WildMen

Łowiectwo to kultura

W sierpniu minęła kolejna rocznica śmierci Honorowego Członka PZŁ Wacława Przybylskiego. Wielkiego człowieka, który całe swoje życie edukował i budował Polski Związek Łowiecki.
Reklama

Warto powrócić do tekstów, które nie tracą na aktualności. Takim w moim odczuciu jest wywiad jaki przeprowadziłem w 1996 roku Wacławem Przybylskim ówczesnym wiceprezesem Naczelnej Rady Łowieckiej, którego wszyscy szanowali, a kiedy mówił z wielką uwagą słuchali.

Reklama

Pan Wacław zmarł 6 sierpnia 2004 roku, w wieku 82 lat. Straciliśmy niezwykłego człowieka, znakomitego dziennikarza, wielkiego znawcę naszej historii i osobę, która niesamowicie trafnie definiowała wszystkie nasze problemy.

Ciekawe jak by skomentował obecne elity naszego związku… Choć jeszcze ciekawsza byłaby jego odpowiedź na zarzut, że budował „bierutowski” związek. W 1996 roku nikt nie stawiał takich zarzutów, ponieważ kilka lat wcześniej między innymi Wacławowi Przybylskiemu udało się uratować nasz model łowiectwa, choć wielu myśliwych traciło nadzieję i żegnało się łowiectwem. W tamtych czasach myśliwi przekonali się, że naszych interesów może obronić tylko silny związek!

Reklama

Wywiad został opublikowany w „Kulturze Łowieckiej” 9/1996

Krzysztof Mielnikiewicz – Cieszymy się, że możemy porozmawiać o wielu sprawach dotyczących polskiego łowiectwa, w szczególności zaś o historii, szeroko pojętej kulturze i tradycji łowieckiej – dziedzinach, które w oczach wielu myśliwych są z utożsamiane z Pana działalnością.

Wacław Przybylski – To nie przypadek, ponieważ już w latach 50. po raz pierwszy wszedłem do władz PZŁ może ze względu na fakt, że pracowałem w Polskim Radiu. Od lat 80. moja działalność we władzach związku ponownie skupiła się przede wszystkim na propagandzie, szkoleniu, kulturze i etyce. Tak się utarło, że Wacław Przybylski nadaje się do pracy w kulturze i publicystyce.

Reklama

K.M. – Na taką opinię trzeba sobie zasłużyć. Wyjątkowo swobodnie porusza się Pan na niwie kultury, etyki i publicystyki. Duża wiedza łowiecka i świadomość nadrzędności szeroko rozumianej kultury w łowiectwie nie bierze się znikąd?

W.P. – Bardzo wiele czytałem, kontakty z doświadczonymi, wybitnymi myśliwymi, którzy niestety polują już w krainie wiecznych łowów, dawały mi coraz więcej wiadomości, które pogłębiałem lekturą. Ja w jakimś sensie jestem dyletantem, gdyż nigdy nie studiowałem łowiectwa w wyższej uczelni.

Reklama

K.M. – Tam nie uczą historii, kultury, tradycji, etyki łowieckiej nawet na dostatecznym poziomie…

W.P. – Pochodzę z rodziny, w której te sprawy były pielęgnowane. Moja matka z zawodu plastyczka – malarka, kładła ogromny nacisk na to, co nazywa się dobrym wychowaniem i etycznym postępowaniem. Wzory się czerpało z książek wybitnych twórców łowieckich, stamtąd płynęły informacje nie tylko o polowaniach, ale i o przeżyciach, uzyskiwało się wskazówki, jak etycznie polować i postępować. Włodzimierz Korsak dawał przecież wspaniałe tego przykłady w książce „ Na tropach przyrody”, przeznaczonej dla chłopców w wieku szkolnym. Dzisiaj młodzież tego typu literatury nie czyta…

Książki, które wpadały mi w ręce napisane były przez myśliwych na wybitnym poziomie. Właśnie taką jest np. książka p.t. „Z przeżyć i wrażeń myśliwskich” – jedyna pozycja o tematyce łowieckiej, jaką napisał wspaniały literat, człowiek teatru, Stefan Krzywoszewski a ilustrował Kamil Mackiewicz. Z kart tych książek nie płynie wyłącznie chęć strzelania do zwierząt, ale ogromne umiłowanie przyrody i opis wspaniałych przeżyć myśliwskich.

