Od mojego pierwszego polowania na bawoły minęło dobrych parę lat, a mimo to ilekroć w telewizji, czy słuchając opowiadań kolegów pojawiało się słowo bawół, jakiś wewnętrzny niepokój powodował, że coraz częściej myślałem o powrocie na sawannę.
Byłem w Afryce już kilka razy, „zaliczyłem”- poza Zimbabwe – Namibię i RPA, ale ciągle to „coś” pchało mnie do Tanzanii, ojczyzny królewskich polowań na Wielką Piątkę. I żadna ferma z niskim, czy wysokim płotem tego niepokoju nie była w stanie ugasić…
Udaje mi się, w zasadzie bez problemu, namówić Ryśka na wspólny wyjazd. Polowanie to jest naprawdę niebezpieczne, cokolwiek o tym myślą i mówią ludzie, którzy tego nie przeżyli. Dlatego tak ważny jest kompan niezawodny i jednocześnie dobry myśliwy. A te cechy wyróżniają Rynia spośród wielu innych.
Mauser 375 H&H
Po wybraniu terminu poddajemy się obowiązkowym szczepieniom, w tym na żółtą febrę, bez którego do Tanzanii Europejczyka nie wpuszczą. Decydujemy się też na zabranie tylko jednej sztuki broni i tak będziemy polować wspólnie, więc po co obciążać się dodatkowym bagażem. Zabieram swojego Mausera w kal. 375 H&H Mag.
Jest sierpień. Przez Zurich, Nairobi dolatujemy do Dar es Salaam nad Oceanem Indyjskim. Gdy wychodzimy z samolotu czujemy niesamowitą wilgoć w powietrzu, niemal natychmiast człowiek robi się cały mokry. I do tego ta temperatura! Jest późny wieczór, a termometr pokazuje ponad 35 st. C.
Organizatorem polowania jest znana austriacka firma, więc gdy tylko pojawiamy się przy odprawie celnej pojawia się ich przedstawiciel i zarówno nam, jak i pozostałym uczestnikom tego safari udziela daleko idącej pomocy.
Polować z nami będzie czterech Niemców i Szwajcar. Zaraz potem zawożą nas do hotelu i z ulgą wchodzimy do klimatyzowanych pokojów.
Rano, przy śniadaniu, poznajemy resztę grupy. Wszyscy – poza jednym Niemcem, który chce dwa – chcą strzelić po 1 bawole. Rozmawiamy o tym, czego się spodziewamy na miejscu i nasi koledzy, ze zdziwieniem dowiadują się od nas, że do łowiska wybraliśmy dojazd samochodem, a nie tak jak oni, awionetką.
Zostawiamy ich w hotelu, bo samolot mają około drugiej po południu i ruszamy wraz z Crispinem w drogę na południe. Crispin to partner Austriaków i myśliwy zawodowy. Utrzymuję z nim, zresztą, kontakt do dzisiaj.
Mkniemy w stronę SELOUS
Przejazd przez największe miasto Tanzanii pokazuje jak wielkie kontrasty utrzymują się na tym kontynencie bez względu na zmiany ustrojowe. Białych zastąpili Murzyni i teraz skorumpowani, czarni urzędnicy są tu „Panami”. Dzielnica willi rządowych i miasteczko tychże wyższych urzędników znajduje się w najlepszej części miasta, tuż za rezydencjami ambasadorów państw zachodnich. Miasto, to przedmieścia biednych domów, czasem lepianek lub zrobionych z puszek i blach szałasów, czyli to samo co przedmieścia Harare czy Johannesburga.
Ruch uliczny, gwar przydrożnych straganów i wszechobecny dźwięk klaksonów kończą się na szczęście zaraz za rogatkami miasta. Wjeżdżamy w dziwny kraj, ni to wsie, ni miasteczka ciągną się kilometrami. Co jakiś czas szałas lub lepianka, czasem dom murowany, stojące raz gęściej, innym razem w odległości kilkuset metrów od siebie, a dookoła nieużytki jak okiem sięgnąć.
