Kiedyś Maciek, będąc u mnie przejazdem i oglądając trofea na ścianie rzucił, tak od niechcenia, w przestrzeń:
-Gdybym miał dość „kasy” to chciałbym mieć kolekcję wszystkich jeleniowatych świata…
Nie skomentowałem tego, ale gdzieś, w podświadomości, coś z sensu tego zdania zostało.
W okrągłą rocznicę urodzin mojej żony postanowiłem zrobić jej prezent w postaci wycieczki w tropiki. Przypadkowo, naprawdę przypadkowo, wpadła mi w ręce propozycja wyjazdu na Mauritius dla dwóch osób, połączona z polowaniem na jelenia rusa!
Nie mogłem się nie zdecydować tym bardziej, że żona uznała pomysł za znakomity! Dodatkowym atutem miała być możliwość połowu marlinów oraz żaglic. Termin wyjazdu, „przypadkowo” krzyżował się z rykowiskiem jeleni rusa, niestety nie zgadzał się z najlepszym sezonem na ryby, ale szansa – przecież – istniała.
Na wycieczkę „załapali się” również Krysia i Marek, nasi przyjaciele, bo uznałem, że w czasie, gdy będę polować żona nie powinna być sama.
Bez specjalnych przygotowań lecimy z Monachium, Emiratami, z międzylądowaniem w Dubaju i „już” po 13 godzinach lotu docieramy do celu.
Najbogatsze państwo
Mauritius to małe wyspiarskie państewko, składające się z kilku małych archipelagów, rozrzuconych w promieniu kilkuset kilometrów od głównej wyspy. Sam Mauritius do wielkoludów nie należy, bo ma wymiary ok. 60×40 km i zamieszkuje go ponad 1,2 mln ludzi, w większości Hindusów i Kreoli. Dwa procent mieszkańców stanowią Francuzi, Anglików nie ma prawie wcale. Jest to dziwne o tyle, że niepodległość uzyskał w 1968 roku i to z rąk Królowej Brytyjskiej.
Angielski to urzędowy język, a mimo to nie słyszałem, by mieszkańcy między sobą rozmawiali inaczej jak po kreolsku lub francusku. Stolica, Port Louis, to stare portowe miasto, znakomicie utrzymane i przypominające średniej wielkości portowe miasta Hiszpanii. Mieszanka ras i kultur, widoczna na każdym kroku. 60 procent dochodu narodowego tej malutkiej republiki stanowi turystyka, choć wcześniej głównym bogactwem wyspy była trzcina cukrowa, która pokrywa niemałą część wyspy. To najbogatszy kraj Afryki, bo do tego kontynentu, przynajmniej geograficznie, należy.
Na lotnisku odbiera nas przesympatyczny Lionel, organizator wyprawy. Jest Francuzem, myśliwym zawodowym z licencją na RPA, Mozambik i Mauritius. Po skończonym sezonie na jelenie przenosi się do Afryki i tam spędza pozostałą część roku. Są ludzie, którzy potrafią ułożyć sobie ciekawe życie…
Zbiorówka na wyspie
Przyjeżdżamy do luksusowego hotelu, a właściwie kompleksu hotelowego, położonego nad samym oceanem. Ustalamy, że następnego dnia odpoczywamy, a pojutrze o 6:00 spróbujemy zapolować na pierwszym w sezonie polowaniu zbiorowym. Zajmujemy 60-cio metrowe apartamenty i kładziemy się spać.
Nie będę zanudzać czytelników opowiadaniami o „prozie” hotelowego wypoczynku, bo dla mnie – za wyjątkiem możliwości pływania do woli w oceanie – było to raczej nużące; dość, że moja żona i przyjaciele mieli frajdę. Ja czekałem na swój czas: jelenie, a rykowisko właśnie się zaczynało…. no i ryby.
Na zbiorówkę nie pojechałem z prozaicznego powodu, zaspałem, bo budzik „nie wiedział”, że mamy inną strefę czasową. A na polowaniu strzelili w 32 myśliwych 60 jeleni i 4 dziki.
„Na dorożkę”
Następnego dnia mieliśmy zaplanowane ryby. O 6:00 podjechała taksówka (która jest tańsza od wynajęcia samochodu!) i zawiozła nas do Black River na spotkanie z Sebastianem, kolejnym Francuzem, który wybrał życie, jakie kocha. Ma dwie duże łodzie dla wędkarzy, a ponieważ sezon trwa nieprzerwanie okrągły rok, nieźle sobie radzi.
