Wieczorem zadzwonił do mnie ktoś, kogo bardzo cenię. Grzegorz, to utytułowany i doświadczony leśnik, którego drugą, jeśli nie pierwszą pasją są psy gończe. Sukcesów mają mnóstwo, ale tym razem sprawa była dość nietypowa.
Jego koledze Maćkowi z „Odyńca” uszedł ranny byk. Już to, że zdołał on zwieść Maćka dobrego tropowca, było mocno zastanawiające, ale gdy wytrawny pies Grzegorza też nie dał sobie rady z tropem – przebrała się miarka. Zdeterminowany, zaproponował mi odnalezienie tego byka.
W tym gorącym i przeładowanym pracami okresie, unikam takich hazardowych poczynań tym bardziej gdy do pokonania jest 160 kilometrów, a szansa na sukces jest znikoma. Lecz w tym przypadku nie mogłem sobie tego odmówić.
Przyjemność z bezpośredniego kontaktu z Grzegorzem i luźnej rozmowy przeważyła, nie mówiąc już o tym, że przecież to ktoś z „naszej tropowej rodziny”. Upewniłem się tylko, czy bardzo mu na tym zależy, a gdy usłyszałem, że to byk jego „synka”, przestałem mieć jakiekolwiek wątpliwości. Poprosiłem tylko o małą zwłokę, gdyż mieliśmy do dokończenia pracę w „Jeleniu” z poprzedniego dnia.
Frustrujący finał
Ten dzień zaczęliśmy od „zimnego prysznica”, który zakończył naszą pierwszą pracę. Poprzedniego dnia uszedł nam dość pechowo, stanowiony przez Cezara byk. Ilość farby i stanowienie przekonały mnie, że kolejnego dnia nie będziemy mieli z nim problemu. Niestety, płynna praca na stosunkowo łatwym i prostym tropie w lesie, już bez potwierdzeń trwała aż sześć kilometrów i zakończyła się w punkcie, z którego nawet Cezar nie znalazł wyjścia.
Ponad godzinne uporczywe przeszukiwanie okolicy za zagubionym tropem w promieniu 200 metrów nie przyniosło skutku, mimo wielokrotnego powracania po tropie na to samo miejsce. Był to dla mnie bardzo frustrujący i niespotykany finał.
Spóźnieni docieramy do Grzegorza, więc czym prędzej jedziemy na miejsce. Na pogaduchy będzie czas, gdy mój orzeł zajmie się pracą. Tym razem nie oczekuję od mojego orła cudów. Gdy Grzegorz pokazuje mi po 30 godzinach zestrzał, niewiele na nim widzę. Podobno była tam kropla farby i trochę dalej jeszcze kilka.
Dla Cezara jednak nie stanowi to problemu i z ochotą zabiera się do pracy. Widać po nim, że ma już odpowiednie informacje. Po takim czasie jego praca jest spokojna i rozważna, ale pewna i konsekwentna. Nie robię sobie wielkich nadziei wiedząc, że ich dwa doskonałe psy już się wyłożyły.
Mam jednak świadomość i iskierkę nadziei, że jeśli do pracy ściągnął nas taki znawca tematu, to jakieś szanse jednak muszą być, a ponieważ mam słabość do hazardu, to takie zmagania działają na mnie zachęcająco.
Myślę, że i Cezar też podchodził do tego ambicjonalnie, więc gdy on pracował, my mieliśmy czas na rozmowę. Tym razem godzinna i 2,5 kilometrowa wycieczka na tropie była dla mnie prawdziwym relaksem i odprężeniem. Lecz gdy przekraczaliśmy leśną drogę i Grzegorz stwierdził, że tu poddał swojego pupila, a mój Cezar dalej parł do przodu, moja iskierka zapaliła się już sporym płomieniem.
Połechtana próżność
Gdy po 600 metrach doprowadził nas do zgasłego byka, wstyd powiedzieć pękałem z dumy i szczęścia. Tym razem moja próżność została wyjątkowo mocno połechtana. Sukces Cezara przed takim fachowcem, był dla mnie wyjątkową wartością.
Cezara za ten wyczyn docenili równie koledzy Grzegorza. Zdradzę Wam, że zaprosili go (wraz ze mną) na jedno z tegorocznych polowań na zwierzynę grubą. To wyjątkowa nobilitacja dla niego w tym rodzinnym zagłębiu zdolnych i wszechstronnych gończych.
