Bardzo się cieszę, że namówiłem Krzysztofa Ciemniewskiego do opublikowania jego wspomnień. To kawał historii naszego łowiectwa. Czytając te opowiadania być może znajdziecie odpowiedź na pytanie, dlaczego jesteśmy myśliwymi.
Przyjemność należy odpowiednio zaserwować i delektować się opisem łowów jakich dzisiaj już nie doświadczymy. Wierzę, że lektura tego jak i pozostałych opowieści pozwoli wielu „łowcom” – którzy zabijają dziki nocą przy pomocy termowizora – zrozumieć sens łowiectwa.
Paweł Gdula
TRUDNE POCZĄTKI
W mojej rodzinie polowali wszyscy za wyjątkiem mamy. Odkąd pamiętam, ciągnęło mnie do lasu. Jeździłem, więc jako mały chłopiec z ojcem na rykowiska, dziki i na polowania zbiorowe. Jakiś wewnętrzny zew ciągnęły mnie wtedy do kniei i w pola. Myślę, że bardziej była to zwykła potrzeba, która każe małemu chłopcu naśladować ojca.
I taki stan trwał do czasu, gdy zacząłem żyć własnym – a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało – życiem. W odruchu buntu i negacji wszystkiego, co było Ich, przestałem jeździć na polowania i interesować się łowiectwem.
Liceum, a potem okres studiów niesie tyle atrakcji i przeróżnych pokus dla młodego człowieka, że na polowania nie starczało po prostu czasu. Wczesno poranne, niedzielne pobudki, które mi urządzali ojciec i brat, gdy ja zdychałem po nieprzespanej i przebalowanej nocy, sprawę tylko pogarszały.
Wszystko zaczęło się znów zmieniać po studiach, gdy nastąpił w mym życiu okres tzw. małej stabilizacji, czyli podjęcia pierwszej pracy zawodowej. Nie był to wprawdzie przełom, ale młodzieńcze porywy i beztroska dnia codziennego zaczęły powoli ustępować poczuciu odpowiedzialności i rosnącej trosce o swoją przyszłość w dziwnym i skomplikowanym świecie, który mnie otaczał.
Ten stosunek do rzeczywistości zaczął mnie znowu zbliżać z Ojcem i już wkrótce, ulegając jego namowom, przystąpiłem do egzaminu łowieckiego. Wiedziałem, że bardzo mu na tym zależy i nawet mnie to trochę dziwiło. Dopiero po latach zrozumiałem, dlaczego było to dla niego tak ważne.
Byłem dobrze przygotowany, mogę to teraz obiektywnie powiedzieć, ale w tamtych czasach nie zawsze to było najważniejsze. Egzamin oblałem i rozgoryczony wróciłem do domu informując wszystkich, że na tym koniec. Nic z tego. Ojciec wraz z bratem – który już parę lat polował – tak długo ciosali mi kołki na głowie, że w końcu ustąpiłem i zdałem go celująco.
Zacząłem stopniowo i powoli, hamowany przez tatę, czerpać z otwartej szeroko przede mną „Księgi Przygód Łowieckich”. Rozdział po rozdziale, nic od razu, krok za krokiem tak, by rozumieć łowiectwo nie tylko sercem, ale i głową. Jestem głęboko wdzięczny Ojcu, że tak mnie ukształtował i pozwolił samemu zrozumieć jego istotę łowiectwa i rolę w nim łowcy.
Jakże ubodzy są ci z członków naszego zrzeszenia, którzy łowiectwo znają jedynie z epilogu tej „Księgi” i z zawartych w niej obrazków…
Mam głębokie przeświadczenie, że łowiectwo, czerpiąc inspiracje i wiedzę nie tylko z naszych wielowiekowych tradycji, jest ważnym czynnikiem kształtującym środowisko naturalne w naszym kraju. I myślę sobie, że właśnie dzięki ojcu udało mi się tę wiedzę posiąść, a także to coś, co czyni z nas zwykłych mieszczuchów, potrzebny i ważny element gospodarki łowieckiej i pozwala współtworzyć tradycję.
Prezentowane historie będą opisem prawdziwych zdarzeń i żywych ludzi, z którymi miałem szczęście i przyjemność spotkać się w czasie moich łowieckich wędrówek.