Płacąc niewielkie pieniądze, w trójkę – bo żona przyjaciela ma problemy z chorobą morską – wypłynęliśmy za rafę, w pełne morze. Łódź była wyposażona we wszelki niezbędny sprzęt, napoje i jedzenie. Obsługiwana była przez dwu osobową załogę. Naszym zadaniem było, w razie zaczepu, rybę holować do łodzi, a tam resztę załatwiali Jean i Daniele.
Łowienie „na dorożkę”, zakazane na wodach słodkich, a chyba i słonych Europy, tu jest tu standardem. Sztuka polega na znalezieniu właściwego twistera, kolorowej, sztucznej przynęty, imitującej niewielką rybkę, dobraniu barw do intensywności światła słonecznego, wielkości przynęty i haczyka, raczej haka i w końcu znalezieniu miejsca żerowania ryb.
To ostatnie jest dość oczywiste: znajduje się ptaki morskie, żerujące na ławicach drobnych ryb, bo te ściągają ryby większe i tak w kolejności dochodzimy do szczytu drabiny pokarmowej i marlina.
Mimo wielu prób udało się jedynie wyciągnąć cztery tuńczyki, a i to w okresie tamtejszej zimy nie było złym wynikiem. Marliny łowi się pomiędzy listopadem i marcem. Ale wtedy nie poluje się na jelenie… Szkoda.
Wyspa jak nadleśnictwo
Na byka wybrałem się następnego dnia. Zaplanowane miałem trzy dni polowania, choć Lionel powiedział mi, że będziemy polować ile trzeba, by strzelić złoto medalowego rusa. Nie traktowałem tego, jako szczególnego wyzwania, wszak wyspa ma wymiary zbliżone do wielkości nadleśnictwa i wprawdzie nie jest ogrodzona, ale ocean znakomicie tę funkcję wypełnia.
To prawie jak „polowanie” w oborze, a to dla mnie, polowaniem nie jest. Żeby jednak zdobyć „koronę” jeleniego gatunku i strzelić rusa w jego naturalnym środowisku trzeba by jechać na Nową Kaledonię, a to jest zadanie niemal niewykonalne.
Jeleń ten (Cervus timoriensis), sprowadzony na wyspę w 1639 r. przez kolonizatorów holenderskich, przyjął się na wyspie znakomicie. Dość powiedzieć, że jego stan szacuje się na 70 tys. sztuk! To średniej wielkości jeleń azjatycki, pochodzący z wysp Timor, Jawa i Bali, o porożu 6-taka, rzadziej 8-maka, oczniakach skierowanych w górę, mocno i głęboko uperlonych tykach. Waga tuszy nie przekracza 130 kilogramów. Szarobrązowa suknia ma włos nieco dłuższy niż jelenia szlachetnego. Jego typowe siedlisko to otwarte sawanny z rzadkim zadrzewieniem, krajobrazy parkowe i rzadkie lasy liściaste. Szczyt rozwoju poroża przypada na 8 rok życia. Wg formuły Rowlands Wards, tyki o wysokości 27 cali osiągają złoty medal.
Wczesnym popołudniem, po wspólnym lunchu w ekskluzywnym klubie golfowym, udaliśmy się do domu Lionela, by zabrać broń. Pokazał mi swoje trofea i pasjonujący film, na którym jego żona zarejestrowała strzelenie bawoła kafryjskiego z łuku!
To się nazywa żona z charakterem!
Domek klubowy
Zabieramy, więc, Blasera Attache, 7 Rem. Magnum z lunetą Swarowskiego i ruszamy na północ, w góry. Droga wiedzie przez plantacje trzciny, mijamy dwa dość duże jeziora i wjeżdżamy w teren, pokryty tropikalnym lasem i poprzecinany licznymi wąwozami z rwącymi strumieniami krystalicznie czystej wody.
Na końcu szutrowej drogi stoi domek klubowy z tarasem i widokiem na teren polowania. Wewnątrz budynku trofea na ścianach, bar, dwa pokoje gościnne z łazienkami; urocze miejsce spotkań myśliwych po polowaniach.
Z tarasu, od razu, widzimy cztery byki na górze naprzeciw.
Teren przepiękny, ale też ciężki do polowania. Strome podejścia, głębokie wąwozy i dość otwarta przestrzeń, nieułatwiająca podchodu. Wypijamy kawę i po krótkiej informacji o planowanym sposobie polowania ruszamy w górę. Ze względu na temperaturę proponowałem wjechać na najwyższy punkt terenu i stamtąd rozpocząć podchód.
