WildMen

rys. Michał Nowakowski - Michael's Wild Art

Zaczął się ciąg

Wiosenne łowy miały coś z magii. Natura się budzi, szaleje, tętni utajoną dotąd siłą życia, a kiedy słońce nad horyzontem zapłonie pożogą czerwieniejącego złota, rozlanego w formie aureoli nad zębatą linią lasu…
Reklama

Łowca ściskając w dłoni dubeltówkę rozmyślał o rogaczach, kaczkach i nadchodzącym rykowisku. Lecz nagle wprawne ucho ułowiło w ciszy wieczoru delikatne przybliżające się chrapanie, co przerywało nasze rozmyślania i wypatrywaliśmy szybko przemykającej słonki. Starzy nemrodzi kiedy zamkną oczy widzą te sceny, a młodzi mogą tylko przeczytać wspomnienia Leopolda Pac Pomarnackiego myśliwego, ornitologa i leśnika. Wielkiego autorytetu i autora wielu monografii oraz opowiadań.

Reklama

Gdy nagle nastanie wiosna

Tamta wiosna była dziwnie zmienna. Gorące promienie kwietniowego słońca rzadko rozdzierały oponę groźnych, ciemnych, nisko zawisłych nad ziemią chmur, z których coraz to sypały się drobne, jak kasza, białe okruchy, pokrywające pola i lasy cienką warstewką śniegu, niknącą po upływie godziny.

Mroźny wiatr hulał beztrosko nad zrudziałą po zimowym letargu szatą łąk, szarpał bezlitośnie nagie konary wyniosłych drzew, chylących się pokornie z bolesnym, pełnym skargi jękiem.

Reklama

Przebywszy 25-kilometrowy odcinek drogi zbryzganym aż po szyby autobusem, wsiadłem na jednokonną bryczuszkę, by dotrzeć do majątku, stanowiącego cel mojej podroży. I właśnie w chwili, gdym opuścił duszne pudło auta, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej nagle zmieniła się pogoda. Gorące słońce zabłysło na niebie ognistą kulą, roniąc snopy skrzących się promieni na stęsknioną jego pieszczot okolicę.

Wiatr ustał zupełnie, w powietrzu pachniało wilgotną, nagrzaną ziemią, od której szedł ciepły wiosenny dech. Wszędzie dookoła wyczuwało się przemożny powiew odrodzonej wiosny, gwałtownie dokonującej przemian w przyrodzie, gnębionej dotąd i tyranizowanej okrutnymi podmuchami zimy.

Reklama

W chwili takiego żywiołowego rozkwitu wiosny każda niemal godzina czyni cuda. Natura budzi się w oczach, szaleje, tętni utajoną dotąd siłą życia. Złoty krąg słońca, wyrzucony wysoko na szafirową kopułę nieba, zaczynał już opadać ku szmaragdowej cięciwie borów widniejących na horyzoncie – kiedy zajechałem przed ganek starego, malowniczego dworku. Było ciepło, jak w maju. Przez otwarte okna płynęły do mieszkania tęgie wonie wiosenne, których pochodzenia nikt ustalić nie potrafił. Z prętów dzikiego wina, osłaniającego białe kolumny ganku jak duże łzy, spadały niekiedy bujne, przezroczyste krople wody, iskrząc się w słońcu jak brylanty.

Na czubkach nagich brzóz, rozpuszczających długie warkocze swych wiotkich gałązek nad bramą wjazdową, czerniały małe kupki siedzących szpaków, których niefrasobliwy świergot leciał daleko nad pogrążonym w ciszy ogrodem, zalanym złotą pożogą zachodu.

Reklama

Znając me upodobania myśliwskie, uprzejmy i domyślny gospodarz kazał szybko podawać obiad. Jeszcze parę kwadransów miłej pogawędki w salonie – i już kroczyłem rozmiękłą polną dróżką, w towarzystwie chłopaka przewodnika, ku obszarowi mokrych zagajów brzozowych, w których podobno ładnie ciągnęły słonki.

Szliśmy przez pola. Rzadka, nieśmiała zieleń runi okrywała namokłe, miękkie zagony. Miejscami w głębszych bruzdach lśniły tafle wody, załamującej w sobie ostre blaski gasnącego dnia. Lekki, ledwie wyczuwalny aromat ziemi potężną falą wypełniał płuca, pracujące rytmicznie w takt przyśpieszonych naszych kroków. Z górnych stref nagrzanego słońcem powietrza leciała dźwięczna jak srebrny dzwonek piosnka skowronka, trzepocącego się nad oziminą.