Przed domami, zwykle siedzą ludzie, przy budzie jakiś burek, a dalej – na postronku – koza. Z czego żyją, nie wiadomo…
W końcu, w jakimś brudnym miasteczku, skręcamy z drogi asfaltowej i szutrówką mkniemy w stronę SELOUS Game Reserve, jednego z największych terenów łowieckich Afryki. Leży pomiędzy rzekami Kilombero, Ruaha i Rufiji. Nazwany tak, by uczcić Sir Fredericka Selous’a, ostatniego z wielkich łowców Afryki, obejmuje teren ponad 45 000 kilometrów kwadratowych.
W 1982 został uznany przez UNESCO i wpisany na listę światowego dziedzictwa natury ze względu na swój unikalny i różnorodny świat roślin i zwierząt. Jest też znany z plagi much tse-tse, co stało się jedną z przyczyn, dla których przez lata był rzadko odwiedzany przez ludzi innych, niż myśliwi.
Mijamy wioski, zorganizowane na wzór kolonialny i wszędzie widać tablice ostrzegające przed tymi muchami, ale same ostrzeżenia raczej nie pomogą…
Wreszcie samochód wdrapuje się na szczyt wzniesienia i zatrzymuje. Wychodzimy i w dole pod nami rozpościera się przepiękny widok. To teren naszego polowania.
–Tam zginę, mówi do kamery Rysiek i śmiejemy się serdecznie, choć niepokój i dziwny stan podniecenia ogarnia nasze dusze…
Jedziemy dalej i po drodze mijamy kilka, wyglądających na opuszczone, chat i w końcu dojeżdżamy do prawdziwej sawanny….
Trawa i krzaki wypalone ostatnim pożarem, ale na ich zgliszczach widać już pojawiające się nieśmiało nowe pokolenie roślin… Rzadkie akacje parasolowe uzupełniają ten jakże charakterystyczny obraz sawanny, czyli stepów Afryki.
Dojeżdżamy do obozu, nasi koledzy już są, choć przylecieli dopiero godzinę temu. Siadamy w jadalni, usytuowanej na stromym brzegu wąwozu, w którym płynie rzeka. Rysiek wyciąga przywiezione z Polski wędzonki z dzika i jelenia, ja wyciągam wódkę i wszystko znika w ciągu godziny…
Ale więzy przyjaźni zostały zawiązane.
Antylopy i zebry
Nasz namiot jest przestronny, z brezentową podłogą, moskitierami, umywalkami i ubikacją, szczelnie zamykany. Dwa razy dziennie przychodził boy i opryskiwał go wewnątrz i z zewnątrz preparatem przeciw muchom. Dokoła jest pas wygrabionej i szczotkowanej ziemi, by sprawdzić, czy czasem wąż lub inny nieproszony gość nie wybiera się do nas w odwiedziny.
Jeszcze tego samego dnia przestrzeliwujemy broń i poznajemy naszych PH. Każdy zespół składa się z dwóch lub jednego myśliwego, myśliwego zawodowego, tropiciela, skinera/kierowcy i strażnika Parku, który ma nie tylko nadzór nad przebiegiem polowania, ale prowadzi szczegółowy dziennik z jego przebiegu.
I to bardzo szczegółowy… Nam trafia się PH Murzyn, o imieniu Bob.
Rano wyjazd w sawannę. Bob twierdzi, że 100 kilometrów na południe mocno padało i – jak to w takim klimacie – w jednej chwili wyrosło tam morze traw i świeżych pędów. Tak wielki i niespodziewany o tej porze roku dostatek pożywienia przyciągnął wielkie stada antylop i – niestety – bawołów.
Dlatego na obszarze naszego safari jest ich znacznie mniej niż zwykle.
Nie będę opisywać naszych polowań na antylopy, bo to łowy znane z wielu innych opowiadań i – tak naprawdę – niezbyt, poza oryginalnymi trofeami, ekscytujące i różniące się od innych podchodów zwierzyny.
Owszem, na sawannie wygląda to zupełnie inaczej niż na farmie, a nawet w buszu. Ale dalej, swą dynamiką i emocjami jakże daleko odbiega od „chodzenia” za bawołami. Zresztą, za wyjątkiem kongoni, podgatunku red hartebeesta o rogach krótszych, ale bardziej zakrzywionych, które wyemigrowały na południe, strzeliliśmy niemal wszystko to, co chcieliśmy.