Wspomnienia dedykuję mojemu Ojcu, którego mądrość i wytrwałość pozwoliła mi stać się lepszym człowiekiem.
NIEZAPOMNIANE TOKI…
Tak naprawdę moja historia zaczyna się w Osowej Sieni, OHZ ówczesnego ministerstwa rolnictwa, położonego w rolniczym krajobrazie Wielkopolski, na granicy województwa zielonogórskiego. Wcześniej, zaraz po zdaniu egzaminu, moje łowy ograniczały się do bardzo przeze mnie lubianych polowań na piżmaki, wiosennych kaczorów i wielu, wielu dziczych podchodów i zasiadek. Tylko kilka razy byłem na bażantach i zaliczyłem kilkanaście polowań zbiorowych na kaczki i zające. Nigdy nie strzelałem breneką do grubego zwierza.
Więc gdy ojciec zabrał mnie tam na polowanie na bażanty i – przede wszystkim – dziki, po prostu nie umiałem powstrzymać emocji. Wcześniej był tam z nim mój brat i obaj wrócili zachwyceni i organizacją polowania i stanem zwierzyny.
Piękna pogoda, urocza kwatera zlokalizowana w klasycystycznym dworze, sympatyczny i gościnny gospodarz obiecywały udany łowiecko weekend. Jest mroźna i śnieżna zima 1981 roku. A dokładnie 11 grudnia…
12 grudnia, po pierwszym dniu, udanym, choć nie tak jak się spodziewałem, zasiadamy do kolacji, by omówić następny dzień i długo wyczekiwane przeze mnie dzicze łowy. Strzelane bażanty w pędzeniach wyzwalały we mnie bardziej emocje strzeleckie niż łowieckie i mimo pięknego pokotu i „zaliczonych” 16 kogutów niecierpliwie czekałem na dziki.
Nie byłem jeszcze selekcjonerem i nie miałem kulowej broni, jednak na to polowanie ojciec pozwolił mi wziąć swój sztucer! Tym łatwiej zrozumieć, w jakim stanie ducha się znajdowałem. Jako młody chłopak i niezbyt doświadczony jeszcze myśliwy chłonąłem z najwyższym zaciekawieniem rozmowy starszych nemrodów i opowiadania organizatora i dyrektora ośrodka pana Apolinarskiego.
Pięknie i barwnie mówił o łowisku, hodowli danieli i stanie dzików i o sposobach polowania na nie w OHZ. Mówił dużo o psach, szczególnie jednym, mistrzu, którego mieliśmy zobaczyć w akcji. Wabił się Cywil. Na dworze panował siarczysty mróz i prószył drobny śnieżek; nazajutrz zapowiadał się piękny dzień, a ja – zasłuchany w opowieści gospodarza – myślami biegłem do jutrzejszych pędzeń.
Leżąc już w łóżku, gdy tylko zamknąłem oczy młodzieńcza fantazja podsuwała coraz to nowe, fantastyczne obrazy grubych odyńców i wielkich watah, które przewalały się przez linię kilkadziesiąt kroków ode mnie…
Los, niestety, obszedł się ze mną okrutnie. Wszystkie moje nadzieje na wyjątkowe polowanie i wyśnione trofea rozpłynęły się w nicość o szóstej rano, gdy obudził nas pan Apolinarski i powiedział zasmucony, że Jaruzelski ogłosił stan wojenny i polowanie jest odwołane!
Pamiętny 13 grudnia… Wracałem wściekły, w samochodzie nie rozmawiałem z ojcem nawet wtedy, gdy mijaliśmy po drodze polujących myśliwych – i to nie tylko w jednym miejscu – na zające. Zaczęliśmy komentować to, co nam się zdarzyło i może zdarzyć dopiero, gdy mijaliśmy idącą na Wrocław dywizję czołgów…
Nikt wtedy nie wiedział, co ten stan wojenny naprawdę oznacza i czego można się spodziewać.
Następnego dnia po powrocie oddaliśmy, jak wszyscy, broń do depozytu, a mimo to do lasu ciągnęło dalej; wielka przykrość i zawód, jakie mnie spotkały w Osowej Sieni, domagały się pełnej i prawdziwej rekompensaty niezależnie, a może wbrew temu, co wokół nas się działo.
