Późno w nocy poczułem szarpanie za ramię: – Wstawaj, idziemy na dziki. Marudzę jak to dziecko, by po chwili, w pełnej gotowości stać w pełnym rynsztunku gotowy do wyjścia. Wychodzimy cichutko od tyłu, przechodzimy maleńkie, ogrodzone podwórko i nagle znad płotu ojciec spostrzega sporego wycinka.
Stoi 60 kroków od domu, na leśnej drodze! Ja go nie widzę, bo jestem za mały, ale tata pokazuje mi go przez sztachety. Księżyc w pełni i jest jasno jak w dzień. Pomyślałem, że powinien być czarny, a cały się świecił. W tym momencie pada strzał. Dzik zaznacza i po 30 metrach wali się bez życia…
Ten obraz mam przed oczami do dziś. Przetrwał całe lata w mojej pamięci mimo długiego rozbratu z łowiectwem, jaki wziąłem w liceum i w okresie studiów. Każdy z nas na pewno przechodził w swoim młodym życiu różne fascynacje…
Nie porzuciłem jednak łowiectwa zupełnie. Zdarzało się, że wyjeżdżałem z ojcem na różne polowania, głównie zwierzynę drobną. Było jej wtedy w naszych łowiskach w bród. Jednak gdy wróciłem na łono braci myśliwych, zachęcany przez brata i – niemal – zmuszany przez ojca, to wspomnienie o tej czarownej nocy odżyło natychmiast. I to właśnie dziki, a nie pióro, stały się moją obsesją.
To były inne czasy – mówiąc oględnie. Każdy, kto pamięta koniec lat siedemdziesiątych i początek osiemdziesiątych wie doskonale o czym mówię. Broń była na zapisy i jak to w takich przypadkach bywało, nie kolejność decydowała, a znajomości. Który z młodych adeptów łowiectwa uwierzy dzisiaj w takie historie?
Ponieważ kulowej i tak nie mogłem dostać, więc ojciec, na dobry początek, podarował mi nowego rosyjskiego TOZ-a, broń składną i sprawną technicznie. Zresztą mam ją nadal i z niej najlepiej strzelam śrutem. Powszechnie wiadomo, że rosyjskie dubeltówki i boki przystosowane były do strzelań brenekami, więc moją przygodę z łowiectwem na własny rachunek zaczynałem właśnie z nim.
Choć jeździłem wytrwale każdy weekend w roku do naszego obwodu – koło Żor – spędzałem, co najmniej dwa tygodnie w okresie rykowiska w obwodzie leśnym i poświęcałem niemałą część wakacji na polowanie na dziki, nie udało mi się przez trzy lata nawet do niego złożyć. Było ich, zresztą, wtedy po wielokroć mniej niż obecnie, co mojej pasji nie zmniejszało, a wręcz przeciwnie – chciałem go strzelić jeszcze bardziej.
Nieodłącznym towarzyszem moich łowów był Mariusz, nieco starszy stażem, już selekcjoner, który polował równie zawzięcie jak ja. I jemu mimo, że był szczęśliwym posiadaczem sztucera, św. Hubert nie dopisywał. Byliśmy tak zapamiętali w tym pragnieniu pokonania czarnego zwierza, że jego mama zaczęła nas nazywać Bracikami….
Po zdaniu egzaminu selekcjonerskiego, mogłem wreszcie kupić broń z lufą gwintowaną i lunetą. Wolałem repetier, ale wtedy brało się to, co człowiek mógł wziąć, a nie co chciał. Dlatego najpierw kupiłem używany dryling, który zupełnie mi nie leżał, potem – za strzelone w stanie wojennym trzy lisy – kupiłem nowiutką trójlufkę Merkla, którą miałem kilkanaście lat. Rzadko i niechętnie używałem ją na polowaniach indywidualnych, choć pierwszego rogacza w życiu strzeliłem właśnie z niej.
Jednak ciągle marzyłem o sztucerze. Wreszcie udało się i stałem się szczęśliwym właścicielem VOERE 2165 w kalibrze .30-06 Spr. Sztucer ten, zresztą, świetnie służy mi do dziś. Od tego momentu – mogę to szczerze powiedzieć – zacząłem prawdziwe łowy.
