W USA góry ciągną się od granicy Kanady, przez Idaho, Montanę, Wyoming, Colorado i Utah aż do Nowego Meksyku. Obejmują olbrzymi, dość słabo zamieszkały. Obszar prerii poprzecinany jest wieloma mniejszymi i większymi pasmami gór. Jest ojczyzną kilkudziesięciu gatunków „grubej zwierzyny”, z której bizon, niedźwiedź i puma są nam, Europejczykom chyba najbardziej znane.
Siedząc przed kominkiem i przyglądając się trofeum potężnego byka wapiti, powoli zaczynałem dojrzewać… Nie Afryka, gdzie polowania nie wymagają od myśliwego wielkiej sprawności fizycznej, a Ameryka i Azja będą kontynentami moich wypraw łowieckich na najbliższe lata. Póki jestem sprawny.
Do Afryki, myślę sobie, będę mógł pojechać, gdy starczać mi będzie siły na nie więcej niż 100 metrowy podchód.
Siedzę i myśli uciekają do wspomnień minionego roku i Ameryki Północnej. Niedźwiedzia już mam. Bizon? Może kiedyś się zdecyduję. Puma? Tak, pojadę na pumę. W decyzji pomaga mi bezwiednie mój przyjaciel ze Stanów, u którego widziałem dwa piękne koty, spreparowane w całości.
Drapieżnik doskonały
Puma concolor, nie bez powodu zwany potocznie „mountain lion”, występuje w całym paśmie Kordylierów i Andów, zasiedlając wyspowo nawet wschodnią i południową część Stanów Zjednoczonych (Maine, Floryda). Znanych jest 6 podgatunków pumy, z których ten z Gór Skalistych – Puma concolor couguar – jest największy.
Dorosły samiec osiąga ponad 75 centymetrów wysokości i blisko 3 metry długości wraz z ogonem. Waga często przekracza 90 kilogramów. Umiejętności łowieckie tego drapieżnika daleko wykraczają poza skuteczność kotów afrykańskich. Aż 85 procent ataków pumy kończy się powodzeniem, podczas gdy polujące zespołowo lwy osiągają zaledwie wynik 20-25 procent.
Kot ten potrafi skoczyć 5 metrów w górę i znane są przypadki skoków ponad 12 metrów długości. Może osiągać prędkość do 75km/h. Wysuwane pazury pozwalają z łatwością wspinać się na drzewa. Łączy, więc w sobie zalety lamparta, geparda, a gdy dodać do tego umiejętność pływania, również południowoamerykańskiego jaguara.
Jest zabójcą doskonałym potrafiącym złapać w powietrzu ptaka i równie skutecznie uśmiercić wapiti czy łosia. Jej ofiarami padają głównie jelenie (mulaki i wirginijskie), ale również wspomniane łosie i wapiti, dzikie konie, owce wielkorogie i bydło domowe.
Nowa przygoda
Późną jesienią – dzięki sugestiom Franka – kontaktuję się z Joshem, który organizuje polowania na te drapieżniki, z psami. Terenem polowania ma być stan Utah. Na łowy ruszam z Ryniem pod koniec stycznia.
Lot z Warszawy przez Paryż do Salt Lake City trwa 13,5 godziny i jest, jak sądzę, najlepszym sposobem dotarcia do stolicy stanu. Uciążliwe i długie odprawy Imigration w Chicago, czy Nowym Jorku nie należą do przyjemnych i powodują często, nawet nie z naszej winy, spóźnienia na loty do innych lotnisk docelowych.
W Salt Lake nie musimy się nigdzie spieszyć, a i odprawa znacznie krótsza i sympatyczniejsza; tu prawie wszyscy polują, więc i zrozumienie dla myśliwych większe. Jedziemy do Vernal, miasteczka u podnóża Diamond Mountains, pasma Gór Skalistych. Mijamy Park City, znane z festiwalu filmowego Sundance i jego twórcy, Roberta Redforda.
Ten znakomity aktor poznał tę część Gór podczas kręcenia filmu „JEREMIAH JOHNSON” i urzeczony ich absolutnym pięknem osiadł tu na stałe. Dalej przez tereny Indian Ute (Fort Duchesne), w kierunku słynnego Outlaws Triangle, gdzie – u schyłku XIX wieku – „królowali” Butch Cassidy i Sundance Kid.