O samym zachodzie byliśmy już na miejscu. Stary podmokły las liściasty, wygięty łukowato nad wilgotną łąką i przecięty wzdłuż pasem wartkiego strumienia – stał cichy, pogrążony w zadumie. Czarne, chropawe pnie olch, wynurzające z szeroko rozlanych kałuż potworne kłębowiska swych kołtuniastych korzeni, tuliły się do białych, wysmukłych brzóz lub zielonkawych osik, okrytych w koronie mgiełką długich, puszystych baziek. Kępy ostatnich, rosnących na skraju drzew łączyły się bezpośrednio ze zwartą kolumnadą młodego brzeźniaka, rozprzestrzeniającego się wąską szyją wzdłuż wstęgi strumienia, aż hen ku widniejącemu w oddali kompleksowi brunatno zarysowującej się olszynki.

Wybrałem stanowisko na szczycie małego pagórka, porośniętego brzeziną i młodymi świerczkami, u którego podnóża z monotonnym bulgotaniem przelewały się mętne, wezbrane wody potoku, głaskane pieszczotliwie nawisłymi gałązkami łóz. Miejsce było wymarzone. Słonki, ciągnące z pobliskiego kompleksu leśnego do dalekiej olszyny, musiały tędy przelatywać. Dość znaczne wzniesienie terenu pozwalało wzrokowi panować nie tylko nad wąską szyją brzeźniaka, ale sięgać daleko przed siebie w obie strony zagaju, zakrzywionego w kształcie podkowy.

Usiadłem na zmurszałym pniu, u stop młodej brzózki i czekałem. Słońce już zaszło. Nieskazitelnie czysty u zenitu szafir nieba przechodził stopniowo ku zachodowi w tony coraz jaśniejsze, by wreszcie nisko nad horyzontem zapłonąć pożogą czerwieniejącego złota, rozlanego w formie aureoli nad zębatą linią lasu. W tych ostatnich refleksach gasnącego światła całe otoczenie pyszniło się mnóstwem barw i odcieni, które przed tym nie występowały tak wyraziście. Dalekie kolumny wyniosłych olch, pokryte już u podnóża czarną zasłoną, płonęły jeszcze u góry piękną barwą starego brązu. Młode brzeźniaki przysłoniły się welonem ślicznego fioletu, przechodzącego u szczeciniastych wierzchołków w subtelny odcień lila.

Rozległa przestrzeń łąki świeciła brudną zielenią, wysrebrzoną miejscami połyskującym nalotem tafli wodnych, coraz liczniejszych przy stalowosinej szarfie fantastycznie wygiętego pod lasem strumienia. Natura wolno układała się do snu. Ucichły już śpiewne nawoływania sikorek, zamilkły zięby, w gąszcze gałęzi świerkowych schroniły się hałaśliwe sojki, pstre dzięcioły zaniechały monotonnego postukiwania. Nieopodal para szpaków z głośnym skrzeczeniem ukryła się w dziupli starej osiki. Tylko kszyk samotnik ożywiał jeszcze przestworza brzmiącym jak dalekie westchnienie beczeniem.

Na czubku wysokiej brzózki usadowił się drozd. Z szarego rozdętego gardziołka popłynęła w las pieśń nad pieśniami. Podwójne, rytmicznie powtarzane dźwięki leciały nad usypiającą okolicą, jak cudowna fanfara wieczornego capstrzyku. Poszczególne oderwane strofy swej urozmaiconej pieśni ptak wiązał przy końcu kantaty, łączył razem, snuł niby kunsztowne przędziwo – jakąś tajemną, jemu tylko znaną rapsodię, której można by było słuchać godzinami z jednakowym zachwytem.

Na sygnał pierwszego drozda śpiewaka odezwały się zaraz i inne. Gęste zarośla nawodne po prostu drżały teraz od melodyjnych pieni ukrytych tam wirtuozów. Jedne śpiewały blisko, a ich wyraźne, dźwięczne melodie przenikały zagaje do głębi, inne – oddalone może o kilkaset metrów – słyszane być mogły tylko w przerwach koncertu najbliższych artystów. A kiedy odezwały się wszystkie – śpiewał cały las, nuciły zagaje, powtarzała echo okolica.

Lekki cień zmierzchu jął otulać ziemię, powlekającą się od dołu zwiewną gazą oparów. Zgasły ostatnie refleksy dnia na wierzchołkach drzew, morze rozszerzającej się ultramaryny zalewało już widnokrąg i dalsze plany krajobrazu. Jeden po drugim milkły drozdy, spływając bezszelestnie z czubków drzew w przyziemne zarośla. Ciszę w naturze mąciły teraz tylko tęskne głosy roznamiętnionych żab, koncertujących w nagrzanych kałużach wiosennej wody.