Na dziki jeździłem w każdą pełnię, bez względu na okoliczności. Gdy księżyc świecił nic nie mogło mnie zatrzymać w domu, siedziałem całą noc w lesie i włóczyłem się po polach, a rano wracałem do domu, myłem się, jadłem śniadanie i szedłem do pracy. W tamtych czasach nikt się nią, zresztą, specjalnie nie przejmował…
I nawet ślub niewiele zmienił. Pierwszego dzika strzeliłem w maju, nad ranem. Był to „zwykły” przelatek, ale dał mi niesamowicie dużo satysfakcji. Całe to polowanie mam przed oczyma do dziś, niczym bestsellerowy film, którego każdy szczegół tkwi w człowieku przez lata.
W pełnym słońcu
Pojechaliśmy, jak zwykle z Bracikiem, jeszcze w nocy do Kobielickiego lasu, stanowiącego skrawek dużego kompleksu Lasów Kobiórskich. Był jeszcze Andrzej, Janusz i Jurek, a żaden z nich nie był myśliwym. Janusz był taksówkarzem i łatwiej mu było o paliwo, a Andrzej i Jurek jeździli często ze mną na polowania. Zresztą Jurek jeździ do dzisiaj.
Poszedłem z Januszem, Mariusz z Jurkiem, a biedny Andrzej został w samochodzie i spał. Siadłem na ambonę na skraju lasu, nad rozległą łąką jeszcze po ciemku, a Bracik poszedł dalej, do Dąbrowy. Gdy się rozjaśniło usłyszałem jego strzał, a po chwili drugi.
Czekam jeszcze dłuższą chwilę, czy coś nie będzie schodzić do lasu pod moją zasiadką. Jednak panowała cisza i nic się nie działo. Uznałem, że jest już późno na dziki i zdecydowałem się iść w stronę Mariusza. Schodzimy z ambony i idziemy, ale nagle czuję coś, co zmusza mnie by się odwrócić. Widzę pociąg dzików toczący się przez łąkę wprost na ambonę, z której dopiero co zeszliśmy i choć trawa wysoka, widać dwie lochy, kilka przelatków i warchlaki; razem 19 sztuk. Cóż to za widok, wataha dzików w porannych promieniach słońca na otwartej, zielonej łące!
Dziki w tamtych czasach były w naszych łowiskach naprawdę rzadkim zjawiskiem, więc moje emocje nietrudno sobie wyobrazić! Jest może ze 120 metrów, a ja odruchowo zdejmuję sztucer z ramienia, składam się z wolnej ręki, wybieram przelatka idącego z tyłu i spokojnie – o dziwo – ściągam spust. Dzik przyjmuje kulę i leży w rowie 20 metrów od zestrzału.
Moja radość nie ma granic i choć jej nie okazuję, gdyż z natury nie jestem zbyt wylewny, ale we mnie się gotuje… Na dodatek widzę Bracika, który wraz z Jurkiem ciągną drogą czarnucha! Byli już w Dąbrowie, małym bodaj 60 hektarowym kompleksie lasu i idąc w nim zauważyli go na przecince. Mariusz rozejrzał się wokół i oceniając, że to przelatek zdecydował się strzelić na sztych.
Dzik spadł, a gdy Mariusz z Jurkiem szli do niego, ten podniósł się i zaatakował. Bracik nie wiadomo dlaczego, zamiast go dostrzelić cofa się, a stojący tuż przy nim Jurek nie rozumiejąc, co się dzieje i mając w ręce tylko ciężką rosyjską lornetkę zagarnia w ramiona, ile może łoziny, jedynych „drzew” i wskakuje na nie!
W końcu pada strzał i dzik pisze testament. Nie był to pierwszy w życiu dzik Mariusza, ale – i tak – św. Hubert pięknie nagrodził nas za lata wspólnych dziczych łowów!