Na razie jeździłem do łowiska bez broni, dokarmiać zwierzynę. Nie tylko sarny padały, bo zima była – kto pamięta – bardzo sroga. Jeździłem uparcie, pociągami i autobusami i robiłem pieszo dziesiątki kilometrów… Kto w to teraz uwierzy?
Choćby tylko do Michała, to już była dla mnie cała wyprawa: pociągiem do Żor, autobusem do Suszca i pieszo do Kryr.
Dojście na kwaterę i dzień kończyły zawsze sympatyczne pogawędki z jego rodzicami i rodzeństwem przy gorącej herbacie. W końcu znużony padałem w pokoiku, który Marysia, udostępniała nam na czas naszego pobytu. Najczęściej towarzyszył mi Mariusz, często Zbyszek i Andrzej.
Ten sezon był już dla wszystkich stracony i nowy szybko się zbliżał, więc coraz częściej zaczęliśmy myśleć o odebraniu broni i snuć plany na przyszłość. Odzyskaliśmy ją w końcu stycznia 1982 roku, po przedstawieniu w Komendzie Milicji wniosku, podpisanego przez Zarząd Koła i informującego o konieczności ochrony łowiska i odstrzału lisów w celu uniknięcia wśród nich epizoocji.
I zaraz wyjechaliśmy w teren, na tydzień. Zbyszek, Andrzej i ja z Basią, moją dziewczyną. Mariusz dojeżdżał do nas w weekendy… Strzeliliśmy wtedy z zasiadki, podchodu i spod naszej uroczej jamniczki Duni aż 8 lisów. Dla takiego, jak ja, młodego nemroda 3 lisy i jeden na spółkę z Mariuszem w 6 dni to był najwyższy stopień wtajemniczenia. Być może trudno dziś w to uwierzyć, ale były to dla nas łowy wyjątkowe, beztroskie i pełne młodzieńczych fascynacji, gdy wokół szalał terror.
Cóż, tak było, a tłumaczyć nas powinien młody wiek, pasja i dwumiesięczny „łowiecki post”, co w tamtych czasach nie zdarzało się nikomu z nas, nigdy.
Zagrzani lisimi łowami, nie bacząc na wszelkie ograniczenia, jakie niósł ze sobą ten nieszczęsny stan wojenny, zaczęliśmy bardzo szybko myśleć o kolejnych przygodach. Przełom marca i kwietnia, wiadomo: piżmaki, potem kaczory i… Chyba Zbyszek wymyślił wyjazd na cietrzewie, w teren, do którego wcześniej jeździł z Mariuszem i był raz ze mną, gdy jeszcze nie miałem broni.
Okolice Grajewa i Bagna Biebrzańskie były wtedy tak egzotyczne i dzikie, że sam pomysł stał się dla mnie, od razu, czymś niemal ważniejszym niż obrona pracy magisterskiej, która zresztą zbiegała się z nim w czasie.
Mieliśmy jechać samochodem Mariusza. Był to Fiat 126p i to tak wyeksploatowany, że – właściwie – trudno było nazywać go nadal samochodem. Komfort jazdy zbliżony był do przewozu w „samojezdnej przyczepie”, szyby zamykane na „posuw”, podsufitka wsparta tyczkami z tyłu i przodu przez środek szyby i niemal całkowity brak pozostałych części miękkich poza fotelem kierowcy i tylną kanapą. Nie warto wspominać o innych brakach, bo nie to jest ważne. Dość, że właśnie tym pojazdem mieliśmy się udać w blisko 600 kilometrową trasę.
Odstrzały załatwił nam Janusz, którego znaliśmy od lat i który polował z nami w Rudach na rykowisku. Mieszkał w okolicach Biebrzy i był członkiem tamtejszego koła łowieckiego.
W tych czasach wyboru wyposażenia – przynajmniej dla zwykłych zjadaczy chleba – nie było. Człowiek brał walonki, o które wcale nie było tak łatwo, kufajkę, czapkę z nausznikami, dużo, bardzo dużo bielizny „termo aktywnej”, broń i amunicję, rosyjską lornetkę, nóż marki Gerlach, wielofunkcyjny i składany i był spakowany w godzinę.
