Przed kancelarią zatrzymał się wózek założony w jednego konia. Pomału wygramolił się z niego stary gajowy ubrany w obszerną baranicę i ogromną kosmatą czapę. Wolnymi krokami, podpierając się biczyskiem skierował krok do kancelarii, otworzył drzwi, zdjął czapę, przywitał się ze mną i siadł na krześle przy moim biurku. Sięgnął po papierosa z leżącego na stole pudełka i spokojnie przyglądał się mnie i interesantowi, którego właśnie załatwiałem. Jego jasne oczy kontrastowały z ciemną, ogorzałą twarzą. Siwa broda potęgowała jeszcze brąz opalenizny.
Wreszcie zostaliśmy sami.
–No cóż, Leon, co tam słychać?
–Wsio dobra, panok. Pryjechał skazać szto na Burbałkach chmara ciecierukou – połzajuć na ranicy jak żuki.
Owe Burbałki to były wrzosowiska leżące wśród rozległych łąk. Postanowiliśmy, że tej nocy wybiorę się na cietrzewie. Budki były już dawno postawione, a z relacji Leona można się było spodziewać, że przy jednej z nich gra kilkanaście kogutów. Dojazd był dość daleki, trzeba było przejechać przez rzekę, która w tym roku szeroko wylała. Umówiliśmy się, że do brodu podjadę na godzinę pierwszą w nocy. Do brodu miałem osiem kilometrów. O godzinie jedenastej wieczorem para mocnych koni zaprzężonych do myśliwskiego wózka niosła mnie w kierunku umówionego spotkania. Jakiś czas jechaliśmy przez pole, lecz prędko wjechaliśmy w las. Ciemno było kompletnie. Konie parskając ochoczo rwały naprzód. Czasem na niewidzialnych korzeniach podskoczył wózek, czasem chlupnęła woda pod kołami. Dojechaliśmy do rzeki.
Przy dogasającym ognisku pod sosną siedział Leon. Do przygotowanego na brzegu czółna przenieśliśmy swoje bagaże, sam miejsce zająłem w przodzie czółna i wprawną ręką Leona odepchnięci od brzegu popłynęliśmy naprzód. Początkowo, jak długo płynęliśmy przez zalew na łące, wszystko szło dobrze, lecz niebawem dostaliśmy się w koryto rzeki i prąd raptownie porwał łódź i z szaloną szybkością uniósł ze sobą. Dzięki silnej i wprawnej ręce Leona szczęśliwie omijaliśmy sterczące z wody drzewa i przecięliśmy rzekę wyjeżdżając znów na spokojne lustro wody.
W oddali migotał ogień – to drugi gajowy na przeciwległym brzegu czekał na nasze przybycie.
Gdy byliśmy już niedaleko brzegu, znów porwał nas gwałtowny prąd. Walka z nim była nierówna i niebezpieczna, lecz już doleciał do nas głos gajowego, który najwidoczniej usłyszawszy nas stał pochylony nad ciemną tonią rzeki wpatrując się w mrok. Wprawnie kierowana łódź jak strzała przecięła na ukos wartkie koryto rzeki i zgrzytnąwszy o piasek ostro nosem wparła się w brzeg.
Stąd we trzech poszliśmy już pieszo. Leon szedł przodem i latarnią oświetlał drogę. Omijaliśmy w ten sposób przykre niespodzianki, które zapewne nie ominęłyby nas przy wyjątkowo ciemnej nocy. W końcu po przejściu dobrego kilometra zgasiliśmy latarnię, było już bowiem niedaleko budek. Szliśmy teraz gęsiego. Z początku było tak ciemno, że dosłownie nic nie widziałem, lecz gdy wzrok się przyzwyczaił, zacząłem rozróżniać kontury drzew i omijanych zwałów. Z drogi zeszliśmy na wrzosowisko rzadko porośnięte pojedynczymi niskimi sosnami. Szliśmy tak czas jakiś, gdy zorientowałem się szybko, żeśmy już zbłądzili. Leon począł kluczyć, coś mruczał pod nosem, a na moje ciche pytania odpowiadał grobowym milczeniem. Na wschodzie z lekka zaczynała znaczyć jutrzenka.
–Ot, nieczysta siła, proklata, jak my zbili się z drogi – a gdzie oni, cholera, te budki podziali się” – mamrotał Leon.
Lecz niebawem musiał natrafić na jakiś znajomy mu znak, bo od razu zorientował się i bez namysłu prowadził naprzód.
-A ot i trafili – powiedział zatrzymując się przy grupie kilku zresztą takich samych jak inne sosenek.