Dobre impale, piękne nyasaland gnu Ryśka, które miało imponującą rozłogę ponad 83 centymetrów i moje o 2 centymetry mniejsze. Strzeliłem też zebrę Selous’a, będącą podgatunkiem zebry Granta i haniebnie, nie całkiem ze swojej winy, spudłowałem guźca o monstrualnym orężu. Jedyne co mi po nim pozostało to film. Ale przyjechaliśmy, przecież, na bawoły!
Słońce pali niemiłosiernie
Jedziemy, jak zwykle, przez rzekę, po ułożonych na dnie workach z piaskiem, wyjeżdżamy na wysoki, stromy brzeg i przez polowe lotnisko dojeżdżamy do terenu polowania.
Zaraz po kilkuset metrach, nasz tropiciel zeskakuje i pokazuje Bobowi tropy bawołów. Cała ekipa schodzi z samochodu, bierzemy broń, amunicję, skiner niesie wodę i ruszamy w podchód. Po chwili wracamy, wsiadamy w samochód i pędzimy w kierunku wysokich, tak zwanych słoniowych traw. Nad nimi fruwają czapelki, nieomylny znak, że w środku są bawoły.
Zatrzymujemy samochód i słyszymy je, jak uchodzą z drugiej strony. Jednak nie szybko, bo nie bardzo spłoszone. Zostawiamy auto, obchodzimy trawy i wchodzimy w tak typowy dla sawanny teren. Niezbyt wysoka i dość rzadka trawa, co kilkadziesiąt metrów jedno lub więcej niskich akacjowych drzew i płasko niemal jak na stole.
Idziemy wolno za tropicielem, co jakiś czas sprawdzając wiatr. Jest południe i słońce pali niemiłosiernie. Buty w tej temperaturze zaczynają – na razie tylko lekko – obcierać mi pięty.
Nagle są, widzimy przez lornetkę stado, które wolno przesuwa się w stronę gęstszego kompleksu akacji. Siadamy na ziemi i czekamy, aż się położą. Trwa to kilkanaście może kilkadziesiąt minut. Czas przestaje mieć znaczenie…
Mierzę pod hełm
Bob postanawia, że on, tropiciel i ja spróbujemy podejść, a strażnik, skiner i Rynio mają na nas zaczekać. Daję Ryśkowi kamerę i na kolanach, za Bobem posuwam się wolno w stronę zwalonego pnia, może 60-80, a może mniej metrów od stada.
Część bawołów już leży, ale część wciąż stoi i żeruje w cieniu drzew. Po kilkuset metrach doczołgujemy się w końcu do upatrzonego wcześniej miejsca. Siadamy na ziemi i odpoczywamy, a ja zaczynam wyciągać z dłoni różne igły i szpilki, które powbijałem sobie idąc na czworakach.
Tropiciel powoli wychyla się zza pnia i mówi mi, żebym dał mu lornetkę. Gdy mu ją wręczam widzę bawoły tylko około 40-50 kroków od nas. Już wszystkie leżą. Bob sprawdza wiatr wypuszczając z dłoni trochę kurzu, na którym siedzimy. Jest OK. Wychyla się znów i widzi byka, który leży do nas tyłem. Jeden róg schowany jest za drzewem i – tak naprawdę – nie wiadomo czy ma drugi.
Postanawiamy czekać, aż wstaną. Czekamy dobrą godzinę i nic. Podnoszę się i ja i przez lornetkę widzę już cały łeb bawoła. Oba rogi na swoich miejscach. Ale przed nim leży cielak i niemal go zasłania. Nie wiem jak to możliwe, ale pewnie leży na jakimś malutkim wzniesieniu przed bykiem. Emocje rosną. Wychylam się znowu i proponuję, by – tak jak parę lat wcześniej w Zimbabwe – strzelić go w łeb, pod hełm.
-Tylko cielę musi się odsunąć – mówię.
Bob się nie zgadza, za duże ryzyko, bo strzał jednak dość daleki, a cel maluteńki. Po jakimś czasie tropiciel się podnosi, chwilę patrzy przez lornetkę i mówi, że strzał w łeb to dobre rozwiązanie, a cielaka już nie ma. Bob milczy chwilę i w końcu mówi:
-OK.
Odbezpieczam sztucer, kładę go na pniu i widzę przez lunetę leżącego byka, a przed nim chyba cielę… A może to tylko wygięta tusza byka. Mówię to Bobowi, a on po ponownym sprawdzeniu mówi krótko:
-Shoot!