Docieramy wieczorem do domu Josha, potomka Ormian, osiadłych w tej przyjaznej dla przybyszów zza oceanu krainie Mormonów. Niezwykły to i skromny człowiek, choć w wieku 28 lat prowadzi firmę, znaną i szanowaną w całych Stanach.
Krótka kolacja, ustalenie zasad polowania i lokujemy się w wielkiej przyczepie kempingowej. Wcześnie, bo już o 4,30 pobudka, ubieramy się ciepło i zabieramy plecaki ze wszystkim, co może się przydać daleko od cywilizacji.
Zamarzające myśli
Ładujemy na pickupy psy i skutery, tankujemy paliwo, wypijamy na stacji benzynowej ciepłą czekoladę i nieco rozgrzani, w blisko 20 stopniowym mrozie, ruszamy w stronę Johns Hole.
Około 50 kilometrów ciągle w górę i w górę. Wreszcie, jeszcze po ciemku, rozładunek sprzętu; kojce z psami na sanie, zapinamy je do skuterów, zabieramy prowiant, napoje, oczywiście plecaki i ruszamy w drogę.
Mam już swoje niemałe doświadczenia w jeździe na skuterze śnieżnym. Jednak w Rosji jeździliśmy raczej w dzień, w słońcu. Mimo tego, że większość trasy pokonujemy zupełnie po ciemku, daję sobie zupełnie nieźle radę, a jazda jest dość uciążliwa, bo przy szybkości 70-100km/h i temperaturze poniżej -10 stopni zamarzają myśli, nie mówiąc o parze, wydobywającej się z nosa i ust.
Mimo masek na twarzach, wąsy i brwi są oblodzone. Jedziemy tak około 1,5 godziny. Robi się jasno, gdy dojeżdżamy na skraj urwiska, z którego zjeżdżając bardzo ostrożnie stokówką, docieramy wreszcie do królestwa pum.
Głębokie i długie doliny, kaniony o pionowych ścianach, wysokich nieraz na kilkaset metrów, uboga roślinność, składająca się głównie z wiekowych, niskich jałowców i karłowatych sosen oraz pionowa niemal ściana niedostępnego parku Dinosaur National Monument; oto gdzie będziemy polować.
Niestety nie pada, a zmarznięta z góry skorupa lodu kryje pod spodem pół metra starego śniegu. W tych warunkach tropienie jest bardzo utrudnione, a rozmiękający w porannym słońcu lód i śnieg utrudniają to zadanie psom jeszcze bardziej.
Josh i Kyler, nasz drugi przewodnik, znajdują jednak bardzo szybko nocny ślad drapieżnika. Krótka narada, założenie psom obroży z antenkami, wczytanie ich do GPS z zakodowaną mapą terenu i puszczamy psy na trop.
Wsiadamy na skutery i jedziemy w miejsce, gdzie będzie najlepszy sygnał, najlepiej, by było je widać lub słychać. To, niestety, tylko niewielki procent trasy, którą trzeba będzie pokonywać w razie, gdy psy osaczą kota….
Skuter i rewolwer
To z pozoru łatwe polowanie, w istocie wymaga ogromnego wysiłku od psów, ale i od myśliwych. Gdy psy osaczą zwierza, dojście do niego wymaga czasem kilku godzin mozolnego marszu w dół i w górę, wspinania się po skałach, balansowania na krawędzi głębokich kanionów, nieraz do połowy uda w śniegu, często – jak w naszym przypadku – pokrytego kilkucentymetrową skorupą lodu.
Kilka godzin takiej wędrówki to często za długo, by zdążyć przed zmrokiem i dojść do strzału, ale za mało, by – za dnia – wrócić do skuterów. Potrzeba doskonałej kondycji, ale i ogromnej wiedzy o terenie i doświadczenia w tego typu polowaniach, by właściwie ocenić szanse sukcesu i bezpiecznego powrotu.
