Fascynacja posokowcami sprawia mi wyjątkową radość, ponieważ skuteczność tropowca nie zawsze da się zmierzyć ilością odszukanych postrzałków…
Praca posokowca w łowisku dla wielu myśliwych widzących go w akcji po raz pierwszy, często budzi niedowierzanie. Tropienie bez jakiegokolwiek potwierdzenia zawsze po paru kilometrach rodzi zwątpienie wśród myśliwych. Jednak, gdy pies niespodziewanie dochodzi postrzałka następuje euforia.
Dla strzelca jest to z pewnością niezaprzeczalny i namacalny dowód, potwierdzający umiejętności psa. Jednak mener wraz z upływającym czasem i zdobytym wspólnie doświadczeniem, widzi i docenia kunszt psa w sytuacjach mniej spektakularnych.
Za sukces uważam każdą pracę swojego psa, która da jasną i pewną odpowiedź, czy było pudłem, czy trafienie, a jeśli trafienie, to czy na tyle skuteczne, aby pozbawić postrzałka szans na dalszą egzystencję.
O tym wszystkim możemy się dowiedzieć, obserwując posokowca w pracy na tropie. Mowa jego ciała, zachowanie oraz przebyty dystans dają nam jasną odpowiedź.
Z upływem czasu i ilością wykonanych prac wzajemne zrozumienie jest doskonałe i pełne. Nasza ludzka mowa przy nim, wydaje się bardzo ubogim środkiem porozumienia. Historia, którą chcę Wam dzisiaj opisać była tego najlepszym przykładem…
Ruszamy pod Nidzicę
Połowa września, to kulminacyjny moment rykowiska i największe zapotrzebowanie na dobrego tropowca. Mój telefon tego dnia prawie nie milkł. Jeszcze nocą ruszyliśmy pod Nidzicę, aby sprawdzić dwie zaległe prace. Cezar błyskawicznie dał odpowiedz – ku rozczarowaniu dewizowców – spudłowali.
Dla mnie jako przewodnika psa, który zna go doskonale było to bezdyskusyjne ustalenie stanu faktycznego i idąca za tym satysfakcja z owocnej pracy. A dzierżawcy terenu, dała spokój ducha i sumienia, że jego zwierzyna nie jest poraniona. Niestety nie zawsze tak bywa…
Kolejna praca – po 16 godzinie od strzału – w olsztyńskim kole łowieckim nie przyniosła nam już takiego miłego odczucia. Mimo poświęcenia Cezara, który rozpoczął pracę od paru kropel farby na zestrzale, kolejne 6 kilometrów nie pozwoliły nam odnaleźć żadnych skutków trafienia, dlatego z uczuciem pewnego niedosytu wycofałem psa z tego zadania i ruszyliśmy na wezwanie Krzysztofa…
Tropienie w upale
Rankiem polujący dewizowiec oddał strzał do byka. Kontrola trasy jego ucieczki na długości około 50 metrów wykazała kilka kropel farby, co oznaczało, że trafienie było. Cezar miał dać odpowiedz na ile było ono poważne i czy postrzałek się „wykuruje”.
Po zaangażowaniu, jakim się wykazał mój posokowiec tropiąc w tym upale, można było być dobrej myśli. Rzeczywiście po dwóch kilometrach ruszył gwałtownie do gonu i po chwili już słyszałem tak wyczekiwany jego piękny baryton.
Moją radość zmącił jednak niepokój, gdyż gon gwałtownie się oddalał. Jednak po chwili obawy, wstąpiła we mnie nadzieja, gdyż na mapie Garmina śledzącego trasę pogoni Cezara, rysowało się wielkie półkole i po chwili – znów słyszeliśmy jego głoszenie.
To oznaczało, że zawrócili i szybko się zbliżał. Był to doskonały zwiastun, a na dodatek Cezar wreszcie zatrzymał rannego byka w niewielkiej odległości od nas.
Stanowienie było twarde, więc szybko się do nich zbliżyliśmy. Jednak nauczony doświadczeniem wiedziałem, że bezpośrednie podejście na kontakt wzrokowy umożliwiający strzał musi być bardzo ostrożne i ciche, gdyż za każdą fuszerkę w tej fazie dochodzenia możemy zapłacić długą i wyczerpującą pogonią.
Tym razem jednak mój ukochany Cezar nie zawiódł się na mnie i obaj cieszyliśmy się z tak długo wyczekiwanym finałem tego dnia. Gratulacje od Krzysztofa smakowały wyjątkowo, ponieważ jako doświadczony szef biura polowań, umiał docenić kunszt pracy skutecznego posokowca.
Pasmo samych sukcesów
Rozradowani i z optymizmem ruszyliśmy do dwóch kolejnych prac jeszcze tego dnia. Niestety limit szczęścia na dziś został już wyczerpany.
Wraz z Cezarem przebrnęliśmy ponad trzy kilometry w niezwykle trudnym górzystym terenie, ocierając się o ogrodzenia naszej północnej granicy za powierzchownie skaleczonym bykiem…
Kolejna praca była kontrolą, która wykazała pudło sprzed dwóch dni. Łącznie tego dnia pokonaliśmy ponad 500 kilometrów sprawdzając tropy sześciu byków, do których strzelano.
Mimo wszystko uważam, że Cezar z sukcesem zakończył wszystkie te prace. W trzech przypadkach bez wątpliwości poinformował o czystych pudłach strzelców, a w dwóch wykazał mi niezbicie w jak doskonałym stanie zdrowia były postrzałki.