Gorzej było załatwić zezwolenie na poruszanie się z bronią po innych niż, wówczas katowickim, województwach i jaki taki zapas paliwa. Kto pamięta te czasy i paliwo na kartki? Zezwolenie, przy dużym udziale mojego ojca, udało się dość szybko załatwić dla nas czterech. Uprawniało do używania broni na terenie katowickiego, opolskiego i łomżyńskiego. Benzynę załatwił mi Bogdan, który wprawdzie jeszcze nie polował, ale nosił się z takim zamiarem i pomoc myśliwym była, jak słusznie sądził, jego ważnym wkładem w łowiectwo.
Upływ czasu zaciera w pamięci niektóre zdarzenia i nie pamiętam jak i dlaczego wycofał się z wyjazdu Zbyszek. Ostatecznie ekipę tworzyli Mariusz, Andrzej i ja. Mieliśmy jeszcze zabrać, po drodze do Częstochowy, Maćka.
Jest początek maja. Obroniłem prace magisterską i fakt ten tak bardzo ucieszył moich Rodziców. Właściwie nie oponowali, gdy zaproponowałem im, by wyjechali do Wisły. Mój plan był oczywisty dla Nich. Trzeba to, jednak wyjątkowe w moim życiu, wydarzenie stosownie uczcić i potrzebny jest lokal…
Zabawa trwała kilka dni. Jej koniec przewidziany był, dość optymistycznie, chyba na piątek, dzień przed wyjazdem… Rano przyjechali po mnie Andrzej z Mariuszem. Nie wiem jak, bo przynajmniej Mariusz nie bardzo nadawał się do prowadzenia samochodu. Odór we wnętrzu Malucha był, mówiąc oględnie deprymujący, choć ciasnota uniemożliwiała rozpoznanie, kto jest jego źródłem. Nieważne. Nie byłbym w stanie tego faktu ustalić i tak.
W „samochodzie” były worki z ciuchami, broń i dwa 20 litrowe kanistry z benzyną. Towaru mamy niemal pod sufit, a po drodze jedziemy jeszcze po Maćka. Nie wchodząc zbytnio w szczegóły tej, na swój sposób, niezwykłej podróży wspomnę tylko o wielokrotnych kontrolach milicji i wojska, które z uwagą i zrozumieniem odnosiły się do naszych wyjaśnień do czasu, aż Mariusz wypalił, że mamy broń. Obstąpili nas dokoła z kałachami wycelowanymi w samochód i dopiero glejt, zezwalający na poruszanie się z bronią po terenie województwa łomżyńskiego ich uspokoił. W tych czasach zapach alkoholu w samochodzie nie był czymś, co patrole interesowało najbardziej, więc jakoś w nocy, już po godzinie milicyjnej, dojechaliśmy do Janusza.
Po maleńkim i do łóżek. Ja spałem w kuchni na materacu, Andrzej chyba też, a Mariusz na łóżku w pokoju Janusza. Nie wiem, gdzie tę noc spędził Janusz, ale następne spał w domu żony tak, że mieliśmy kwaterę na czas jakiś tylko dla siebie. Tak czy inaczej warunki zakwaterowania, jak na tamte czasy, mięliśmy komfortowe.
Kilka razy, tak dla odmiany, spędzaliśmy wieczory u Wieśka, miejscowego myśliwego i przyjaciela Janusza, którego poznałem będąc tu poprzednim razem. Już wkrótce staliśmy się wszyscy zgraną paczką przyjaciół. Wtedy łatwiej było o takie uczucia i dość szybko się je cementowało. Myśliwych łączyła pasja łowiecka, stosunek do przyrody i – bardzo często – jednoczący niemal wszystkich pogardliwy i niechętny stosunek do ówczesnej władzy.
Jeszcze w nocy wyjechaliśmy na pierwszy tok. Nigdy wcześniej nie widziałem, nie słyszałem i nie czułem toku cietrzewi. Znałem go tylko z książek Weyssenhoffa i Ejsmonda.
Zanurzamy się, więc, powoli w mroki podlaskiej wsi, drogą z Grajewa do Klimaszewnicy i dalej polna drogą do Kownatek. Linie elektryczną doprowadzono tam dopiero w 1978 i rzeczywiście, to miejsce jest na końcu świata. Nie widać żadnych świateł, nic tylko ciemność.