Mierzę pod hełm, ale ręka mi drży z emocji i nie umiem się uspokoić. W końcu przyśpiesznik i kładę palec na spuście. Teraz wypadki toczą się z szybkością błyskawicy. Byk zrywa się na nogi, co wprawia mnie w olbrzymie zdumienie, i wybiega na otwarty teren, a za nim całe stado. Ustawiają się głowami na zewnątrz kręgu i wypatrują nieprzyjaciela.
Ciągle nie bardzo wiedzą co się stało. Biegniemy momentalnie za nimi i stoimy tak naprzeciw siebie.
–Który to byk – pytam Boba.
-Drugi z lewej.
Szybko umieszczam krzyż lunety przed barkiem stojącego na kulawy sztych na wprost, byka i pociągam za spust. Bawół łamie się i prawie pada, ale podnosi się i zaczyna uciekać za całym stadem, które gna na oślep przed siebie łamiąc wszystko po drodze.
Repetuję i pełnopłaszczowym pociskiem strzelam za odchodzącym bawołem. Widzę, jak kula trafia go od tyłu i zwierz mocno zwalnia. Mkniemy za nim przeskakując złamane drzewka i krzaki. Dobiegamy do wyschniętego babrzyska czy oczka wodnego, przeskakujemy wielki zwalony pień drzewa i widzę czołgającego się byka! Zachodzę z boku i strzelam dwa razy, raz na komorę i potem jeszcze w kark. Polowanie jest skończone, a ja nie umiem się schylić, coś ściska mi krtań i paraliżuje kręgosłup.
Przyjmuję gratulacje od Boba i tropiciela w pozycji mocno skurczonej. I milczę jak zaklęty. Z wolna paraliż zaczyna ustępować i fala zupełnie innych emocji zalewa moje serce i rozluźnia uścisk w krzyżu…
Mam bawoła po pięknym, klasycznym safari! O tym marzyłem i brak takich właśnie obrazów, tego doświadczenia nie dawał mi spokoju przez lata…
Podchodzą do nas pozostali członkowie ekipy. Uściski i gratulacje Rynia i reszty, a strażnik z Bobem odchodzą na bok i coś szepczą między sobą. Gdy kończą słyszę, że na miejscu pierwszego strzału, pod akacją leży martwe ciele…
Miałem rację i stąd taki dalszy bieg wypadków. Hieny i sępy będą miały co jeść…
Bawół to wyzwanie
Po dwóch dniach podchodów Rynio strzela byka i go nie podnosimy, w okolicznościach o których warto wspomnieć. Tropiąc stado w pewnej chwili orientujemy się, że jesteśmy w jego środku! Tak, dookoła, ze wszystkich stron, bawoły. Dalej, bliżej, krowy, cielaki i młodsze byczki.
Miałem kamerę, więc wszystko jest uwiecznione na taśmie. Rysiek złożony do byka, którego Bob uznaje za słabego, nie strzela, więc czołgamy się między nimi pod górkę, w kępę krzaków. Przed nami otwarta sawanna i idący powoli z dołu, w nasza stronę, potężny byk. Filmuję to, jak mi się niestety wydawało, i widzę wielkość trofeum.
Słyszę Ryśka, jak się składa i widzę w kamerze, w dużym przybliżeniu, jak byk przyjmuje kulę na komorę. Jednak strzał był na kulawy sztych i pocisk rozbił tylko jedno płuco…
Byk żwawo uchodzi. Chcemy sprawdzić na kamerze i okazuje się, że była na funkcji „pauza”! Zapisu nie było. Co za pech, bo pomijając przykry finał całego zdarzenia, byłaby niezapomniana pamiątka i dla mnie i dla Rynia. Dwa dni poszukiwań i nic…
Niech to będzie przestroga dla innych, którzy sądzą, że zabić bawoła to taka sama trudność jak strzelić jelenia czy dzika. Zapewniam, że na pewno nie. Rysiek w końcu dostał swojego byka i dobrze na niego zasłużył.
Zostawiliśmy Afrykę nie bez żalu. Na prawdziwe safari pewnie już nie pojadę, ale gdy słyszę słowo bawół, ciągle czuje dziwny dreszczyk emocji….