Odsunął jedną z nich na bok. Przede mną widniał dość głęboki dół, wykopany w piaszczystej ziemi. Pomału zsunąłem się do niego, po omacku odnalazłem ławeczkę ułożoną z żerdek, na której usiadłem przykrywając nogi kożuchem. Leon maskował otwór, obejrzał raz jeszcze całość, poprawił kilka gałązek i jak duch zniknął w ciemności.
Strzelbę oparłem o grubsze gałęzie stanowiące główne człony budki – wydobyłem lornetkę, poprawiłem raz jeszcze kożuch otulając nogi i zamarłem w oczekiwaniu. Cisza była kompletna – ciemnoś dookoła, jedynie gwiazdy błyszczały jaskrawo na niebie. Wielka Niedźwiedzica świeciła prawie pionowo nade mną, a gwiazda Polarna mrugała na północy. Dzwoniło w uszach, żaden bowiem nawet najdelikatniejszy dźwięk nie mącił ciszy. Od rzeki lekkimi falami ciągnęło zimne powietrze. Zacząłem się wpatrywać w ściany budki. Kilka stojących opodal sosen zdawało się jeszcze czarniejszymi, niż otoczenie. Gdzieś daleko od rozlewisk rzeki dolatywał rytmiczny, głęboki głos bąka. Miało się już ku świtowi. W górze bębnił kszyk – wieścił o nadchodzącym dniu. Jakaś mała ptaszyna, której głos jest mi dobrze znany z nocnych polowań, pierwsza się obudziła i zaczęła się odzywać po cichutku, nieśmiało, jakby z obawy przed obudzeniem swej skrzydlatej braci.
Z szumem i łopotem skrzydeł zasiadł prowodyr tokowiska. Gromki jego zapad otwierał ranne igrzyska. Chwila ciszy i krótki, syczący, wzywający głos odezwał się z niedalekiej odległości od mojej budki. Równocześnie ze wszystkich stron odpowiedziały mu podobne wyzywania. Tok rozpoczął się… Słychać było nieustanny łopot skrzydeł, coraz to nowy cietrzew przylatywał, coraz to zmieniał miejsce podlatując do góry i wydając przeciągły głos czuszykania. Każdy kogut chciał zaimponować swoją siłą, akcentując ją głosem i uderzeniami skrzydeł.
Nagle zabełkotał pierwszy kogut…
Jak na komendę, wszystkie inne cietrzewie rozpoczęły swoją miłosną bełkotliwą pieśń. Gotowało się jak w garnku… Jeden z najbliższych kogutów błyskał białym podbiciem liry i skrzydeł, co mogłem zauważyć mimo panującego jeszcze zmroku. Pomału nadchodził świt. Jaśniało coraz bardziej. Mogłem już rozróżniać zarysy gałęzi maskujących moją budkę. Wśród wrzosu na tokowisku nie było jeszcze nic widać. Po trochu wyłaniały się z mroku kontury drzew i wyższych kęp wrzosu. Coraz to częściej błyskała biel podbicia lir i skrzydeł błyszczących na ciemnym tle wrzosowiska. Niedaleko rozpoczęła się zacięta walka ptaków, o czym świadczyło silne łopotanie i uderzenia skrzydeł. Inne koguty nie przejmowały się tym zajściem na placu boju. W chwilach przerwy w bełkotaniu cietrzewie podskakiwały do góry znacząc miejsce swego śpiewu i siły, wabiąc ku sobie oczekiwane kochanki. Już na całym tokowisku można było zauważyć czarne plamy kogutów. Przed sobą miałem ich osiem, na strzał. Najbliższe dwa śpiewały nie dalej, jak 10 do 12 kroków od budki, kilka śpiewało niedaleko z tyłu.
Na strzał było jeszcze za wcześnie. Jeden z kogutów drobnymi kroczkami podbiegł blisko do swego najbliższego sąsiada i nie dalej jak o metr od niego zaczął bełkotać. Widać nie podobało się to rywalowi. Natarł bez namysłu – skoczył wprost na niego i bił bez pamięci dziobem i skrzydłami. Napadnięty kogut przykurczył się i z początku potulnie przyjmował zadawane ciosy. Wreszcie rzucił się z pasją, złapał rywala dziobem za pióra głowy i począł ciągnąć do siebie opierając się nogami. Unieruchomiony napastnik posłusznie dreptał za nim – wydawał przy tym urywane, gardlane głosy. Z szumem skrzydeł przyleciał na miejsce walki trzeci. Zaczęła się bójka we trzech. Kto kogo bił – nie wiadomo, wszyscy obrywali mniej więcej jednakowo – drobne piórka suto sypały się na boki. Jeden z wyraźnie poszkodowanych, który zapewne więcej dostał niż inni, cichaczem wycofał się z pola i po chwili zniknął w kępach wrzosu. Dwa pozostałe rozbiegły się na boki, aby zacząć pieśń. Grały niedaleko od siebie, zaledwie o kilka metrów i nie miały do siebie już żadnych pretensji.