Dalej różnie bywało i choć dzik nie był nigdy dominującym gatunkiem naszych łowisk zebrało się ich trochę na rozkładzie. Przez całe lata nie miałem szczęścia do odyńców. Ostatnio coś się chyba zmieniło, albo mam go więcej, albo dzięki temu, że dzika wyraźnie przybyło moje statystyki znacząco się poprawiły.
Szczególnie dwa polowania utkwiły mi w pamięci i choć odyńców strzeliłem kilkanaście, to tylko te spotkania z nimi naprawdę zasługują na wspomnienie. I nie ze względu na ich wielkość, czy oręż, ale niezwykłość samego przeżycia.
Muszę tu zaznaczyć, że jedyny sposób polowania na czarnego zwierza, który mnie „rajcuje” to podchód. Pełnia lub czasem tylko ponowa wywoływały u mnie zawsze szczególne napięcie, emocje, których żadna ambona, czy nęcisko nie są w stanie wyzwolić. Pomijam względy etyczne strzelania na nęciskach, bo ilu myśliwych tyle – pewnie – zdań.
Spotkanie odyńca i podejście go na strzał przy księżycu lub nawet w świetle dziennym to jedno z najwyższych wtajemniczeń łowieckich Europy. Takie jest moje zdanie i już! Wiedzą o tym myśliwi, którzy takie polowania przeżyli w Polsce, Białorusi, w Rumunii, czy dalekiej Turcji.
Wataha na ściernisku
Jest już noc, może 22:00, świeci księżyc i choć to nawet nie połowa listopada, więc i pora na huczkę dość wczesna, ale nuż te parę loch w Lesie Baranowickim przyciągnie uwagę jakiegoś odyniaszka! Przerywam rozmyślania, dzwonię do Marka, łowczego w naszym polno-leśnym obwodzie i zgłaszam mu wyjazd:
–Pojadę do Michała, zostawię samochód i pochodzę po kryrskich polach.
Gdy parkuję podchodzi do mnie Michał, pyta gdzie pójdę i mówi, że może się sam wybierze, ale raczej na drugą stronę drogi. Nie będziemy sobie przeszkadzać. Bardzo go lubię: to świetny myśliwy, niezwykle koleżeński i znakomity gospodarz, znamy się i szanujemy całe wieki.
Wyjmuję broń, biorę lornetkę i wolnym krokiem, przez podwórko, wychodzę na pola. Księżyc świeci i jest jasno, niemal jak w dzień. Wolno, krok za krokiem mijam pierwszą remizę i wychodzę na duże, częściowo skoszone, kukrydzisko. Wiatr mam dobry, więc spokojnie lustruje teren. Nic, tylko sarny. Cisza. Stoję chwilkę czekając, aż zejdą do remizki.
Posuwam się dalej drogą, mijam drugą remizę i tu zatrzymuję się na trochę dłużej. Widok mam dobry zarówno na łąki nad rzeką Pszczynką i na pola. Przede mną kępka drzew z malutkim stawkiem i górka zwana Parszywą, gdy ją mijam wychodzę z maleńkiej kotlinki. Mam przed sobą olbrzymie kukurydziane ścierniska. Najpierw widzę rudel saren, stojący nie dalej niż 100 metrów, a za nimi coś czarnego. Biorę lornetkę i widzę całą watahę.
Dwie, może trzy lochy, parę przelatków i kilkanaście warchlaków. Poziom adrenaliny wyraźnie wzrasta, a krew pulsuje mi w skroniach. Uspakajam się jednak szybko i penetruję przedpole w poszukiwaniu „taty”. Jest!
Po lewej stronie polnej drogi chodzi wolno wzdłuż kanału. Patrzę jeszcze raz na watahę, sarny i znów na odyńca. Znikł. Nie ma go. Musi być w rowie, myślę, bo musiałbym widzieć jego ucieczkę. Zastanawiam się, co robić. Jak pójdę drogą na wprost, spłoszę sarny, a te pociągnął za sobą watahę i odyńca.
