Prawdziwe nagrody przychodzą zawsze na samym końcu i są zarezerwowane tylko dla najbardziej wytrwałych!
Pobudka o trzeciej nad ranem. Czeka nas daleki wyjazd, ale humory dopisują, bo tym razem jedziemy we trzech. Dołączył do nas Krzysztof, młody kolega z mojego koła. Miłośnik psów, optymista i wesołek, w którego towarzystwie droga szybko mija.
Chłodny poranek zastaje nas na wysuszonych rozlewiskach Bugu, gdzie Piotr wieczorem oddał strzał do byka. Cezar wychodzi ze skóry sprawdzając całą okolicę, lecz jego werdykt jest jednoznaczny… To niestety czyste pudło!
Jesteśmy tym zawiedzeni i żal mi sympatycznego kolegi. W międzyczasie dostaję dwa nowe zgłoszenia. Jedno z okolic Drygał, a drugie spod Giżycka. Musimy pędzić z powrotem.
Po trzech godzinach, w miejscowym OHZ-cie sprawdzamy poranny strzał dewizowca i znów to samo! Pokonaliśmy 400 kilometrów, a Cezar nawet dobrze nie rozprostował kości.
Ciągniemy zdegustowani na Giżycko, bo jak mówi przysłowie – do trzech razy sztuka. Lecz ja w duchu, jestem pełen obaw. Jest już upał, bezchmurne niebo, a to najlepsza pora na sjestę, a nie na benedyktyńską pracę tropienia byków przez mojego orła.
Kilka kropli farby
Pocieszam się tylko tym, że w lesie będzie trochę cienia. Lecz ten dzień miał dla nas same niespodzianki. Na miejscu wita nas po południu uśmiechnięty Artur ze swoim kolegą. Pełen nadziei opowiada, jak wieczorem oddał strzał z kalibru 9,3×62 do swojego wymarzonego byka, schodzącego z łąk poprzez drogę w przylegające zakrzaczenia. Po strzale wszystko potoczyło się tak błyskawicznie, że nawet nie dostrzegł reakcji byka znikającego w zaroślach.
Znaleźli jednak kilka kropli farby, co potwierdzało trafienie. Sprowadzony pies nawet coś głosił, ale byka nie odnalazł.
Ruszamy za Cezarem, aby w tym „lesie” znaleźć trochę cienia. Wbijamy się w ścianę bluszczy i jeżyn porastających gąszcz krzaków, a po chwili wychodzimy zaskoczeni na olbrzymie łąki. To najgorszy scenariusz, jaki mógł się nam dzisiaj w tym upale przytrafić. Na widnokręgu widzę kontury odległego lasu.
Resztki nadziei upatruję w oddalonych kilkaset metrów od nas zaroślach po lewej stronie, gdzie poważnie ranny byk mógłby się schronić. Jednak Cezar bezlitośnie prowadzi nas w przeciwnym kierunku na w rozgrzaną „pustynię” skoszonych traw i rowów melioracyjnych. Potwierdzeń tropu w postaci farby brak i wszyscy łącznie z Arturem zaczynamy zdawać sobie sprawę z beznadziejności tych poszukiwań.
Komfortowy powrót
Jedynie Cezar pozostaje niewzruszony i mocno ziejąc z uporem ciągnie nas dalej. Widząc jego zaangażowanie i kolejny rów przed nami, w którym spodziewam się wody nie przerywam mu pracy licząc, że weźmie tam ożywczą kąpiel, przed nieodzownym powrotem.
Pokonaliśmy bez zbawczej kąpieli większą część tego pustkowia. Artur zaproponował, że jeśli dobrniemy do lasu, to tam dojedzie samochodem wezwany telefonicznie jego kolega, zapewniając nam szybki i komfortowy powrót. Podbudowani tą wizją zwaliliśmy się pod belami skoszonego siana blisko obrzeży lasu, urządzając sobie tak konieczny i niezbędny dla nas odpoczynek, w oczekiwaniu na transport.