Któregoś dnia Josh odszedł tak daleko za psami, że nie mając szans na doprowadzenie ich do skuterów przed północą, wykopał im w śniegu legowiska, przywiązał do jałowców i zostawił do następnego dnia. Sam, z zamarzniętą od potu kurtką, czapką i rękawicami dowlókł się do skutera i dojechał niemal zamarznięty do samochodów. Musieliśmy odczekać dobrą godzinę, by doszedł do siebie!
Takie polowanie wymaga też używania właściwej broni. Musi być niezawodna, mała, lekka, nieabsorbująca uwagi i rąk myśliwego, najlepiej bez lunety. Dlatego bardzo często strzela się z poręcznej, w tej sytuacji, broni krótkiej. Strzał oddaje się czasem nawet z kilku metrów. Wtedy jest najtrudniejszy z uwagi na psy, otaczające kota i niebezpieczny, bo strzela się blisko! Rewolwery, które mieliśmy do dyspozycji, to kal. zaledwie .22 Magnum!
W ten sposób polowaliśmy pięć dni. Dwa razy psy dochodziły do pumy, ale było za daleko i zostawało za mało czasu, by zdążyć do niej dojść na strzał, więc nawet nie próbowaliśmy podchodu.
Zmiana łowiska
Przez cały okres polowania próbowaliśmy tylko dwa razy. Raz razem, a raz sam Rysiek. To doświadczenie potwierdziło naszą, teoretyczną do tego momentu wiedzę na temat skali trudności polowania i tego, że brak ponowy istotnie zmniejsza szanse na sukces.
Przy dobrej kondycji myśliwego i świeżej pokrywie śniegu, waha się ona pomiędzy 90 – 100 procent. Tymczasem w czasie, gdy całe Stany zasypywała gruba warstwa śniegu i liczyliśmy kolejne zamykane lotniska, w Górach Diamentowych nie spadł nawet jeden płatek!
Ostatniego dnia pojechaliśmy w inny teren. Ranczo Josha ma 35 000 hektarów. Droga w dolinie – otoczona wzgórzami rzadko porośniętymi sosną i jodłą – doprowadziła nas do domku myśliwskiego, bazy polowań na wapiti i mulaki. To niezwykle urokliwe miejsce, na pagórku nad stawem, rozbrzmiewa na jesieni wszechogarniającym rykiem wapiti. To tu, nie ruszając się nawet z fotela, można oglądać w świetle dziennym ich rykowiskowe zmagania.
Ale i tu nie znaleźliśmy żadnych tropów. Po dwóch godzinach wracamy do samochodów. Wracamy szybko, bo droga dość prosta i w miarę płaska. Jadąc, jako trzeci patrzę urzeczony na ciągnące się za skuterami tumany drobniutkiego, roziskrzonego w słońcu śniegu tworzące niezwykłą scenerię tej jazdy. Szkoda, że nikt tego nie mógł sfilmować…
Ostatni wieczór spędzamy z Joshem. Umawiamy się na wyjazd następnego dnia do Salt Lake City; przyjmujemy jego propozycję, by odwiedzić odbywające się właśnie w tym mieście myśliwskie EXPO 2010.
Stany żegnają nas deszczowo, niemal wiosennie, choć to dopiero początek lutego. Ze smutkiem, acz bez żalu, spoglądam przez okno samolotu na otaczające miasto góry.
Drugie podejście
Mija rok. Znów na przełomie stycznia i lutego, ponownie z Ryniem, siedzimy w samolocie do Salt Lake City. Jak przed rokiem, prognozy pogody nie nastrajają nas zbyt optymistycznie. Mimo, że Rynio, moimi rękami, wylosował dobre łowisko, a ja polować mam na tzw. public land i w Colorado, problem jest nadal poważny: brak ponowy.
Więc on poluje z Joshem, a mnie przypadł, jako przewodnik, Dan z Idaho, który – od niedawna – pomaga Joshowi. Ma swoje psy i jest dość sympatyczny. Dwa czy trzy razy jeździmy razem z Ryniem, ale śniegu ciągle nie ma.