Mamy się spotkać z Bolkiem, myśliwym i miejscowym kowalem, niezwykle przyjacielsko nastawionym do ludzi człowiekiem. Poznałem go już rok wcześniej, podczas pobytu u niego ze Zbyszkiem. Mariusz znał go lepiej, dużo lepiej, bo razem ze Zbyszkiem, już po weselu, spędzili noc poślubną z Bolkiem i jego młodą żoną w jednym, małżeńskim łożu! Dla jasności i czystości sprawy. U Bolka w domu – jednym z bogatszych we wsi – były tylko dwie izby. Kuchnia z piecem kaflowym i tzw. przypieckiem, na którym spała babcia i sypialnia. Wybór, więc, nie był zbyt duży…
Krótkie, serdeczne, jak to u ludzi ze wschodu, przywitanie, podział terenu i ruszamy dalej. Ja mam iść z Bolkiem, Janusz prowadzi Mariusza i Andrzeja. Droga jest daleka i dość ciężka. Podmokłe łąki i nieużytki, tarniny i kępy zadrzewień to teren trudny do nocnego wędrowania w całkowitej ciemności. Człowiek stara się jeszcze iść bardzo cicho, podnosząc wysoko nogi i próbując nie chlapać w kałużach i choć nie wiadomo po co.
Na tokowisku nie ma jeszcze cietrzewi. Idziemy z Bolkiem do budki i gdy podchodzimy, po omacku wsuwam się do środka. Wpadam do dziury, bo jej dno jest około 40 cm poniżej poziomu łąki, na której stoi. Ściany są wyplecione z łoziny i poprzetykane sianem, na środku kupka słomy, służąca do siedzenia. Rozkładam krzesełko, ale natychmiast grzęźnie w miękkim, mocno już rozmokłym od chodzenia po nim torfie.
Siedzimy dobre pół godziny i gdy ostygłem już po długim marszu przez podmokłą łąkę, zaczynam marznąć. Nie rozmawiamy w ogóle i czekamy na tokowika, gdy nagle słyszę charakterystyczny szum skrzydeł i na budce siada cietrzew. Jeszcze go nie widzę, ale instynktownie wyczuwam, że to ON, bo i co by to mogło być o tej porze, w tym miejscu.
Serce podchodzi mi do gardła i nie mogę nawet przełknąć śliny. Otwieram usta i cicho, jak tylko umiem, oddycham przez usta. Po chwili kolejny cietrzew zlatuje na tokowisko i kolejny…
Cieciorek nie słyszymy, ale muszą przecież gdzieś być! „Nasz” cietrzew odlatuje i zapada na łące. Jeszcze cicho, gdy nagle… Tok rozpoczyna się jakby wstydliwie, z początku od cichych syków i czuszykania, zapewne murzynów, ciecieruków czyli młodych kogutów cietrzewia i łopotu ich skrzydeł.
Słychać już wyraźnie tokowika… Wokół zaczyna z wolna szarzeć i jest lekki mrozik, który wybielił świat wokół nas delikatnym szronem. Gdzieś po lewej, powoli zaczynają majaczyć kształty podrygujących i przelatujących z miejsca na miejsce czarnych rycerzyków, jedne są bliżej inne dalej, ale stają się coraz bardziej wyraźne.
Gdy ich stanowiska z grubsza ustalone, rozpoczynają się prawdziwe igrzyska. I tak jak woda w czajniku, stojąc na rozgrzanym węglowym piecu, najpierw z cicha i nieśmiało, potem coraz głośniej i gwałtowniej zamienia się we wrzątek, ukrop, tak i na mszarze kipi teraz i bulgoce jednostajny, nieprzerwany tok, z rzadka tylko zakłócany czuszykaniem.
Bulgotają nadęte niczym indory, w pozycji niemal poziomej i z rozpostartymi pięknie lirami, kręcąc zawiłe piruety to w lewo, to w prawo. Czasem, gdy konkurent blisko, czuszykają śmiesznie podskakując, a bywa, że uderzają piersiami i biją skrzydłami, kiedy napastliwy intruz nie ustępuje pola. Ich otwarte liry, czerwone korale i bielutkie lustra są już wyraźne w szkłach lornetki i tworzą niezwykły obraz tanecznych zmagań tych małych, czarnych tancerzy.