Ze wszystkich stron dolatywało bulgotanie. Cicho, skromnie zakwoktała cieciorka. Koguty dostały wprost szału. Czuszykanie stawało się coraz częstsze. Słyszałem wokoło nieustanny łopot skrzydeł. Któryś znowu pobił się z innym, kilka kogutów zerwało się i przeleciało sadowiąc się w pobliżu kury. Który z nich i kiedy posiadł swą bogdankę, nie widziałem. Kura miała powodzenie zapewnione.
W tym stanie rzeczy trzeba już było decydować się na strzał. Prosto przede mną w okienku budki, wśród igliwia widziałem wyraźnie jednego koguta tokującego bokiem do mnie – odległość wynosiła około 30-40 kroków. Dwa najbliższe śpiewały nie dalej jak 15-20 kroków, bełkocząc zawzięcie. Strzeliłem. Co się stało z moim cietrzewiem nic nie widziałem – zniknął mi z oczu za kępami wrzosu. Na tokowisku powstał popłoch – parę kogutów zerwało się – wszystkie zamilkły, lecz dwa najbliższe od budki mimo wystrzału nie ruszyły się z miejsca. Przerwały jedynie pieśń – wyciągnęły do góry szyje upodobniając się do czarnych butelek. Przesunąłem lufy w kierunku dalszego cietrzewia i znów strzeliłem. Czarna plama znaczyła miejsce udanego strzału.
Z łomotem zerwał się najbliższy sąsiad, a dalsze łopoty skrzydeł świadczyły, że koguty odleciały z tokowiska. Nie przejmowałem się tym zbytnio. Wiedziałem, że niebawem zaczną wracać, a szanse po wschodzie słońca były jeszcze duże. Rozwidniało się już zupełnie. Po kilku minutach usłyszałem pierwsze trochę nieśmiałe czuszyknięcie i o dziwo, niedaleko za mną odezwał się jeszcze jeden kogut.
Zrobiło się chłodno – otuliłem się mocno kożuchem. Pobliskie sosenki i wrzos były obielone szronem. Dość daleko ode mnie, bo o jakieś 120 kroków usiadł nowy przybysz, od razu rozpuścił lirę i zaczął bełkotać. Powoli towarzystwo zbierało się na nowo. Niektóre koguty wracały piechotą, podskakując od czasu do czasu z łopotem skrzydeł i czuszykając. Wracały na swoje poprzednie miejsca.
Niejednokrotnie obserwowałem, że cietrzew w okresie tokowiska, jeżeli odejdzie lub odleci od miejsca, w którym rozpoczął tok, zwykle wraca po wschodzie słońca na to samo miejsce. Jakby chciał zaakcentować, że tu właśnie on panuje, a nie kto inny. Cietrzewie powoli zaczynały się grupować, lecz na strzał śrutowy nie podszedł jeszcze żaden. Na tym tokowisku mogłem odstrzelić 5 do 6 kogutów, gdyż śpiewało ich tu kilkanaście. Ponieważ wiedziałem, że tej wiosny więcej tu nie przyjadę, nie było powodu do oszczędzania – należało w miarę możliwości dążyć do wykonania odstrzału.
Tymczasem koło mnie zaczęło się znów gotować, coraz więcej granatowych rycerzy zbierało się do dalszego turnieju. Zapomniały o moich strzałach. Granatowe szmelcowane zbroje błyszczały w słońcu. Z lekka podniosłem się w budce i przez lornetkę obserwowałem miejsce mego pierwszego strzału. Kilka piór z liry wyglądało zza kępy wrzosu. Teraz nie ulegało wątpliwości, że pierwszy kogut leżał na miejscu.
Na tokowisku wrzało jak w ulu. Znowu zaszły jakieś nieporozumienia, które likwidowano próbą sił. Bito się zawzięcie, bez pardonu – pióra fruwały dokoła – toczył się bój o prawo do miłości. Kury nieznacznie ulotniły się z tokowiska, jakby wstydząc się zalotów wśród jasnego dnia. Koguty stopniowo stawały się coraz mniej zadzierżyste. Powoli czerwona tarcza słoneczna zaczęła się wychylać zza horyzontu. Nagle wszystko jakby oniemiało, cietrzewie zamilkły, ptactwo drobne również ścichło – urwał swą pieśń w brzeźniaku drozd. Natura oddawała hołd wschodzącemu słońcu. Zamarło wszystko, cietrzewie gdzieś zniknęły, zrobiło się cicho i pusto. Wszak znany jest braci myśliwskiej tak zwany szabas, który występuje zawsze o wschodzie słońca…
W końcu wypatrzyłem przez lornetkę w kępie wrzosu jednego koguta. Siedział skurczony, z wciśniętą szyją, najwyraźniej spał, bo oczy miał zamknięte. Przyglądałem mu się długo – chyba przez kilkanaście minut. Lecz niebawem któryś nie wytrzymał. Skoczył w górę, zaczuszykał, jeszcze raz podskoczył uderzając się skrzydłami, znowu zaczuszykał i zaczął bełkotać. Jak spod ziemi wyskoczyły inne cietrzewie, jak na sprężynach podrzucało je do góry. Znowu zawrzało na tokowisku.