Jeżdżę też z Danem do Colorado, gdzie jest go więcej, jednak nie umiemy i tak znaleźć żadnych świeżych tropów. Trochę pewnie dlatego, że Dan nie zna dobrze łowiska, ale i dlatego, że nie bardzo się do tych poszukiwań przykłada; wozimy skuter na przyczepie, ale tylko raz czy dwa z niego korzystamy. Jeżdżenie głównymi drogami, zwykle, jest mało efektywne…
Ponowy nadal brak, więc daję sobie dzień wolnego i załatwiam drobne zakupy dla kolegów myśliwych. Wszelkie akcesoria są tu tanie i niespotykane w Europie. Wracam, jem lunch i słyszę, że przyjechał Rynio. Jest 12:00 w południe, więc pewnie ma swego kota.
Rzeczywiście „farciarz” strzelił starą samicę, która kilka razy przecinała ślady ich samochodu, a psy „dostały” ją w jarze skalnym nie dalej niż 100 metrów od drogi!
Można nazwać to szczęściem, ale czy Rynio ucieszył się takim łatwym trofeum? Nie wiem, ale pewnie bardziej by smakowało, okupione długim, wyczerpującym podchodem, tropieniem i trudnym strzałem. A tu taka łatwizna… Ma za to dobry film, nakręcony przez Josha.
Potokiem w górę
Następnego dnia ruszamy do Sheep Valley. Świeżego śniegu nadal brak, ale teren – podobno – obfituje w drapieżniki. Bierzemy z Danem psy, zostawiamy Josha, z którym umawiamy się po drugiej stronie pasma gór i idziemy „na wariata” potokiem w górę. Marsz, jest z początku, dość prosty, niezbyt strome podejścia i coraz więcej śniegu. Dan mnie wyprzedza, co jest zupełnie zrozumiałe, biorąc pod uwagę jego doświadczenie w tego typu polowaniach i moją, jednak dużo mniejszą, sprawność.
W pewnym momencie potok się rozdwaja i widzę psy, które – wyraźnie tropiąc – forsują grzbiet, który te dwa potoki rozdziela. Mam krótkofalówkę, więc postanawiam odłączyć się i ruszyć za psami. Nie zdaję sobie sprawy z tego, jak strome to będzie podejście; gdy się orientuję jestem w połowie zbocza i bez liny, nie ma mowy o powrocie.
Muszę iść, a raczej wspinać się dalej. Dochodzę do krawędzi, forsuję olbrzymie bloki skalne, wchodzę na szczyt grzbietu i widzę świeże tropy psów na „lekko” pochyłym grzbiecie. Stawiam nogę i zjeżdżam po łamiącymi się pode mną płytkami piaskowca bez szansy na zatrzymanie!
A grzbiet kończy się po 30-40 metrach, co najmniej 100 metrowym urwiskiem! Nagle widzę kępkę suchej trawy, dość dużą, by zmieścić ją w dłoni, ale – nie wiem – czy dość mocną, by mnie zatrzymać. Robię rzut ręką, łapię ją i trzymam kurczowo próbując przywrzeć do podłoża i znieruchomieć.
Udaje się. Leżę tak kilkadziesiąt sekund, zastanawiając się, co dalej. Myśli kotłują się w głowie. Muszę wyłamywać te płytki całym ciałem i pełznąć w górę po spiaszczonym w ten sposób piaskowcu! Realizacja tego zamierzenia zajmuje mi około 40 minut, w ciągu których pokonuję zaledwie 20-30 metrów.
Wracam na skały, siadam i odpoczywam. Przede mną Góry Diamentowe w całej swojej krasie. Wyciągam aparat i robię parę zdjęć. To mogą być moje ostatnie, myślę. Cóż za idiota ze mnie, trzeba po prostu uważać pod nogi, ot co!
Postanawiam iść dalej za psami unikając zboczy o niepewnym podłożu. Skaczę po skałach i dochodzę do kolejnego potoku, który przecina zbocze. Za nim nie widzę już żadnych tropów. Sprawdzam jeszcze, schodzę w dół, podchodzę w górę i nic. Postanawiam iść w dół do jakiegoś większego potoku i wraz z jego biegiem do drogi.