I oto w chwili, gdy zdawałoby się zaśnie już wszystko i głucha cisza opanuje okolicę, z wysokiej, nagiej jeszcze osiki popłynął ostatni dźwięk, niby wiosenny pacierz wieczorny, fletowy śpiew kosa. Ukryty gdzieś wysoko wśród gmatwaniny gałęzi, czarny pieśniarz zmierzchu żegnał słabe już, zamierające błyski światła, duszone przemocą wypełzających zewsząd jak węże ponurych cieni.

Miękkie, artystycznie modulowane trele usypiały jak kołysanka zmęczoną całodziennym wysiłkiem naturę, żądną choć chwilowego odpoczynku pod skrzydłami krótkotrwałej kwietniowej nocy. Oczarowany romantycznym nastrojem wieczoru, siedziałem nieruchomo jak posąg, łowiąc tylko uchem poszczególne urywki leśnej symfonii. Skulony nieopodal pod świerczkiem drzemał mój młodociany towarzysz, oddychając rytmicznie z lekkim sapaniem.

Nagle daleko nad szczeciną wierzchołków zagaju dojrzałem trzy ptasie sylwetki, mknące jakby nietoperzym lotem w moim kierunku. Odruchowo powstałem, ujmując w ręce broń. Słonki znikły za drzewami, lecz wprawne ucho ułowiło w ciszy wieczoru ich delikatne przybliżające się chrapanie. Krzyknąłem na chłopaka i w tejże chwili nisko nad strumieniem, na wysokości mych oczu, dostrzegłem lecące ptaki. Wolno machając skrzydłami, wymijały zręcznie sterczące na drodze pręty brzeziny. Jedna ciągnęła przodem jakby w ucieczce, dwie inne trzymały się prawie równolegle, pozostając nieco w tyle. Szybki strzał był kwestią sekundy.

– Spadły! – krzyknął chłopak, ruszając biegiem po zboczu pagórka. Czas jakiś szperał po krzakach i przyniósł obie. Nie wierzyłem własnym oczom. Zaczął się ciąg, najpiękniejszy ciąg, jaki dotąd w życiu widziałem. Subtelne gruchania i gwizdy rozlegały się prawie bez przerwy, szare cienie ptaków migały wśród brzeziny to tu, to tam, raz bliskie, tuż nad głową przeciągające, to znowu tak dalekie, że wytężony wzrok nie potrafił nawet odróżnić, czy to była sylwetka długodziobego ptaka, czy też kręto lotnego nietoperza.

Całe dziesiątki słonek, zatrzymane gdzieś widocznie nastaniem chłodów – ruszyły teraz razem w dalszą drogę. Jak czarne punkciki pojawiły się w oddaleniu nad pasmem brzeziny, rosły, zbliżały się i śmignąwszy w luce pomiędzy czubkami drzew – szły w dal zasnutą sinym mrokiem.

Tempo ognia przybierało stale na sile, garście śrutu smagały bystre ptaki i niewinne gałęzie drzew. Oszołomiony mnóstwem przelatującej zwierzyny, nie zdawałem sobie sprawy z liczby danych strzałów. Ale kupka zabitych słonek wzrastała pokaźnie, a zdyszany mój towarzysz nie mógł nadążyć aportować spadłe sztuki, zwłaszcza że potęgujący się mrok utrudniał zadanie. Coraz częściej musiałem śpieszyć z pomocą, notabene nie zawsze skuteczną.

Nastanie zupełnej ciemności położyło kres dalszym łowom. Znowu jak poprzednio usiadłem na pniu, analizując doznane wrażenia. Nadchodziła noc chmurna, choć ciepła i bezwietrzna. Wprawne ucho w głębokiej ciszy łowiło czasami szmer skrzydeł kaczych, przecinających górne strefy powietrza. Może to ciągnęły gromady ptactwa północnego albo też okoliczne kaczki leciały na jezioro. W ciemnej masie starodrzewu pohukiwał tęsknie puszczyk. Słonek jednak już słychać nie było – ciąg się skończył.

To wspomnienie zaliczam do najmilszych nie ze względu na rekordową ilość ubitej zwierzyny, tylko dzięki przepięknemu nastrojowi nagle obudzonej wiosny, jaki mnie wówczas oczarował. Bo taką symfonię wieczoru, jej niezrównane piękno i czar dotąd raz tylko przeżyłem w życiu.

Leopold Pac-Pomarnacki

Reklama

ZAPRASZAMY DO ZAKUPÓW

Galeria zdjęć

Więcej artykułów