Trwa to nieprzerwanie długie minuty i patrzę jak urzeczony… Czegoś takiego nie widziałem i nie słyszałem nigdy. Pewnie niewiele jest takich chwil w życiu, o których mógłbym powiedzieć, że mnie zaczarowały. Ta była właśnie taka. Zapomniałem o broni, mrozie, mokrych butach i o całym świecie…
Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, odprężenie. Napięte mięśnie, gdy człowiek chłonie świat całym sobą, wreszcie puściły… Szabas. Wszystko milknie, gdy na niebie pojawia się najpierw delikatna żółtawa łuna, a potem już śmiało złota tarcza słońca. Siedzę dalej i ani drgnę w tej dziurze, wykopanej w ziemi, głodny i niewyspany, ale urzeczony i jakże szczęśliwy, że dane mi było przeżyć tak niewiarygodny i jedyny w swoim rodzaju spektakl!
Toki rozkręcają się po chwili na nowo i dopiero, gdy jeden z rycerzyków zbliżył się nieco do mojej budki zacząłem mu się już nieco inaczej przyglądać i znów poczułem lekki skurcz mięśni. Bolek szturcha mnie i pokazuje koguta. Widać już wprawdzie lustro, ale jest chyba i tak za daleko. Myślę, bo nie mieści mi się w głowie, by zepsuć to widowisko ordynarnym strzałem. Mam czas. Bolka o to nie winię, ale czar pryska…
Dopiero teraz dociera do mnie, powoli, gdzie jestem. Rozglądam się i widzę z tyłu gęste krzaki, które zakręcają w stronę, w którą chyba poszedł Mariusz. Z przodu, z lewej i prawej strony otwarta łąka i tylko przede mną rów lub rzeczka, sądząc po wąskim pasku mgły, unoszącym się na jego całej długości. Dzisiejsze toki zmierzają do końca, słabną powoli, gdy co chwila, z łopotem skrzydeł, odpływał kolejny uczestnik tych niezwykłych igrzysk. Już po chwili mszar rozbrzmiewał świergotem zupełnie innych ptaków.
Idziemy z Bolkiem na spotkanie chłopaków, a on już wesoły, opowiada mi swoje przygody z dzikami. Jest 7, może 8 rano, gdy wracamy do Biebrzy.
Cały dzień przed nami, ale grzecznie idziemy spać. Wstajemy robimy obiad i pijemy. To prawda, którą zna każdy, kto przeżył epokę socjalizmu… I tak każdego dnia i tylko Janusz i Wiesiek nie zawsze mogli nam towarzyszyć. Cóż, wtedy młodzi i beztroscy nie myśleliśmy robić rzeczy rozsądnych. W cenie były rzeczy szalone i właśnie nierozsądne, ale, czy aby dziś, choć trochę, nie jest tak samo?
Rano, jak poprzedniego dnia idę z Bolkiem na wielki stóg siana, który widzieliśmy po lewej stronie, przy którym grało kilka kogutów. Będzie cieplej, myślę sobie i nawet nie spodziewam się o ile cieplej…
Już na górze Bolek wyciąga butelkę samogonu i podaje mi, mówiąc rozkazującym tonem:
-Pij. Posłusznie pociągam z butelki i starym miejscowym zwyczajem wciągam w nozdrza zapach zewnętrznej strony własnej dłoni. Nawet pomaga… Po chwili przylatują pierwsze koguty i tok zaczyna się w najlepsze. Znowu patrzę urzeczony na ten wyjątkowy spektakl, a widok – tym razem – mam na wielki obszar i widzę ponad 20 grających cietrzewi.
Mam nawet jednego dość blisko, ale jest już po szabasie – robię zbyt gwałtowny ruch i kogut widząc to, odlatuje bez strzału.
Kolejne dwa dni budujemy nowe budki tak, by zwiększyć swoje szanse na zbliżenie się do tokowiska aż na wyciągnięcie ręki. Może w końcu strzelimy koguta?
Mariusz odmierza krokami odległości 40 kroków od budki i wbija paliki… Wczoraj strzelał i okazało się, że był to strzał dużo za daleki. Ja buduję budkę pomiędzy Mariuszową, a stogiem siana. Po skończonej pracy i zawziętej dyskusji na tematy, jakżeby inaczej, łowieckie, mocno zgrzani musimy czymś ochłodzić rozgrzane serca i głowy.