Gdy jestem niemal na dole odzywa się nagle Dan:
-Mam dla ciebie kota, gdzie jesteś? Widzisz najwyższą górę? Kiedy tam będziesz?
Myślę sobie o kolejnych potokach, drodze tylko pod górę i szacuję odległość:
-Jakieś 2-2,5 godziny, bądźmy w kontakcie.
Mozolnie krok za krokiem w górę, w dół i znowu w górę, idę po moją pumę. Wreszcie słyszę psy i adrenalina zaczyna działać. Szybciej niż mogłem się spodziewać dochodzę do przełęczy. Psy dalej słyszę, ale ich nie widzę. W końcu są!
Ujadają w jakąś rozpadlinę, a Dan na klęczkach coś filmuje. Nagle, w sekundzie, psy roztrącone na boki, Dan na ziemi i fruwająca w powietrzu kamera!
Z rozpadliny wyskakuje baribal, rozbija całe towarzystwo w puch i chowa się błyskawicznie do swojej gawry. Co za widok! Ale z pumy znowu nici…
Kociak na drzewie
Powrót, a właściwie długie zejście na drugą stronę góry, bez emocji i choć nie jest łatwe, pozwala na krótką refleksję. Któryś z przyjaciół przed wyjazdem powiedział mi:
-Co to za polowanie, podejść pod drzewo, na które psy wgoniły biednego „kociczka” i go zastrzelić, a czym się od tego różnią pędzenia z psami w naszych łowiskach?
Ano tym, że na stanowiska podjeżdżamy samochodami, przespacerujemy się kilkaset metrów, zasiadamy na krzesełku i czekamy, a psy i naganiacze wygonią nam coś, co łaskawie postanowimy zastrzelić. Nikt tu zdrowiem, a czasem i życiem, nie ryzykuje..
Zrezygnowany dochodzę pod wieczór do samochodu, w którym zasypiam i budzę się dopiero przed hotelem.
Dwie kolejne próby kończą się jak poprzednie, tyle, że wprawdzie dochodzimy zwierza na drzewie, ale raz puma jest za młoda, a drugim razem wprawdzie kot dorodny, lecz to matka wcześniej osaczonych trzech dorodnych, może kilkumiesięcznych i prześlicznych kociaków. O strzale nie ma, więc mowy…
Trzecie podejście
Jest sierpień. Dzwonię do Josha i umawiam się na kolejne polowanie. Jestem zdecydowany jechać nawet sam, jeszcze raz i kolejne, jak będzie trzeba.
To naprawdę wspaniała przygoda i – co tu dużo ukrywać – po prostu pragnę mieć to trofeum. Dostaję numer telefonu Rolanda, Chiefa Indian Ute, który ma nam wszystko zorganizować.
Josh, honorowo, podłoży psy za darmo. Twierdzi, że nie miał jeszcze sytuacji, by myśliwy musiał jeździć trzy razy! Mam się tylko rozliczyć z Indianami. Początkowo planuje zabrać ze sobą Tomka, który jednak wycofuje się z udziału w wyprawie.
Dzwonię kilkakrotnie do Rolanda i „dopieszczam” go, bo Josh doradzał aby go męczyć telefonami, to będę mieć dobry teren i dużego kota. Ponoć tam nie ma chętnych na takie polowania; zresztą nie mają psów, a bez nich nie ma jak.
Gdy zbliża się termin dowiaduję się, że u Indian są jakieś problemy plemienne i chyba z polowania w rezerwacie nici. Ale choć śniegu w Górach Diamentowych nie ma za dużo, to grudzień jest dobrym czasem na polowanie i Josh radzi nie czekać. Strzelił już z klientami sześć kotów!
Wsiadam, więc, w samolot i po 18 godzinach jestem w Salt Lake City, wypożyczam samochód i jadę jeszcze 320 kilometrów do Vernal.
-Dobrze, że jesteś. W górach Ashley Forest mój przyjaciel otropił wielkiego toma. Tak Amerykanie nazywają duże, stare kocury. Ucieszyłem się bardzo i po ulokowaniu się w hotelu zasypiam natychmiast.