Ja miałem to wielkie szczęście, że jeszcze jako chłopiec poznałem Juliana Ejsmonda, byłem w jego domu, ponieważ chodziłem do jednej klasy z jego synem, Staszkiem. Poza tym wszyscy starsi myśliwi, z którymi się stykałem, jak np. brat mego dziadka, działacz łowiecki – Gustaw Hantke, tłumaczyli mi, jak powinien się zachowywać etyczny i prawy myśliwy.

K.M. – Nasuwa się oczywisty wniosek, te łowieckie tradycje rodzinne odegrały podstawową rolę w ukształtowaniu pana wyjątkowej osobowości myśliwskiej.

W.P. – I tak i nie. Łowiectwo zacząłem uprawiać od wczesnego dzieciństwa, ponieważ wszyscy wokół mnie polowali, z wyjątkiem mojego ojca, którego myślistwo nie interesowało. Był kupcem, posiadał wielkie przedsiębiorstwa handlowe w kraju i za granicą. Natomiast ze strony matki, łowiectwem fascynowali się wszyscy. Polowała matka, obydwie jej siostry i szwagrowie. Właśnie w majątku mojego wuja, Zygmunta Niesiołowskiego stawiałem pierwsze myśliwskie kroki.

Strzelbę dala mi ciotka, kiedy miałem 15 lat, była to para od dubeltówki mojej mamy. Właściwie byłem kłusownikiem, chodziłem, po polach i lasach w majątku wuja, bez pozwolenia na broń, więc nikt mnie nie zatrzymywał, a przy każdej okazji „przyklejałem” się do myśliwych polujących. Byli to sławni warszawscy myśliwi, między innymi pan Czesław Lisowski – wspaniały rusznikarz, sława i znakomitość w tej dziedzinie, właściciel największego sklepu myśliwskiego na Krakowskim Przedmieściu, przedstawiciel najpotężniejszych firm rusznikarskich w Europie.

Często spóźniałem się na obiad, bo z ulicy Smolnej szedłem na Krakowskie, gdzie przyklejałem nos do szyby sklepu, fascynując się kaskiem kolonialnym, w którym widziałem siebie na safari. Przed wakacjami pan Lisowski sprzedał mi – staremu znajomemu – za nędzne grosze, prawie w formie prezentu, lekki płócienny kapelusz w kształcie takiego kasku.

Naukę teorii rozpocząłem od książki „Na tropach przyrody” wspomnianego Korsaka którą, do łóżka przyniosła mi matka, kiedy zachorowałem na anginę, mając 8 lat. Umiałem czytać, wtedy uczęszczałem do klas podwstępnych w Gimnazjum Zamoyskiego, przy ulicy Smolnej. Tak pochłonęła mnie ta książka, że czytałem ją „na okrągło”. Później prosiłem o następne. Wreszcie dostałem po dziadku wspaniale wydane „Łowiectwo” Wiesława Krawczyńskiego, główny skarb mojej biblioteczki łowieckiej, spalonej w Powstaniu Warszawskim, podczas którego, jako żołnierz AK walczyłem w batalionie „Ruczaj”.

K.M. – Pełnoprawnym myśliwym został Pan po wojnie?

W.P. – Znacznie wcześniej. Pozwolenie na broń oraz kartę łowiecką otrzymałem mając lat 17; było to w roku 1938, Pragnąłem wtedy, żeby zatrzymał mnie policjant, albo zaczepił ktoś w pociągu, kiedy ostentacyjnie, na widoku, kładłem futerał z bronią. Niestety, marzenia się nie spełniły…

Przed wojną polowałem w łowiskach wuja i sąsiadów, a wakacje 1939 roku przestrzelałem na stawach rybnych, mierząc do kaczek, w majątku Fajsławice w Lubelskiem, dokąd „wypuściłem się” z ogłoszenia.

K.M. – Takie wspaniałe wspomnienia, dla większości myśliwych, dostępne są jut tylko w literaturze; przywołam chociażby „Szczenięce lata” M. Wańkowicza, a obrazki z tamtych polowań można oglądać jedynie na fotografiach.

