Spotykamy się rano w miejscu zestrzału przy polu kukurydzy. Strzelany dzik zostawił dwie małe plamki farby i uszedł w las. Pies Piotra puszczony na trop niewiele zdziałał, więc najwyższy czas na specjalistę w tej dziedzinie…
Cezar rusza ochoczo, a my za nim. Po kilometrze pracy w lesie, na tropie bez farby przychodzi małe zaskoczenie. Dzik o dziwo nie kieruje się w ostępy puszczy kozienickiej, ale idzie przez pola i drogi w kierunku stawów i śródpolnych lasków. Przeprawiamy się za nim przez rzeczki, asfaltowe drogi o sporym ruchu i rozległe pola, na których widać jego trop bez jednej kropli farby.
Wreszcie po trzech kilometrach przechodzimy przez niewielki lasek i zbliżamy się do bardzo gęstego rozległego młodnika. Tuż przed nim Piotr znajduje plamkę farby. Jestem przekonany, że w tym gąszczu nasz zbieg się zatrzymał.
Dzik przed nami
Cezar przez dłuższą chwilę skrupulatnie go penetruje, a mnie już głowa boli na samą myśl wejścia w ten gąszcz. Ale o dziwo mamy fart, bo Cezar wychodzi i prowadzi nas dalej poprzez pole w kolejne zakrzaczenia.
Wreszcie, w tym podmokłym terenie natrafiamy na rozległą polanę pokrytą gęstymi, wysokimi do ramion nawłociami. Tu widzę nagłą zmianę zachowania mojego orła. Nabrał wigoru i po ostrym tempie pracy wyczuł, że poszukiwany dzik jest przed nami.
Cezar swoim zwyczajem okrąża kępę, dokładnie lokalizując miejsce ukrycia postrzałka. Ale w tym gąszczu nie wystarczy go tylko zlokalizować. Trzeba również znaleźć bezpieczne dojście do niego, które zagwarantuje w razie jego szarży, szybką ucieczkę.
W tej gęstwinie nie jest to takie proste. Cezar wie o tym dobrze, dlatego okrąża gąszcz dwukrotnie i znajdując wreszcie odpowiedni tunel między łodygami, pakuje się wprost na dzika. Ja staram się podążać jego śladem.
Szarżujący dzik
Cezar dopada dzika i zaczyna go głosić z drugiej strony tej kępy. Przez chwilę się waham czy nie pójść jego śladem, co byłoby najrozsądniejsze. Ale wtedy musiałbym zrobić dobre 30 metrów wokół kępy, a przed sobą mam niewielkie, łyse place bez tej bujnej roślinności, umożliwiające mi cichy podchód i dobrą widoczność.
Ulegam pokusie i idę na skróty, wprost na Cezara. Obawiam się tylko tego aby dzik nie był pomiędzy nami! To byłoby najgorsze, bo przyparty do muru z dwóch stron, tanio skóry na pewno by nie sprzedał…
Pierwsze parę metrów bezpiecznie pokonuję, idąc kawałkami terenu nieporośniętymi przez te chwasty. Ale niestety dalej natrafiam na ich ścianę, za która głosi Cezar. Nie mam zbytnio dobrego wyjścia. Więc ostrożnie i wolno staram się wejść w ten gąszcz, mając broń gotową do strzału. Robię parę kroków i nagle, tuż przed mną widzę szarżującego dzika.
Teraz, gdy odtwarzam tą sytuację w pamięci, widzę ją jak w zwolnionym tempie, ale akcja trwała sekundy. Nawet nie zdążyłem unieść broni do ramienia. Tylko dzięki nagłej rezygnacji dzika z ataku, który w ostatniej chwili metr przede mną odbił w bok nie wyfrunąłem w powietrze na jego gwiździe.
Mój strzał w samoobronie spod pachy, trafił go jak się później okazało, na miękkie. Wiedziałem, że popełniłem kardynalny błąd. Pójście na skróty i łatwiznę mogło się skończyć dla mnie tragicznie i niewiele brakowało aby tak się stało.
Cezar widząc moją fuszerkę, ruszył sam w pościg za uciekinierem, a ja za karę miałem czas na przemyślenia.
Zmotoryzowana pogoń
Kara była bardzo dotkliwa. Dzik z Cezarem stopniowo, ale regularnie oddalali się. Z początku było to 300-400 metrów, ale kilometry leciały, a odległość nie malała. Gdy pokonaliśmy trzy kilometry, a odległość pomiędzy nami wzrosła do 700 metrów moja złość i bezradność sięgnęła zenitu.
W tym miejscu Piotr zadzwonił do kolegi z pobliskiej wioski i ten czekał na nas na leśnej drodze. Teraz wreszcie zmotoryzowana pogoń ruszyła z kopyta, co prawda dłuższą trasą i z wieloma zakrętami, ale z werwą i odsieczą dla konsekwentnego i niezmordowanego Cezara goniącego za dzikiem.
Po kolejnych dwóch kilometrach gonu, który teraz przebiegał wzdłuż wiejskiej asfaltowej drogi zdążyliśmy na tyle ich wyprzedzić, że wyskoczyłem z samochodu i resztkami sił udało mi się ich dopaść.
Tym razem widoczność była już na tyle dobra, że agresywny dzik atakując Cezara, odsłonił bok i wreszcie moja kula zakończyła poszukiwania. Jak się okazało, był to kawał dzika mający z pewnością dobre 100 kilogramów.
Do jego skutecznego, ponownego dojścia z całą pewnością przyczynił się mój dodatkowy i przypadkowy postrzał na miękkie. A jego pierwszą raną postrzałową okazał się strzał na tzw. „puste”, tuż poniżej kręgosłupa w okolicy chybu.
Cezar skutecznie go tropił na dystansie około pięciu kilometrów przez prawie godzinę. Tym razem stanowienie takiej „szafy” po moich uprzednich wyczynach nie było takie łatwe. Lecz mój orzeł spisał się tu na medal, skutecznie robiąc swoje i nie zwracając uwagi na moje nieracjonalne poczynania.