Granice pasji
Mimo umówionego spotkania o 4:30 Josh jest już o 3:00 i mówi, że trzeba jechać wcześniej. Ubieram się szybko i jedziemy około 75 kilometrów w góry. Na miejscu spotykamy Jareda, przesympatycznego myśliwego, jego przyjaciela.
Tropił od północy i znalazł trzy w miarę świeże tropy. Próbujemy ustalić, który jest najświeższy. Dziwi mnie, że Jared nam nie pomaga.
Myślałem, że zmęczony. Zauważam też, że tym razem, zamiast krótkiej broni mamy Marlina lever action w kal. 30-30 z otwartymi przyrządami celowniczymi.
Gdy potwierdzamy, który trop jest ostatni „ubieramy” psy w obroże z antenkami „wczytujemy” je do GPS i puszczamy. Wszyscy są podekscytowani, bo trop – rzeczywiście – olbrzymi.
Częstuję Jareda cygarkiem, które kupiłem „na szczęście” i nagle zauważam, że jest sparaliżowany od pasa w dół!
Cóż to za niesamowity chłopak; jego pasja każe mu wstawać ciemną nocą lub raczej nie kłaść się w ogóle spać, ładować swoje psy do trucka, jechać w nocy kilkadziesiąt kilometrów w góry, by tropić zwierza, którego nie może strzelić.
Chce jedynie uczestniczyć w polowaniu, choćby nawet obcego mu myśliwego z dalekiego kraju! Niech każdy z nas postawi się na jego miejscu i zada sobie pytanie o granice własnej pasji łowieckiej.
Psy gubią trop, więc Josha rusza ich śladem. Ja czuję się coraz gorzej i w końcu wyjeżdżam na kilka godzin do Rygi…
Jestem wykończony i wkurzony, prawdopodobnie strułem się czymś w samolocie. Gdy wraca, ostatkiem sił pomagam mu wyłapać psy, żegnamy się i jedziemy do domu z niczym.
Postanawiam kolejny dzień odpuścić. Wyleguję się przed telewizorem i z nadzieją patrzę na prognozy pogody, które wyglądają optymistycznie: zapowiadają 2-3 cale świeżego śniegu!
Przesłuchanie i mandat
W nocy jednak nie pada, a my jedziemy – mimo to – w samo centrum Gór Diamentowych. Josh postanawia, bowiem, sprawdzić tereny na rzeką. Świeżego śniegu tam niewiele, jednak leży przynajmniej trochę starego.
Zostawiamy samochód i POLARISEM Ranger jedziemy asfaltem w stronę zapory Fleming Gorge, przed samym parkingiem skręcamy ostro w prawo i dalej w górę po śladach innych myśliwych, którzy polowali na wapiti.
Krążymy w poszukiwaniu świeżych tropów i nic. Gdy dnieje, zostawiamy Rangera i idziemy nad samą rzekę, która wije się w kanionie 100 metrów poniżej jego krawędzi.
„Uzbrajamy” i puszczamy psy. Siadamy pod sosna, rozpalamy ognisko – bo wieje mocno lodowatym wiatrem – i grzejemy się przy ogniu. Mijają dwie godziny i słyszymy psy, ale znacznie dalej; po chwili tracimy je z zasięgu GPS i musimy objechać szlakiem kilka kilometrów dalej, by dostać się – jeszcze po długim marszu – nad samą krawędź znacznie już głębszego kanionu.
Rzeka wije się pięknie, a one grają 200 metrów pod naszymi stopami i nie ma szansy, by do nich dojść!
-Co robić? – Jedyna szansa to rafting. To duży ponton, stosowany w ekstremalnych spływach górskim rzekami! Ale zwykle w lecie, a nie w zimie!
Wyjeżdżamy Rangerem na drogę, mija nas policjant, pilnujący na co dzień tamy, przyjaźnie kiwa ręką i pozdrawia, ale po 300 metrach czeka na nas i jedzie za nami aż do samochodu.
Zaczyna przesłuchanie. Najpierw mnie, wypytuje o wszystko, o zawód, sprawdza wszystkie dokumenty czy i ile płacę Joshowi, bo – jak się wcześniej dowiedziałem – to teren, gdzie można polować tylko samemu, bez „outfitera”.