W.P. – Z okresu przedwojennego posiadam jedno, jedyne łowieckie zdjęcie, na którym, jeszcze jako chłopak stoję z dubeltówką, w kapeluszu od pana Lisowskiego, w towarzystwie psa, cudownego gryfona, z którym polowałem. Zdjęcie to razem z ciekawym, łowieckim, historycznym dziś dokumentem zachowałem, gdyż miałem je zawsze przy sobie – w powstaniu i w obozowej niewoli. Dokumentem tym jest pokwitowanie wystawione 2 września 1939 r., potwierdzające zdanie do depozytu w starostwie grodzkim – śródmiejskim, dubeltówki kaliber 20 i 10 sztuk amunicji.

Byłem przekonany, że odzyskam moją świetną strzelbę marki Francotte, wiedząc że broń zdeponowana w czasie I wojny światowej, w siedzibie Cesarskiego Towarzystwa Prawidłowego Myślistwa na Nowym Świecie, wróciła w 1918 r. do myśliwych. Dokument ten wystawiałem w 50 lat później na wystawie „Historia warszawskiego myślistwa w dokumentach”.

K.M. – Wspomina Pan o pobycie podczas II wojny światowej w obozach jenieckich. Znana jest działalność myśliwych za drutami kolczastymi? Spotkał się Pan z taką działalnością ?

W.P. – Działalność myśliwych w obozach jenieckich dotyczy oflagów, w których siedzieli oficerowie po kampanii wrześniowej 1939 r. Ich warunków życia nie sposób porównywać z koszmarem jaki miał miejsce w Lamsdorfie 344 (Łambinowicach), gdzie ja siedziałem. U nas nie mogło być mowy o żadnych spotkaniach, zebraniach myśliwskich, wieczorach dyskusyjnych i innych tego typu imprezach. Chociaż w obozie miało miejsce jedno z moich przeżyć łowieckich. Po raz pierwszy w życiu, siedząc za drutami, spotkałem wspaniałą chmarę jeleni podczas rykowiska.

Obóz graniczył z polami, za którymi rozciągał się las. Wyszedłem o pierwszym brzasku z baraku i zobaczyłem w polu, w łanie buraków, chmarę jeleni. Stałem jak oczarowany, tym bardziej, że nie widziałem ich nigdy. Tak się złożyło, że po wielu latach moje pierwsze rykowisko odbywało się bardzo blisko tamtego miejsca, bo Łambinowice od Nadleśnictwa Szumi rad leżą w linii prostej około 50 kilometrów.

W czasie ewakuacji obozu uciekłem w Górnej Frankonii z siedmioma kolegami i po sześciu dniach przebywania w terenie niczyim udało nam się wpaść w objęcia III Armii generała Pattona. Następnie trafiłem do obozu przejściowego w Bambergu, gdzie byłem pod komendą pułk. Tomaszewskiego, późniejszego generała, ojca naszego przewodniczącego Zarządu Głównego. Pułk. Tomaszewski był komendantem wszystkich obozów dla byłych jeńców polskich w strefie amerykańskiej.

Później, w miejscowości Freren, polowałem na terenach okupowanych przez naszą -1 Dyw. Panc. gen. Maczka. Z siedmioma kolegami założyliśmy nawet kółko łowieckie. Było tam dużo zajęcy, saren i trochę kuropatw.

K.M. – Jaki był status prawny tego kółka łowieckiego?

W.P. – Było ono zarejestrowane w miejscowym garnizonie. Ale na terenie dywizji były oficjalnie działające koła łowieckie, z nazwami i legitymacjami dla ich członków. W obozach pracowałem w administracji – byłem tłumaczem.

K.M. – Jest Pan poliglotą?

W.P. – To za dużo powiedziane. W mojej rodzinie uważano, że znajomość języków obcych jest czymś nieodzownym. W szkole uczyłem się niemieckiego, w domu francuskiego, później angielskiego. Tymi językami posługuję się w miarę swobodnie.

K.M. – Już po wojnie i po powrocie do kraju zagrało coś w myśliwskiej duszy?

W.P. – Niestety okoliczności wtedy nie były dla mnie sprzyjające. Miałem duże trudności w uzyskaniu pozwolenia na broń. Otrzymałem je wreszcie w 1952 r. i zacząłem polować w bardzo miłym i sympatycznym kole nr 42, skupiającym wielu świetnych myśliwych, pracowników spółdzielczości „Społem”.

