzone miejsce dla mnie, więc bez kłopotów kończę i to dochodzenie ku radości nas wszystkich, a cieszyć jest się z czego, bo to stary i potężny byk ze zgruchotanym przednim badylem.
Fatalne rozwiązanie
Mijają kolejne trzy godziny i wczesnym południem pojawiamy się pod Olsztynkiem u Andrzeja w jego „Cytadeli”. Żar leje się z nieba, ale czekać nie ma na co, bo teraz wrzesień nawet nocą jest gorący.
Czuję ciężar presji i zaufania, jakim nas obdarza Andrzej. Mam wrażenie, że on nie bierze pod uwagę tych wszystkich okoliczności, które teraz są tak istotnie i wymiernie mogą wpłynąć na pracę mojego psa…
Dla niego Cezar, to bezdyskusyjny fenomen, któremu nic nie jest w stanie przeszkodzić w dojściu każdego byka. Nie tracę niepotrzebnie czasu na dalsze wyprowadzanie go z tej tak miłej dla nas oceny i aby ulżyć choć trochę Cezarowi wpadam na pomysł, by zacząć pracę od ostatniej farby czyli 300 metrów od zestrzału…
Jak się okazało tym razem było to fatalne rozwiązanie. Trop był na tyle zawikłany, że przez pół godziny smażymy się wszyscy w słońcu, aby pokornie za Cezarem wrócić na zestrzał! Ten mój pedant jednak dobrze wiedział, co robi, bo teraz jego praca wreszcie nabrała wigoru. Ale z moim było już nieco problemów, bo ten górzysty teren zapierał mi dech w piersiach.
Lecz teraz już bez żadnych zbędnych pomysłów i ułatwień, wszyscy grzecznie zasuwaliśmy za nim, a on pokonując wytrwale przez 20 minut wszelkie wzgórza, gęstwiny i mokradła mając nas na ogonie, po dwóch kilometrach odnalazł zgubę swojego wielkiego fana…
Olbrzymia satysfakcja
Jednak byk nie zamierzał się łatwo poddać. Gon przez wymokliska i szuwary trwał kilkaset metrów. W tym upale wydawało mi się, że to cała wieczność. Na nasze szczęście, gdy pokonywali rozległy i górzysty zrąb, Cezar jak na zamówienie kolejny raz doprowadził do stanowienia.
Jakim cudem udało mi się trafić tego byka, gdy ledwo żywy w tym skwarze, dotarłem do szczytu wzniesienia, sam do dzisiaj nie wiem. Andrzej mokry do pasa, nie posiadał się z zachwytu.
A mnie oprócz olbrzymiej satysfakcji z tej pracy, pozostanie w pamięci widok twarzy Andrzeja, którego radosna mina mówiła mi z wyższością – i kto miał rację…