Cezar widząc, że się podnosimy, ruszył z animuszem i werwą po tropie w kierunku lasu. Zrobiło mi się zwyczajnie wstyd, że chcę pozbawić go przyjemności dowodzenia. Decyzję o zakończeniu pracy zwykle podejmował on, przy mojej skromnej akceptacji. Zachowanie Cezara rozbudziło nadzieję, co prawda moi przybici koledzy po półtoragodzinnym marszu nie wpadli w zachwyt, lecz nim zdążyli zaprotestować, po siedmiu kilometrach zobaczyli dowód, który wszystkim odebrał mowę…
Cezar nabiera wigoru
Na świeżym łożu byka była spora plama farby. Ruszyliśmy w ciszy i napięciu. Po pokonaniu kilkuset metrów po obrzeżach lasu i łąk, w gęstwinie bluszczu i trzcin mój orzeł nagle nabrał wigoru. Nim zdążyłem się dobrze przygotować, nagle oznajmił mi dojście byka, który nie tracąc czasu niczym wystrzelony z katapulty, przemknął skrajem łąk.
W ostatniej chwili strzeliłem bez przyzwoitego złożenia. Wiedziałem, że nie był to dobry strzał. Staliśmy w ciszy zaskoczeni słysząc w oddali cichnący głos gonu Cezara.
Byłem zły na siebie, że tak nieudolnie zmarnowałem tą ciężką i wyczerpującą pracę mojego psa. Ruszyliśmy za nim w minorowych nastrojach, a gdy spotkaliśmy się po kilkuset metrach widok, który zobaczyłem załamał mnie całkowicie.
Cezar ziejąc z językiem przy ziemi leżał ledwo żywy. Zwaliliśmy się wszyscy na ziemię niczym martwe drzewa. Na domiar złego nie mieliśmy już ani kropelki wody.
Lecz opatrzność i św. Hubert czynią cuda! Zjawił się kolega Artura, który miał zapewnić nam transport i miał wodę!
Ostatnie podejście
Półgodziny odpoczynek pozwoliły nam wrócić do żywych. Wstając mój pupil prezentował się całkiem przyzwoicie, czego nie można było powiedzieć o naszym zespole. Dwu godziny maraton z przeszkodami i zrobił swoje. Dalsza pogoń wyglądała mało realnie, więc dla dodania otuchy sobie i innym stwierdziłem, że trzeba to zrobić „dla przyzwoitości”, aby mieć pewność, że nasz byk ma się dobrze.
Wszystko na to wskazywało. Założyłem, że jeśli i tym razem byk się „urwie” Cezarowi lub go nie dojdziemy na dystansie trzech kilometrów, to niestety z przykrością będę musiał przerwać tą morderczą pracę.
Jednak prawdziwe nagrody przychodzą zawsze na samym końcu i są zarezerwowane tylko dla najbardziej wytrwałych! Chyba Cezar zdawał sobie z tego sprawę i wiedział, że to już nasze ostatnie podejście. Po pokonaniu dwóch kilometrów ponownie usłyszałem w oddali jego stanowienie
Medalowy byk
Jak się później okazało zaskoczony byk brał błotne okłady, o czym świadczył stan jego sukni. Cezar stanowił go na tyle twardo, że zastaliśmy ich w pobliżu tego kąpieliska. Tym razem oddając strzał myślałem tylko o tym, aby nie zmarnować jego wysiłku.
Zrobiłem to dobrze. Nagrodą dla nas był piękny, medalowy byk. Byłem niezwykle dumny z wspaniałej pracy mojego orła. Okazało się, że moje „pudło” przy pierwszym naszym spotkaniu z bykiem, było trafieniem w badyl, co jak sądzę przeważyło o wyniku dochodzenia…
Nie wiem gdzie trafił Piotr. Jego byk, był tak dokładnie „wykąpany” w leczniczym błotku i nie udało się nam tego ustalić.
Wracaliśmy z Krzysztofem do bazy niezwykle zmęczeni, ale wyjątkowo szczęśliwi. Wyczyn Cezara z nawiązką wynagrodził nam trud pokonania 600 kilometrów trasy i dwunastu kilometrów maratonu na tym niezwykle „gorącym” tropie.