Dzierżawiliśmy znakomite tereny łowieckie w Ciechanowskiem, w których jednak poza dzikami nie było zwierzyny grubej. To spowodowało, że po złożeniu egzaminu selekcjonerskiego przeniosłem się do koła „Mszary”, gdzie prezesem był wspaniały, prawy myśliwy, mec. Zbigniew Turski, przewodniczący Głównego Sądu Łowieckiego. Potem powstało koło „Fala” przy PRiTV i ja do tego koła wstąpiłem.

Wacław Przybylski z Piotrem Ławrynowiczem i łowczym krajowym Jackiem Tomaszewskim

K.M. – Praca w Radiu dawała zapewne dwie możliwości popularyzowania łowiectwa, jego przebogatej historii i kultury? W takich czasach łatwiej było propagować łowiectwo? Jest Pan przecież autorem zmiany koncepcji propagowania łowiectwa.

W.P. – Przez 20 lat byłem prezesem koła przy PRiTV, więc wydawało się, że miałem możliwości propagowania, skoro do koła należeli: prezes, wiceprezesi, dyrektorzy, sekretarze generalni pracujący w PRiTV. Jednak propagandy łowiectwa nie można było uprawiać, bo nie było to dobrze widziane w kierownictwie.

Łowiectwo postrzegane było przez władzę jako ważna dziedzina narodowego planu gospodarczego i źródło cennych dewiz. Obydwa te stwierdzenia to oczywiste bzdury. Natomiast o rzeczywistej, kulturotwórczej wartości łowiectwa nie mówiło się nic. Ta dziedzina leżała odłogiem. Nie mogliśmy przeforsować koncepcji stworzenia stałej audycji myśliwskiej w Polskim Radiu. Pogadanki przyrodniczo – łowieckie prowadził przez 15 lat red. Zygmunt Trzebiatowski, który dzięki dużej sile przebicia (był nacz. red. redakcji oświatowej), wprowadził je na antenę.

Ja „przemycałem” łowiectwo w programie redakcji rozrywkowej. Na tym koniec. W telewizji pokazywano rozliczne, z merytorycznymi błędami filmy, które z łowiectwem miały niewiele wspólnego. Była to wstydliwa sprawa. „Wierchowka” polowała prawie w całości, ale fakty te otoczone były mgłą tajemnicy i lepiej było tego tematu nie dotykać.

Dzisiaj istnieją możliwości propagowania łowiectwa, ale z biegiem lat narastała niechęć do łowiectwa z dwóch powodów – z nieznajomości rzeczy oraz znikomej ilości myśliwych w Polsce. Do świadomości pewnej grupy społeczeństwa nie dochodzi w ogóle cokolwiek, co ma rzeczywisty związek z łowiectwem. Bardzo ciężko to odrobić.

Uważam, że propagowaniem łowiectwa muszą się zajmować zawodowcy, fachowcy, tak jak się to dzieje w przemyśle rozrywkowym czy handlu. Siłą komisji problemowych zrobić się tego nie da. Komisje są ciałem społecznym, mało mobilnym, trudnym do zebrania i działania, mogą być jednak wspaniałym organem doradczym. Trzeba stworzyć ośrodki, kadry, które będą się tym zajmować.

K.M. – Jest to niezwykle kosztowne przedsięwzięcie…

W.P. – Tak, ale będą narastały ruchy antyłowieckie. Tak się dzieje w wielu krajach europejskich. Będziemy mieli coraz większy opór wobec łowiectwa i musimy być na to przygotowani, musimy mieć ludzi, którzy potrafią operować kontrargumentami.

K.M. – Czy nie uważa Pan, że powinno się bardziej rozwijać wewnętrzną politykę informacyjno – szkoleniową nastawioną na kształtowanie takich postaw myśliwych, które spowodowałyby, że łowiectwo na zewnątrz miałoby mniejsze problemy?

W.P. – Naturalnie. Musimy zdać sobie sprawę, że w naszym związku jest bardzo wielu ludzi, którzy są zainteresowani wyłącznie polowaniem. Tu jest pies pogrzebany. Taki człowiek jest dla nas stracony, chyba że będziemy nad nim pracować i przekonamy go, że łowiectwo to szalenie bogata dziedzina, że warto się zainteresować jej kulturą.