Na zakończenie naszego spotkania z Grzegorzem, po ochłonięciu z tych emocji skontrolowaliśmy jeszcze z Cezarem poranne pudło do byka. Niestety, święto u nas nigdy nie trwa długo. Żegnamy się i ruszamy spod Przasnysza, aż do Białej Piskiej, bo w tamtejszym „Lesie” też mają zagadkę…
Cezar szuka
Tego ranka na rozległym pastwisku dewizowiec strzelał do byka, który zniknął w porannej mgle. Zestrzału i farby nie mogli znaleźć, wyraźnej reakcji też nie zaobserwowali. Coś ich jednak niepokoi, choć do lasu daleko, a na olbrzymich łąkach w pełnym słońcu, martwego byka nie znaleźli.
Przyjeżdżamy do nich dwie godziny przed zmierzchem. Pokazują krzak, z którego rankiem z podchodu padł strzał i potencjalne miejsce gdzie stał byk. We mgle nie widzieli kierunku jego ucieczki. Cezar kręci się i szuka w promieniu 200 metrów i nic!
Ja się denerwuję, bo on nurkuje pod pastuchami dla bydła, a efektów brak. Nie możemy rozpocząć pracy. Było to pudło lub nie trafiliśmy na miejsce zestrzału. Obchodzimy łąkę, zarośla oraz linię lasu przez prawie godzinę…
Wreszcie na sam koniec, bliscy rezygnacji oddalamy się łąkami od miejsca strzału, równolegle do linii lasu. I tu o dziwo, mój Cezar rusza wreszcie do pracy. Widać to po nim wyraźnie. Jest tak zaabsorbowany pędząc z nosem przyklejonym do ziemi, że nic już nie jest w stanie przerwać mu tej hipnozy.
Teraz to ja muszę brać nogi za pas, aby za nim nadążyć. Pędzimy wzdłuż łąkowego rowu, który przekraczamy i wpadamy w narożnik lasu. Tempo pracy jest dość zawrotne, lecz nie hamuję Cezara. Zmierzch jest za chwilę i to ostatnie momenty naszej pracy. Pędzimy obaj niczym zjawy w tym leśnym mroku poprzez olszynowy, podmokły teren. Robię wszystko, aby mu dorównać i za nim nadążyć, ale on po chwili już na mnie nie czeka!
Byk jest czujny
Rusza do gonu, bo inaczej nie dopędzimy naszego postrzałka który już wie, że podążamy jego tropem. Biegnąc, z niecierpliwością wytężam słuch, czy Cezar zdołał go dogonić i wreszcie słyszę ten, tak pożądany przeze mnie jego baryton.
Ma go, ale czy zdoła przytrzymać? Byk jest czujny i gdy się zbliżam, rusza gwałtownie, a za nim Cezar. Ponowne stanowienie słyszę 200 metrów dalej. Teraz już podchodzę do nich dużo ostrożniej, wykorzystując osłonę krzaków. Pomaga to na tyle, że byk rusza ponownie gdy dzieli nas tylko 70 metrów…
Na nasze szczęście uciekając w lewo, odsłania blat. Wiem, że nie dostanę już lepszej szansy, bo za chwilę zapadnie zmrok. Łapię go w lunetę pomiędzy kolejnymi konarami drzew i strzelam w ostatnim momencie…
Byk zwala się martwy! Czuję napływającą falę euforii i i prawdziwą ulgę. Cieszę się wyjątkowo, bo jeszcze chwila i uszedłby nam w tych zapadających ciemnościach.
Cezar wreszcie doczekał się pracy, która rozpaliła ogień w jego spokojnej, flegmatycznej duszy. Widzę, jak teraz pobudzony, święci triumfy nad jego tuszą, a ja raduję się razem z nim. Przyjmuję gratulacje od Łukasza i jego kolegi, którzy pędził za nami. Oni też tryskają dobrym humorem.
Mieli przeczucie i nie wierzyli w pudło dewizowca. Spieszymy się, żeby choć zdążyć przy resztkach światła, zrobić zdjęcia upamiętniające tą naszą zaskakującą przygodę.
Otok wraca do łask
Wracamy do samochodu, by wreszcie pojechać do domu, ale niestety i z tym będziemy musieli jeszcze poczekać. Dzwoni Bogdan, kolega z tego koła i przewodnik posokowca, z którym wielokrotnie dochodziliśmy postrzałki w OHZ-tach. Teraz, gdy już niestety stracił swoją pociechę, prosi o kontrolę strzału dewizowca na drugim krańcu swojego obwodu.
W takim przypadku odmowa nie wchodzi w rachubę i na nas zawsze i o każdej porze może liczyć. Ruszamy z Bogdanem po tropie, jak za starych dobrych czasów. Nocą otok wraca do łask. Muszę mieć całkowitą pewność, że w tych ciemnościach będę widział choć ogon mojego przyjaciela, bo jego zdrowie i życie jest dla mnie bezcenne.
Kocham te piękne, mazurskie lasy pełne zwierza lecz w tych ciemnościach nie dowierzam niektórym jego mieszkańcom. Tym razem było czyste pudło…