Tłumaczę mu, że to mój przyjaciel, którego znam trzy lata. Sprawdza mi paszport i próbuje złapać na jakimś kłamstwie. Gdy się nie udaje, życzy szczęścia na polowaniu i przystępuje do kolejnego przesłuchania.
Nie mogąc doczepić się do niczego innego wlepia mu mandat 175 USD za jazdę Rangerem po drodze publicznej. Trudno. Zatrzymujemy się przy zaporze i zamawiamy ponton na następny dzień.
Pontonem pod pumę
O ósmej rano meldujemy się w wypożyczalni. Gość pociesza nas, że Green River nie jest taka zła. Tylko kilka ofiar śmiertelnych rocznie!
Podpisujemy wszystkie papiery, łącznie ze zrzeczeniem się roszczeń wobec wypożyczalni i z sercem na ramieniu ruszamy rwącą rzeką.
-Pozwólcie się jej prowadzić, tylko „Teściowa” jest wtedy groźna! Twierdzi małolat, wydając nam mapę i polisę.
Spływ zakończył się bez wypadku, choć spodziewałem się kłopotów, bo ani Josh, ani – tym bardziej ja – nie mieliśmy żadnego doświadczenia w tego typu imprezach. Wprawdzie poza „Teściową” mieliśmy 2 czy 3 małe „zdarzenia”, ale nic poważnego się nie stało.
Na piątej mili, łapiemy sygnał psów.
-Gdybyśmy dostali kota na strzał, pamiętaj, że psy puściliśmy dzisiaj, nie wczoraj. Jest prawem zabronione, by strzelać pumę następnego dnia, gdy psy osaczyły ją dzień wcześniej!
Mordercze podejście, ale lew gór jeszcze raz wszystkich przechytrzył. Skoczył na półkę skalną i tyle go widzieliśmy. Wracamy nad zaporę, oddajemy, a właściwie zostawiamy na placu przed wypożyczalnią ponton i jedziemy do domu.
Alpinistyczne przeżycie
Kolejny dzień, znowu o 4:30 i jedziemy, tym razem, w inne miejsce. Towarzyszy nam kuzyn Josha, Bob. Świeży trop na drodze i znów nadzieja. Psy poszły, ale widać niestety, że źle na nim pracują.
Josh im pomaga. Góra wysoka, lekko tylko zakrzaczona, skalista i stroma. Czym idzie wyżej tym śniegu coraz mniej, więc gubiąc trop kilka razy wraca. Dzwoni, w końcu, po Boba i razem znikają mi z oczu.
Ponieważ nie powiedzieli mi, jak długo mam czekać, po dwóch godzinach postanawiam iść za nimi, a nuż – tym razem – będę mieć szczęście!
To było przeżycie iście alpinistyczne. Wspinaczka po lawinie skalnej, przeciskanie się przez skalne rumowiska, wdrapywanie po kamienistym stoku, gdzie jedynym punktem zaczepienia były malutkie kępy porostów i czasem jałowce, a wszystko to na niezwykle stromym zboczu!
Z góry widok jednak przepiękny, więc zabraną ze sobą kamerą filmuję okolicę; robię zdjęcia. Jak strzelę moją pumę, to będzie ładny materiał „wstępny” do filmu.
O święta naiwności! Na górze spotykam obu i nic, psy zgubili i nie wiadomo, czy poszły po tropach. Razem wracamy do samochodu. Mówią mi, wprawdzie:
-Poszły, o tam i Bob wskazuję ręką na szczyt przed nami, ale już nie wierzę, że się dziś uda.
Objeżdżamy górę z drugiej strony. Wychodzimy z Rangera i nasłuchujemy. Wzmaga się wiatr i robi nieprzyjemnie. Jednak słychać jak gdzieś grają, więc Josh prosi byśmy za nimi poszli i albo strzelili pumę albo je ściągnęli, bo robi się późno.
Nowa nadzieja zatliła się maleńką iskierką….
Pięć kul
Idziemy znów forsownym marszem pod górę, do przełęczy. Krew pulsuje w żyłach, a pot zalewa czoło i sączy się po plecach.