Jest znowu „mój” odyniec, widzę jak truchtem idzie w stronę watahy. Tylko jakby dalej niż być powinien… Znika za szpalerem drzew przed Łysą, pod którą stoi wataha. Nie ma czasu na rozważania, wóz albo przewóz…
Podchodzę ostrożnie kilkadziesiąt metrów. Staję i patrzę znowu przez lornetkę. Widzę dalej odyńca, który zmierza w stronę watahy. Przesuwa się i staje, jakby coś mu nie pasowało. Podnosi gwizd do góry… Czyżby dostał wiatru? Nie, chyba nie. Ruszam w stronę watahy, bo przy niej się będzie wszystko rozgrywać. Idę drogą i gdy spłoszone sarny, rzeczywiście, „zabierają” ze sobą dziki. Klękam, zdejmuje sztucer z pleców i łapie w krzyż lunety podążającego za lochami odyńca.
Nakładam dobre pół metra, bo odległość dość duża i lekko dotykam przyśpiesznika. Błysk, huk wystrzału, słyszę uderzenie kuli i widzę kabana, padającego w ogniu. Repetuję, wzrok wraca całkiem „do normy”, a wataha, już wskok, idzie w stronę lasu, a ja jeszcze ułamek sekundy podążam za nią lunetą.
Gdy powracam, widzę, jak „mój” odyn uchodzi przez górkę, w stronę Pszczynki. Z wolnej ręki, tak jak stałem, poprawiam i znów słyszę uderzenie kuli. Dzik idzie dalej, ale już wolniej. Znowu repetuję i gdy zaczyna znikać za górką, posyłam mu jeszcze jedną kulę. Wydaje mi się, że przyjął.
Doładowuję dwie kule, bo tyle wziąłem z samochodu. Biegnę za nim i rozglądam się ze sztucerem w rękach, gotowym do strzału. Na polu, za drogą, w rzepiku stoi kaban, tyłem do mnie, gotowy do ucieczki. Znad rzeki nadciąga mgiełka i gdy tak kombinuję, jakby go dostrzelić, by nie zniszczyć tuszy, dzik znika we mgle jak duch.
O strzale w tych warunkach nie było mowy. Stoję jak „pała” wściekły na siebie. Jest północ. Dzwonię do Marka. Wiem, że na niego można zawsze liczyć. Proszę go, by wziął psa i przyjechał.
– Będę za pół godziny!
Czekając na jego przyjazd postanawiam odtworzyć przebieg tego niezwykłego polowania, bo wszystko trwało tak krótko, że fakty i ich kolejność już mi się mieszają. Idę spokojnie na miejsce, gdzie strzelałem pierwszy raz. Ozimina skrzy się pięknie w świetle księżyca, dość wysoka przyjemnie chłodzi rozgrzane w gumiakach stopy. Już z daleka widzę wielką, czarną plamę na srebrnym od rosy łanie lekko falującego zboża. Podchodzę ostrożnie i widzę odyńca z kulą za uchem!
Co jest? I w jednej chwili wszystko staje się jasne. Leżący dzik, to „tata”, który przegonił konkurenta, czego ja – podchodząc do watahy – nie widziałem. Gdy ta zaczęła uchodzić, większy odyn poszedł za nią i przyjął kulę w łeb. Błysk wystrzału i repetowanie przeszkodziły mi w obserwowaniu tego co się dzieje. W tym czasie mniejszy odyniec – który szedł za watahą – po strzale zawrócił i zaczął uciekać. Wtedy go zobaczyłem sądząc, że to ciągle ten sam, tylko postrzelony dzik.
Przyjeżdża Marek z psem i po kilkunastu minutach znajdujemy drugiego odyńca, w kanale przed łąkami. Przyjmuję gratulacje i szczęśliwy siadam do samochodu, którym jedziemy do wsi. Budzimy Michała i zapinamy do samochodu przyczepkę. Michał, oczywiście nie może przepuścić takiej okazji i jedzie z nami. Strzałów nie słyszał, bo spał zmęczony po pracy w gospodarstwie.
Ładujemy dziki i zawozimy do Marka. Patroszy też on, bo mnie trzyma „w krzyżach” i ciągle nie mogę się schylić. Dziki nie bez problemu wieszamy do wystudzenia pod dachem chłodni. Większy ważył 128 kilogramów, a mniejszy 93.