Ideałem byłoby, aby przychodzili do nas kandydaci, z wyniesionymi z domu tradycjami, z ukształtowanymi już zainteresowaniami kulturowymi – kolekcjonerstwem, fotografią… Musimy organizować wystawy, pokazujące całe bogactwo łowiectwa. Dziś nie możemy pokazywać samych trofeów; ktoś nazwał taką wystawę pokazem kościotrupów…

Na przykład ogólnopolskiej wystawy plastyki łowieckiej nie było już ponad 20 lat. My w Warszawie nie robimy żadnego pokazu trofeów bez wzbogacania go o elementy malarstwa, rzeźby, grafiki, książki, czy filatelistyki. Organizując wystawy trofeów łączyłem je np. z pokazem polskiej literatury łowieckiej, wziętej z własnego księgozbioru i z naszej związkowej biblioteki łowieckiej.

Wacław Przybylski zawsze mówił, co myślał, ale robił to wielką kulturą…

K.M. – Która jest na okrągło pusta, mimo że posiada unikalny zbiór…

W.P. – Myśliwi nie przychodzą do biblioteki i do Muzeum Łowiectwa na wystawy stale i ekspozycje czasowe. Prowadząc kursy zachęcam do chodzenia do muzeum i biblioteki. Tutaj powinno być wielu ludzi, bo tu mamy wszystko to, co ukazało się w języku polskim o łowiectwie. Powinni tutaj siedzieć kursanci, młodzi myśliwi i czytać. Ja sobie nie wyobrażam polskiego myśliwego bez znajomości „Sobola i panny”, książek Julina Ejsmonda, Włodzimierza Korsaka i wielu innych autorów.

Każdą nową książkę łowiecką czytam natychmiast, jak jest ona „jeszcze ciepła”. Chciałbym, żeby ci wszyscy, którzy przychodzą do łowiectwa zaczynali od książek. Niedawno zadałem sobie wiele trudu i przejrzałem „Łowca Polskiego” od 1 numeru, wydanego w 1899 r. do II wojny. Siedziałem w bibliotece codziennie, przez wiele tygodni i nikogo tu nie było. Nie jest to optymistyczne…

K.M. – Co skłoniło Pana do studiowania tak dużego materiału. Może zamierza Pan swym przebogatym wspomnieniom nadać formę książkową.

W.P. – Do tej pory wszystko to, o czym pisałem mnie osobiście nie dotyczyło. Napisałem, w ujęciu faktograficznym, rozdział dotyczący historii łowiectwa polskiego po II wojnie światowej, zamieszczony w książce „Łowiectwo w Polsce” M. Mazarakiego. Drukowałem sporo w „Łowcu”, w tym zaledwie kilka opowiadań wspomnieniowych.
Co zamierzam. Chcę dokończyć zbieranie materiału dotyczącego mojej rodziny i skleić go wspomnieniami.

Otwarcie wystawy w siedzibie naszego związku przy ulicy Nowy Świat 35

K.M. – Przyznaję, te ma Pan doskonały do tego materiał i predyspozycje literackie.

W.P. – Pamiętam polującego pradziadka, Aleksandra Bandtkie – Stężyńskiego z okresu, kiedy był jeszcze prezydentem Częstochowy. Pradziadek kupował dla Cesarskiego Towarzystwa Prawidłowego Myślistwa, jako jego skarbnik, siedzibę, przy Nowym Świecie 35, właśnie tę, w której teraz rozmawiamy. Później mieścił się w niej Centralny Związek Polskich Stowarzyszeń Łowieckich następnie Polski Związek Stowarzyszeń Łowieckich i wreszcie PZŁ. Mam piękny protokół z zebrania Cesarskiego Towarzystwa Prawidłowego Myślistwa, drukowany w formie książeczki w języku polskim i rosyjskim, z którego uzyskałem tę informację.

W domu o takich sprawach nie rozmawiano, były to fakty oczywiste. W „Łowcu Polskim” były zdjęcia dziadka z jego polowań w Turkiestanie z okresu I wojny światowej. Stykałem się z wieloma wielkimi myśliwymi, członkami mojej rodziny. Jednym z nich był książę Stefan Jerzy Lubomirski, dyplomata polski, który polował w kraju i za granicą. Przekazał po wojnie trochę materiału fotograficznego do MŁiJ. Parę zdjęć mam i ja. On rzeczywiście miał wspaniałe osiągnięcia łowieckie, podobnie jak jego żona, a moja ciotka.

