Myślami już jestem na Mazurach. Z tych miłych rozmyślań wyrywa mnie wieczorny telefon Bogdana, kolegi z mojego koła. Pełnił nocny dyżur przy uprawie kukurydzy. Strzelał do wycinka zbliżającego się do tej uprawy. Niestety, zaskoczony nie zrobił tego precyzyjnie i sfarbowany dzik uciekł za wiślany wał.
Nie zastanawiając się zbytnio ruszył za nim poprzez zarośla. Idąc po farbie doszedł do brzegu Wisły, skąd postrzelony dzik przepłynął na wyspę. W tym miejscu zakończył poszukiwania. Zadzwonił do mnie i rano z łódką czekał gotowy na naszą pomoc.
Ruszamy z Cezarem od wiślanego wału. Bogdan nie jest pewny, w którym miejscu uciekający nocą dzik przepłynął na wyspę. Teraz, to Cezar pracując w tych chaszczach ma to ustalić… Łapie trop dzika i nurkuje w nadwiślańskim buszu.
lekkomyślność Bogdana
Brnę za nim posłusznie, klnąc w duchu na złośliwość losu, bo jest tak gęsto, że z trudem się przedzieram. Do głowy przychodzi mi myśl o nocnych poszukiwaniach Bogdana i jego lekkomyślności. Tropienie po zmroku w takim gąszczu i na dodatek bez psa jest bardzo niebezpiecznym zajęciem. Ma chłop szczęście, że ten dzik się nie zatrzymał, by dać mu solidną lekcję i nauczyć go szacunku.
Po 700 metrach Cezar niczym przewodnik niewidomego (było tak gęsto, że nawet jego w tej gęstwinie go nie widziałem) doprowadza mnie nad nadwiślański brzeg. Po chwili zjawia się łodzią nasz flisak, by przeprawić nas na drugą stronę…
Tam Cezar błyskawicznie odszukuje trop poszukiwanego dzika i ostro rusza za nim. Ja z trudem taranuję własnym ciałem tą ścianę buszu, starając się nadążyć za psem. Po kilkuset metrach mamy chwilę wytchnienia, bo idziemy w trawach tylko po pas. Ale gdy wchodzimy ponownie w gęstwinę porastającą rów z wodą, czuję przez skórę, że nasz postrzałek jest tuż, tuż…
Lokalizacja „zbiega”
Potwierdza to też swoją pracą Cezar. Teraz kręci przy nas koła, próbując ustalić gdzie jest barłóg. Ja dla swojego bezpieczeństwa schodzę do tego rowu. Tu chociaż widzę co jest przede mną na metr, czy dwa…
Mam nosa i moje przeczucia się potwierdzają. Po chwili mój orzeł lokalizuje „zbiega”. Głosi go przed nami, w krzakach, tuż przy rowie. Można powiedzieć, że dotyka nosem gęstego krzaka, pod którym leży dzik. Ja stoję tuż obok, ale go nie widzę.
Wszystko to trwa dobrą chwilę i czuję, że jak nic nie zrobię, to za moment dojdzie do mojego bezpośredniego kontaktu. Tu nawet dobry, precyzyjny strzał może mi nie pomóc. Szarżując z całym impetem i bezwładem rozpędzonego ciała ranny dzik może nam zrobić sporą krzywdę.
Decyduję się na strzał w krzak, licząc że wypłoszony zmieni swoją gęstą warownię na teren dla nas bardziej dogodny i bezpieczniejszy.
Strzelam i przynosi to oczekiwany skutek! Dzik wieje przez gęstwiny, a Cezar idzie za nim. Ruszamy i my, gramoląc się w błocie zalegającym wodny rów. Ale jest to i tak najlepsza droga.
Cezar „tańczy”
Po niedługim czasie słyszę ten cudowny baryton mojego Cezara! Ma dzika i twardo go stanowi. Pędzimy więc, przez te szuwary, jak umiemy najszybciej. Tym razem mamy wyjątkowy fart!
Cezar stanowi go w doskonałym miejscu na rozległej dzikiej łączce. Z oddali widzę stojącego, dużego dzika z postawionym chybem, a Cezar „tańczy” wokół. Wiem, że miejsce jest doskonałe dla nas, więc wolę zbliżyć się do nich, aby mój strzał był pewny.
Czekam w napięciu, kiedy Cezar wreszcie odskoczy w bok. Jest to dla mnie najgorszy i najbardziej stresujący moment. Gdy strzelam, muszę widzieć psa i mieć go w bezpiecznej odległości. Nie wolno w żadnym razie dopuścić, aby „tańczący” przy dziku pies, znalazł się na linii strzału.
Tu nie ma miejsca błąd, a w tych trawach nie jest to łatwe zadanie. Wreszcie mam dogodny moment i decyduję się na strzał. Widzę, jak kula trafia idealnie na komorę!
Jednak dzik rusza na nas! Niestety, dla niego jest już za późno. Życie gwałtownie z niego uchodzi i pada martwy po paru metrach…
Dzikie plaże
Oddychamy z ulgą, a Cezar wreszcie bierze na nim swój odwet. Okazuje się, że dzik otrzymał postrzał na miękkie. Ze mnie „schodzi” powoli napięcie. Czuję, że zalewa mnie fala radości. To była dynamiczna i dobra praca. W niepamięć idą niewygody i strach.
Przez chwilę świętujemy. Złom, zdjęcia, pieszczoty dla Cezara i radość. Nawet to, że musiałem wraz z Bogdanem wlec dzika po tych wertepach, nie popsuło mi nastroju.
Okazało się, że naszą, obciążoną łodzią nie jesteśmy w stanie popłynąć w górę Wisły i musimy spłynąć dobre trzy kilometry, potraktowałem to jako przyjemny prezent. Przepiękne widoki, dzikie plaże i bujna roślinność na wyspach była doskonałą nagrodą i relaksem.
W dogodnym miejscu opuszczamy łódź Bogdana, który popłynął dalej na „swoją” plażę. Wracamy do samochodu i naszej kochanej Krysi, patrząc na pachnące pokoszone pola i łany stojącej jeszcze kukurydzy…
Życie jest piękne, a dzień bez dochodzenia jest dniem straconym!