Teraz zachowanie ptaków stało się spokojniejsze, mniejsza chęć do bójek i awantur. Nosiły się dostojniej, z godnością, jak przystało rycerzom. Każdy powrócił na swoje ranne miejsce, na nim panował i śpiewał. Nikt nikomu nie wchodził w drogę. Przede mną śpiewały trzy koguty – na strzał. Przyglądałem się im przez lornetkę, podziwiając ruchliwość i szaloną werwę życiową. Jeden z nich zerwał się i zasiadł na czubie niedużej sosenki. Rozpuścił lirę, wyprostował głowę zdobną w czerwony rycerski pióropusz i zawzięcie zabełkotał. Oświetlony złotymi promieniami słońca mienił się granatem i purpurą krwi. Strzał był bliski i łatwy – ptak padł martwo na ziemię. Najbliższe koguty odleciały daleko. Dalsze siedziały, wyraźnie zaniepokojone. W biały dzień popełniono zabójstwo…
Niektóre odezwały się po parę razy, jeden nawet gdzieś daleko bełkotał. Lecz powoli koguty zaczęły się rozlatywać na ranny żer. Przecież każde, nawet najmilsze towarzystwo musi się kiedyś rozejść.
Słońce przygrzewało coraz mocniej. Biały szron znikał w oczach, jedynie w cieniu leżał połyskując brylantowym blaskiem. Nie było już celu dłużej siedzieć w budce. Wstałem, wyprostowałem zmarznięte nogi i ręce i powoli wygramoliłem się z budki. Zabrałem ze sobą strzelbę, nauczony wypadkiem, kiedy na pozór zabity na tokowisku kogut zerwał się o krok przede mną i poleciał na zawsze. Zbierałem zastrzelone ptaki. Wszystkie leżały martwe w miejscu. Dwa pierwsze pokryte były siwym szronem. Koralowe brwi odbijały kontrastem od czerni lśniącego granatu.
Powoli zbliżał się Leon. Gdy zobaczył moje koguty, uśmiechnął się, a biorąc je do ręki rzekł:
–Dobre tokowiki – a hetyj staryj, bo sawsiom czornyj na spinie. – Dobra czto pan samaho tokowika nie ubił, on siadzieł niedaloko z zadu – hetyj czto pierwyj prylecieł na ranicy.
Leon znał dobrze swoje cietrzewie. Miał rację, że zabicie „prowodyra” – starego koguta psuje tok na całą wiosnę. Zabraliśmy kożuch, cietrzewie i ruszyliśmy do czółna. Inna była droga niż nocą. Tajemnicze nocne sylwety, to były tylko małe sosenki, a potworne zawały i przeszkody, to tylko stare karcze i powalone nieduże spróchniałe kłody. Na rzece przywitał nas lazurowy koloryt wody. Na łąkach złociły się kaczeńce. Parę krzyżówek zerwało się z małej zatoczki i uleciało w górę, w błękity. Czajki kwiliły nad rozlewiskiem, w górze burczał bekas, jeden z wcześniejszych zwiastunów wiosny.
Płynęliśmy rzeką do czekających po drugiej stronie koni. Nie było tych wielkich grubych pni, jakie mijaliśmy nocą. Sterczały z wody cienkie olszki, szuwar, a miejscami łozowe krzaki. Rozwiały się nocne straszydła. Zapach dymu dolatywał z dogasającego ognis-ka, a zaspany woźnica wyłaził spod grubej burki na wozie.
Zmarznięte konie niecierpliwiły się. Dziękowałem Leonowi za dobre polowanie. Namawiał na inne tokowiska.
–Przyjadę – krzyknąłem, gdy konie raptownie szarpnęły i ruszyły z kopyta raźno parskając.
Wszystko było złote: wrzos, sosny i białe brzózki… Z daleka zalatywał dźwięk bijących dzwonów kościelnych.
– Prawda, to przecie Wielki Tydzień.
Zbigniew Świętorzecki