Poza tym, jak mówiłem, stykałem się na polowaniach u mojego wujostwa w Kutnowskiem z wieloma ciekawymi ludźmi. Patrzyłem na to szeroko otwartymi oczami i wiele tamtych wydarzeń wbiło się bardzo głęboko w moją pamięć. Pamiętam moje polowania z matką, a także charakter polowań zbiorowych. Odbywały się one w zupełnie innej atmosferze, jeździło się powozami, wygodnymi bryczkami, było mnóstwo naganki i wspaniałe rozkłady. Po dwudniowych łowach organizowano bał. Panowie we frakach, panie w balowych sukniach, grała orkiestra. To był bal. Żałuję, że nie mogłem znać Franciszka Kostrzewskiego, malarza i rysownika, również scen myśliwskich, mojego prapradziadka, który zmarł w 1911 roku.

Aby to spisać muszę mieć czas. Aktualnie pełnię bardzo dużo funkcji w łowiectwie. Tak wiele, że w ostatnich trzech latach nie byłem w obwodzie.

K.M. – Jest Pan kolekcjonerem, członkiem naszego Klubu. Z rozmów podczas giełd kolekcjonerskich wywnioskowałem, te interesuje się Pan malarstwem, literaturą i filatelistyką.

W.P. – Moją bibliotekę odtworzyłem z wielkim trudem i mozołem. Mam w tej chwili ponad 560 pozycji literatury łowieckiej polskiej i obcojęzycznej. W tej chwili ograniczam nabywanie następnych pozycji, ponieważ nie mam już miejsca na książki. Mieszkam w małym mieszkaniu, a poza łowiectwem mamy z żoną jeszcze bardzo wiele innych zainteresowań i w związku z tym bardzo wiele innych książek.

Z tego samego powodu wykluczone jest kolekcjonowanie obrazów i grafiki. Zbierałbym je z największą chęcią, ponieważ dostarczałyby mi wielu przeżyć. Kiedyś ojciec kupił mi wspaniały obraz Pochwalskiego „Dziki”. Sprzedałem go do Muzeum Łowiectwa i Jeździectwa, gdyż uważałem, że spełni jakąś rolę, jeżeli oglądany będzie przez myśliwych.

Poważniejszą moją kolekcją, która może się liczyć, jest zbiór filatelistyczny „Jelenie świata”. Obejmuje on tylko niektóre gatunki jeleniowatych, bowiem w filatelistyce wszystko zrobiło się gigantyczne. W ciągu 15 lat kompletowania zbioru zauważyłem, że jelenie na znaczkach, nie licząc stempli okolicznościowych, mnożą się szybciej, niż w moich łowiskach. Więc ja ograniczyłem się do jeleniowatych bez renifera, samy, daniela i łosia.

K.M. – Dlaczego wyeliminował Pan zwierzynę naszych łowisk, a zainteresował się jeleniami, dla wielu z nas egzotycznymi?

W.P. – Zacząłem zbierać jelenie i zorientowałem się, że jak „się wpakuję” we wszystkie jeleniowate to nie dam rady. Zresztą byłoby to za kosztowne. Samych podgatunków jelenia wirgińskiego (Odocoileus virginianus) jest 48. Oczywiście, że on się ukazuje na znaczkach wielu krajów, począwszy od Finlandii, gdzie został wprowadzony, na krajach Ameryki Południowej skończywszy. Jelenie są na wszystkim, widnieją na wietnamskich dzwonach modlitewnych z brązu, talerzach, koronkach, występują w postaci masek itd. Mam w tej chwili około 190 kart wystawowych ze znaczkami, kopertami i stemplami.

Kolekcjonerstwo i wystawy były dla Wacława Przybylskiego wyjątkowo ważne

K.M. – By wymienić wszystkie funkcje, jakie pełnił Pan w łowiectwie, wspomnieć o działalności krajowej i międzynarodowej w dziedzinie kultury (nie tylko łowieckiej), wymienić wszystkie krajowe i zagraniczne ordery, odznaczenia państwowe i resortowe, należałoby rozmawiać co najmniej dwa razy dłużej.
W tym kontekście Złom, Medal św. Huberta i wreszcie Członkostwo Honorowe PZŁ, nadane Panu przez ostatni Krajowy Zjazd PZŁ trafiły w najlepsze ręce.