Pomysł bardzo spodobał się Lionelowi. Podjeżdżamy, więc, pod szczyt i wraz z Jeanem, który dołączył do nas w klubie, ruszamy na polowanie. Zatrzymujemy się na chwilę w cieniu potężnych araukarii – pięknych iglaków – spotykanych głównie w Polinezji i Australii. Jean tłumaczy Lionelowi podejście i chyba miejsce, gdzie spodziewa się starego, znanego mu byka.
Nic nie rozumiem, bo rozmawiają po francusku, ale gesty sugerują treść rozmowy. A mój PH słucha go uważnie: wszak to ktoś w rodzaju gospodarza łowiska, odpowiedzialny za strzelanie zdziczałych psów, usuwania sztuk rannych, cherlawych i redukcję łań i cieląt płci żeńskiej – najlepiej znający ten teren.
Ma około 32 lat i jak mówi Lionel, strzelił w życiu 2000 jeleni. Cieszę się, bo prosi mnie o kamerę; będzie filmować nasz pochód.
Spotykamy dość dużo jeleni, w tym i kilka dobrych byków. Ale są za młode. Lionel, który jest w tym obwodzie kimś w rodzaju łowczego, odpowiada nie tylko za finansowy aspekt polowania, ale również dba o stan i jakość populacji.
Rykowisko na Mauritiusie
Nie pozwoli strzelić mocnego byka, gdy ten nie osiągnął optymalnego wieku. Nie do końca mu wierzę, ale cóż… Przyjmuję to do wiadomości. W pewnej chwili słyszę, dość wyraźnie, mimo wiejącego na górze wiatru ryczącego byka.
Jest to o tyle dziwne, że głos do złudzenia przypomina nasze rodzime rykowisko. Potwierdza to Lionel, to niemal taki sam dźwięk. Fascynujące, że na drugim końcu świata, przecież jednak inny zwierz, w taki sam sposób głosi światu swą potęgę i gotowość do miłości.
Podchodzimy pod Mirador, coś w rodzaju naturalnego kopca, otoczonego zewsząd dolinami. Na szczycie licha ambona, raczej rodzaj wolnostojącej drabiny. W dole, w kierunku widocznego w dali lazurowego oceanu, widać chmarę łań z cielakami, dwa chłysty i starego, ciężkiego byka.
Leżą w cieniu drzew w odległości około 120 metrów. Lionel decyduje, by strzelać. Niestety chmara dostaje wiatru i rusza przez zadrzewiony wąwóz na przeciwległy stok góry. Opieram sztucer o szczebel drabiny i gwiżdżę, próbując, – choć na chwilę – zatrzymać chmarę. Byk zwalnia, staje i patrzy w moim kierunku. W momencie, gdy już ma ruszyć, leciutko wyprzedzając ściągam spust.
Jest 175 metrów, a byk trafiony na wysoką łopatkę wali się na ziemię. Gratulacje i schodzimy do zwierza. Ostatni kęs i sesja zdjęciowa, zafundowana mi przez Lionela. Gdy emocje opadają oglądamy trofeum. Byk jest stary, ma ponad 10 lat, 6-tak, jeszcze z niewytartymi do końca flagami. To się często zdarza, a bywa i tak, że do końca sezonu flagi pozostają na tykach.
Radzą mi, by je usunąć. Preparator wydobędzie z tyk głębię perły – mówią. Nie bez wątpliwości wyrażam zgodę. Jean – w czasie, gdy Lionel „klepie” zdjęcie za zdjęciem – idzie po samochód i już po 40 minutach wraca z jakimś Hindusem. Ładujemy byka na samochód i jedziemy do klubu. Piwo i powrót na łono „rodziny”, która nawet nie pyta, czy coś strzeliłem! A niech tam, mają swoje atrakcje…
Byk, po wycenie, został sklasyfikowany na 16 miejscu SCI… Następnego dnia miałem jeszcze pojechać na bażanty, ale – z przyczyn towarzyskich –zrezygnowałem. Postanowiłem dotrzymać towarzystwa małżonce i przyjaciołom.
Wieczorem umawiamy się na ponowny wyjazd do Black River, tym razem na spotkanie z delfinami i podwodne spacery po rafie. Ale to już temat do innych wspomnień.