Słyszymy psy, ale – niestety – gon się przesuwa. Nie maja kota… Znowu klapa. Tracimy z godzinę czasu, by je odwołać i wracamy, prowadząc je na otokach, w stronę miejsca, gdzie nas Josh zostawił.
Czekamy na niego, bo zbiera jeszcze gdzieś pozostałe. Rozpalamy ognisko i grzejemy się, wieje mocno i pada deszcz. Przyjeżdża po nas już po zmroku.
Wieczorem jeszcze, dzwonimy do Jareda. Sam proponuje, że w nocy będzie tropić w Hope Creek Valley. To tam, gdzie zaczynałem swoją przygodę w Utah, dwa lata wcześniej.
W nocy wreszcie pada. Mamy pięć centymetrów świeżego śniegu! Gdy przyjeżdżamy, jest już na miejscu, ale mówi, że ma krew w moczu i lepiej będzie dla wszystkich, jak pojedzie do domu.
Zostawia nam swoje psy i zawraca. Dzielny i biedny jednocześnie chłopak.
Tymczasem znajdujemy, bardzo szybko, świeże tropy dwóch pum. Puszczamy kolejno siedem psów. Musimy im pomagać, bo zbocza południowe są bardzo strome, więc śnieg się na nich nie trzyma.
Towarzyszy mi już Jason, który pojawia się po godzinie. Poznaje go od razu, bo polował tu z nami poprzednio. Josh, niestety, jest ciężko przeziębiony, więc zostaje na górze, by mieć lepszy kontakt z psami.
W górę i w dół, w górę i w dół. Po kilku godzinach kręcenia się po stokach wracamy wykończeni do Rangera. Wieści są kiepskie. Psy rozbiegły się po całym niemal terenie i tylko Meetsie i Gracie Jareda są razem.
Tam postanawiamy jechać najpierw. Raczej je zabrać niż z nadzieją, że coś mają. Gdy przyjeżdżamy nad skarpę, słychać że grają, gdzieś poniżej. Ześlizguję się z Jasonem te kilkaset metrów uważając na wiatr i w pewnej chwili widzę, w końcu, dorodnego kota na drzewie!
Ale jest bardzo gęsto, niskie sosenki na stromym zboczu niemal zamykają widok na świat. – Pamiętaj, jak nas zaatakuje, nigdy nie odwracaj się tyłem, bo cię zabije.
-Strzelaj!
–Dobra, ile mam kul?
-Pięć!
-OK i tak pod taką górę bym nie uciekł!
Składam się, lecz Josh – który do nas dołączył – prosi, by się wstrzymać i grzebie coś przy kamerze. Nie dość, że nie dała się uruchomić, to puma – nie wiedzieć, czemu – zeskoczyła i pognała w dół zbocza. Jestem wściekły, ale chłopcy uspakajają mnie, że psy wsadzą ją szybko, z powrotem, na drzewo.
Film i oklaski
Faktycznie zjazd 400 metrów w dół na tyłku i widzę kota na sztych, od tyłu. Nie czekam na film i oklaski, składam się szybko i strzelam na komorę.
Puma spada jak kamień z drzewa i W KOŃCU JEST MOJA! Wyciągam pustą łuskę .30-30 na pamiątkę i widzę, że ta kula była nie piąta, a przedostatnia…
Zdjęcia, zdjęcia, uściski i jeszcze raz uściski. Chłopcy bielą kota i już tylko ze skórą i łbem pniemy się kilkaset metrów pod stromą górę. Wszyscy szczęśliwi, Jared – gdy się dowiaduje przez telefon – też.
Wieczorem zapraszam wszystkich na kolację do knajpy. Po powrocie do hotelu – spełniony, zasypiam.
Następnego dnia, z całym trofeum, odwiedzam Wildlife Division, gdzie sympatyczna urzędniczka, wypytując mnie o to skąd jestem i jak się polowało, bierze pomiary kota i zapina na nim pasek, potwierdzający legalność odstrzału. Polowanie dobiegło końca.
Dwa dni potem jestem w domu. Ale chcę wierzyć, że odwiedzę Góry Skaliste jeszcze nie raz…