W.P. – Wielkim zaskoczeniem dla mnie było, kiedy na ostatnim zjeździe zostałem uhonorowany tym wybitnym zaszczytem – Członkostwem Honorowym PZŁ. Znalazłem się w nielicznym gronie ludzi wyjątkowo zasłużonych. Z zażenowaniem przyjąłem tę godność, chyląc czoło przed moimi poprzednikami, wielkimi nazwiskami w historii polskiego łowiectwa. Jak to się stało, że osiągnąłem te wszystkie zaszczyty? Muszę powiedzieć, że nie bardzo jestem przekonany o tym, że zrobiłem aż tyle dla PZŁ, bowiem należałoby się poświęcić w znacznie większym zakresie.

K.M. – Do wielu Pana zalet dochodzi jeszcze jedna – skromność.

W.P. – Aktywnie zacząłem działać będąc na emeryturze, aczkolwiek już w 1953 r. zostałem członkiem Wojewódzkiej Rady Łowieckiej po czym nastąpiła długa przerwa spowodowana niesprzyjającym okresem dla ludzi takich jak ja – z przeszłością AK-owską i niewłaściwym pochodzeniem społecznym, jak to się wówczas nazywało. Przez cały ten czas byłem, mimo to, aktywnym myśliwym. W latach 1961- 1983 realizowałem na antenie Polskiego Radia audycje o tematyce łowieckiej, pełniłem we wszystkich kołach, do których należałem, różne funkcje w ich zarządach.

Teraz chętnie pracowałbym znacznie więcej, ale za kilka dni kończę 74 lata i na wszystko już nie starcza sity.

K.M. – Życzę Panu, w związku z urodzinami, jeszcze wielu wspaniałych lat i satysfakcji z działalności łowieckiej.

W.P. – Satysfakcję olbrzymią dały mi kontakty z przyrodą, np. tokowiska cietrzewi, czy pierwsze rykowiska. Było wiele cudownych chwil. A obecnie, aż wstyd się przyznać; przez trzy lata nie byłem w obwodzie swego koła. Tak się stało, że pełniąc różne funkcje w naczelnych władzach łowieckich, przewodnicząc lub uczestnicząc w najróżniejszych komisjach stałych i doraźnie powoływanych (Na ratunek lasom, podręcznikowej, dla opracowania formy i regulaminu medalu św. Huberta, szkoleniowej i wielu innych) nie starczyło czasu na praktyczne pielęgnowanie łowiectwa.

Przez cały czas pełnienia funkcji w NRŁ oddałem sześć strzałów, efektem których było 5 rogaczy i 1 dzik Gdybym w takim tempie chciał wystrzelać moją amunicję musiałbym żyć ponad 150 lat.

K.M. – A polowania reprezentacyjne?

W.P. – Na reprezentacyjnych nie bywam.

K.M. – Jakie życzenia chciałby Pan skierować do młodych (i nie tylko) myśliwych?

W.P. – Przede wszystkim, żeby jak najdłużej i na jak największą liczbę gatunków zwierzyny można było w Polsce polować. By te polowania nie były wszystkim, ale żeby stanowiły tylko cząstkę łowieckiego żywota. Żeby młodzi, poprzez polowania, dążyli do głębszego poznawania przyrody, literatury, malarstwa, nie tylko dla siebie, ale również w celu propagowania takich oczywistych poglądów, że łowiectwo jest kolosalną dziedziną życia, tą, która dala ludzkości sztukę w postaci malarstwa.

Pierwsze obrazy w historii ludzkości wykonane zostały przez łowców na ścianach pieczar ponad dwadzieścia tysięcy lat temu. Wskazują one, że ówcześni myśliwi, tak głęboko przeżywali wspaniale sceny, w których uczestniczyli, a które były ich koniecznością życiową, że czuli potrzebę odzwierciedlenia tego w postaci rysunków. Pozostawili nam jednocześnie przekaz, że musimy tak podchodzić do łowiectwa, aby polowanie nie kończyło się w momencie oddania strzału.

Chciałbym też bardzo, żeby jak najmniej było zaślepionych przeciwników łowiectwa, z którymi nic można dyskutować, ponieważ uważają, że nie ma o czym. Jestem gotów, podobnie jak wielu moich kolegów do poważnych rozmów z przeciwnikami, którzy chcą tej dyskusji.

K.M. – Serdecznie dziękuję za rozmowę.

Wacław Przybylski 1922 – 2004
Reklama

ZAPRASZAMY DO ZAKUPÓW

Galeria zdjęć

Więcej artykułów