Kocham dzicze eskapady
Parę lat wcześniej odwiedziłem obwód z pięknymi bukowymi i dębowymi drzewostanami. Dzika tam „mrowie” , jak mówił filmowy Pawlak. Adam, mój przyjaciel, jest tam prezesem koła. Jest późna jesień i do kwatery docieram dobrze po zmroku. Piękna stara gajówka i na miejscu spotykam kilku kolegów przygotowujących się do wyjścia. Adam wręcza mi odstrzał i pyta gdzie chcę iść. Mówię, że pod wieżę.
–Weź Bartka – to syn Adama został rok wcześniej myśliwym i nie przepuszcza takich okazji.
Jest wprawdzie pełnia, ale niebo zachmurzone i resztki śniegu na polach, tylko w niektórych miejscach pozwalałyby na bezpieczny, pewny strzał. Zostawiamy samochód pod górką i cichutko wychodzimy z lasu na pole.
Przed nami pas drzew oddzielający łąkę od zoranego ścierniska po kukurydzy. Pośrodku pasa stoi ambona. Na orce po prawej jest jeszcze trochę śniegu i widzimy dużą huczkową watahę. Jest pojedynek, kilka loch, przelatków i kilkanaście warchlaków. Chwila narady i proponuję, by Bartek poszedł i siadł na ambonie, a ja – wzdłuż lasu – spróbuję podejść dziki.
Jeśli je spłoszę lub strzelę, to pójdą pewnie na ambonę. Idę wolniutko i gdy zrównuję się z nimi siadam na miedzy i czekam. Wataha dostaje chyba wiatru od strony ambony, zbija się w jedną czarną plamę i słychać rechtanie. Składam się z kolana do strzału, napinam przyśpiesznik i w chwili gdy pojedynek odrywa się od reszty, dotykam spust. Mierzę za ucho i kaban pada w ogniu.
Szybko repetuję i czekam. Wszystko trwa kilkanaście, może kilkadziesiąt sekund. Następny dzik, tym razem przelatek wysuwa się troszeczkę. Strzał za ucho, a wataha odskakuje i jak poprzednio, po 20 metrach znowu staje, więc łapię kolejnego przelatka i znów strzał za ucho. Dziki zaczynają mi powoli znikać za delikatnym wzniesieniem terenu.
Wstaję i widzę nad sobą drabinę, w „sekundzie” jestem na niej doładowując magazynek. Widzę obok watahy, tym razem warchlaka, który nieostrożnie się „wychylił”. Strzał w łeb, a te – jak zaczarowane – odskakują 20 metrów i stoją!
Repetuję znowu tak, by zamek wrócił na swoje miejsce zanim przebrzmi huk wystrzału. Łapię przelatka w lunecie i naciskam już spokojnie spust. Dziki zatrzymują się po kolejnych 30-40 metrach, ale nie mam już amunicji!
Schodzę z wysiadki i wszystko we mnie tężeje, nie mogę się ruszyć, a w promieniu 150 m ode mnie na odcinku może 200 m leży 5 dzików! Co za emocje!·Rozglądam się, ocieram pot z czoła i widzę Bartka, który idzie w moją stronę.
–Dwa leżą – mówi do mnie.
-Idź na drabinkę i zobacz.
Dzwonimy do Adama i Bartek melduje:
-Pan Krzysiek strzelił 5 dzików!
W telefonie słyszę
-Nie pi…ol, daj mi go!
Potwierdzam mu i odbieram gratulacje. Mówi, że przyjadą po nie mikrobusem. W tym czasie kursuję po orce moją terenówką tam i z powrotem i pojedynczo zwożę dziki na miedzę. Gdy przyjeżdżają, wszystkie leżą w pięknym pokocie pod lasem. Robimy pamiątkowe zdjęcia i wracamy na kwaterę.
Muszę kilka razy opowiadać tę historię i już nad ranem, gdy mi weny i trunków nie staje, zmęczeni nie tylko opowiadaniem, zasypiamy…
Kocham dzicze eskapady, ale choć dzika dużo więcej coraz trudniej przychodzi mi wędrować samotnie kilometrami po pustych jesiennych polach. Lata dają znać o sobie…