Nie ma czym, losujemy więc, kto pojedzie po piwo i pada na Andrzeja. Wtedy już spokojnie z Bolkiem i Mariuszem czekamy na dostawę browaru. Zabawiamy się strzelaniem do „rzutków”. Coś, co wydaje mi się teraz wysoce niestosowne, w tamtych czasach było – po prostu – fajna zabawą…
Rano siadam w ostatniej ze zbudowanych przeze mnie budek, znów z Bolkiem i znów oglądam koguty na dystans. Nie mogę się, niestety i tym razem wyłgać od wypicia z nim butelki samogonu pod „zapach dłoni”. I tylko o to mam pretensję do losu, bo nie do Św. Huberta.
Jeszcze dużo przed szabasem słyszymy strzał Mariusza, po chwili drugi. – Pewnie dobija postrzałka, mówi Bolek. Mijają minuty, gdy znów słyszymy strzał. Tokowisko, oczywiście cichnie na dobre. Wychodzimy z budki i idąc w jego kierunku widzimy, że nie tylko teren, ale i sama budka Mariusza są zdemolowane przez dziki. A w środku nie ma nikogo. Stoimy i nie wiemy co o tym wszystkim myśleć, gdy w krzakach za nami zaczyna się coś grubo łamać i wychodzi…
Podrapany i zlany potem Mariusz. Strzelał do koguta, kogut spadł, ale zaczął się jeszcze rzucać na ziemi, więc strzelił jeszcze raz, by go dobić. Na takie dictum kogut się zerwał i pofrunął w krzaki tuż nad jego głową. Więc uparty łowca ruszył w krzaki, na kolanach, by szukać postrzałka. Gdy tak gorliwie szukał swego trofeum, wracająca wataha dzików zbuchtowała łąkę wokół budki i w jej środku! To się nazywa polowanie…
Ostatni dzień przed wyjazdem jedziemy do Kownatek, do Bolka. Chcemy się pożegnać z nim i z jego żoną. Zabieram go na stronę i mówię:
-Bolek, proszę Cię, to ostatnie wyjście. Chcę być na toku sam i nie mogę już pić, pożegnajmy się tutaj. Niechętnie się zgadza, a mnie jest przykro i głupio… Radzi mi jeszcze na odjezdnym, gdzie powinienem usiąść.
Dojeżdżamy na miejsce, jak zwykle, po ciemku. Jesteśmy już spakowani i to ma być nasza ostatnia szansa. Zostawiamy samochód i każdy idzie w znaną już sobie drogę do budek. Ja wybieram, zgodnie z sugestią, stóg siana. Jest zupełnie ciemno. Nów, ani skrawka księżyca i nawet miliony gwiazd na niebie nie są w stanie choćby trochę rozjaśnić wszechogarniającej ciemności wokół mnie.
Jednak jest coś takiego w myśliwym, że gdy długo obcuje z naturą wyrabia w sobie specjalny, szósty czy siódmy zmysł, taki, który pozwala wyczuć zwierzę w pobliżu nawet, gdy go nie słyszy i nie widzi. Właśnie gdy zacząłem wchodzić na stóg ten zmysł się we mnie odezwał, by po sekundzie usłyszeć syk:
–Wchodź, ale mam zagrychę!
Poczciwy Bolek, wciska mi w rękę kawałek świetnej, swojskiej kiełbasy z dzika i nie tylko… Tok był tego dnia słaby nie dlatego, że wypiliśmy zaledwie butelczynę. Igrzyska powoli dobiegały do końca.
Podczas tego wyjazdu nie wystrzeliłem ani razu, ale tego polowania i frajdy, jaką nam wszystkim ten wyjazd sprawił nie mogę zapomnieć i nie zapomnę nigdy. Uciekają szczegóły, a i tak niezwykły czar tych łowów, klimat tamtych czasów i przyjaźnie, które nie przemijają i trwają do dzisiaj, cementowane kolejnymi latami wspólnych przygód będą we mnie na zawsze.
Wróciłem tam jeszcze raz, potem jeździłem na toki w okolice Siewierza i choć mogłem strzelić koguta, nie chciałem…
Krzysztof Ciemniewski