Wielokrotnie, w ciągu ostatnich kilku lat, myślałem o polowaniu na łosia na bukowisku. Niestety, opowieści Kolegów, którzy polowali na Syberii nie zachęcały do wyboru tego kierunku. Pomijając fakt, że korzystanie z szeroko rozumianych „rosyjskich środków komunikacji lotniczej”, z zasady, nie wydaje mi się wystarczająco bezpieczne, to używanie ich jako środek „wspomagający” polowanie uważam za, mówiąc oględnie, mało „myśliwskie”.
Ten rodzaj polowania, w mojej ocenie, to raczej pogoń za trofeum, gdzie sposób, a więc treść polowania, są daleko mniej istotne niż samo trofeum. Dlatego zdecydowałem się na Kanadę. Niedopuszczalne jest tam polowanie w dniu przyjazdu i dniu wyjazdu, jeżeli do dotarcia do obozu używa się pojazdu, w szczególności samolotu, a to dlatego, że ustawodawca przyjął słusznie, że nie jest etyczne korzystanie z pomocy samolotu do lokalizacji zwierza, co może się zdarzyć w drodze do lub z obozu.
Po rykowisku, wraz ze sprawdzonym towarzyszem łowów Ryniem i nowym kolegą, a od niedawna członkiem naszego koła – Grzesiem, ruszamy na bukowisko do Kanady, na Nową Funlandię.
Lot przez Toronto, Halifax i lądujemy w Deer Lake, na zachodnim brzegu wyspy. Jedziemy taksówką do hotelu. Jest północ. Grześ uznaje jednak, że na sen za wcześnie i trzeba przepić za szczęśliwą podróż. Biedny Ryś, kurujący antybiotykiem swoje odkleszczowe przypadłości, w końcu się łamie i mówi, że leczenie rozpocznie od nowa po powrocie.
Nazajutrz, nieco zmęczeni, spotykamy się z Sharon, żoną organizatora, która zawozi nas na spotkanie z naszymi podprowadzającymi. Razem jedziemy do łowiska piękną drogą wzdłuż doliny Humber River.
Góry wśród bagien
Spodziewałem się, że będziemy polować gdzie indziej, a tu – niespodzianka – po raz trzeci kwaterują nas w obozie znanym z wcześniejszych polowań na niedźwiedzie. Tereny wokół to niewysokie góry, upstrzone dziesiątkami jezior i jeziorek, rzeczek i potoków. Las to głównie samosiew po wyrębach, które realizują firmy dzierżawiące te obszary od władz prowincji. Nikt nie robi tu odnowień, wszystko odrasta samo, nie ma linii oddziałowych, tylko drogi technologiczne zbudowane, by móc wywozić drewno pozwalają się tutaj jako tako poruszać.
Mając swoje wyobrażenia o polowaniach na łosie, oczekiwałem raczej terenu płaskiego, mszarów, łozin, bagienek i polowania na deptaka, a tu góry!
Według zapewnień organizatora łoś jest tu jakościowo najlepszy, bo polują na niego tylko z dróg, na mięso. Nikt nie schodzi za nim dalej, na mszary… Więc jakość trofeum będzie funkcją czasu i ilości przebytych off road kilometrów. Z jednej strony OK, bo teren jednak trochę z Ryniem znamy, a i szansa na jesiennego misia dużo większa niż gdzie indziej. Jednak z drugiej strony mam obawy, czy jest tutaj dość łosi i woodland caribou, na które też mamy licencje, a jest to jedyne miejsce na świecie, gdzie można na nie polować.
Czy w ciągu sześciu dni wykonamy założony plan? Na miejscu poznajemy Dona, który też poluje na łosia, choć – jak się potem okazało – głównie na mięso.
Na pierwszej naradzie dzielimy się podprowadzającymi; ja deklaruję chęć chodzenia i dostaję Garryego, Grzesiu woli jeździć, Rynio też chodzić.
Z taksówkarzem na łosia
Skoro świt ruszamy w teren. Moje obawy potwierdzają się już po kilku godzinach: nie widzimy prawie nic. Nasi podprowadzający też zawodzą. Rynio z Grzesiem mają ich wprawdzie dwóch, ale jeden nie może/nie chce chodzić, bo jest trzy miesiące po przeszczepie nerki. Natomiast mój – nazwany potem przeze mnie Taksówkarzem – postanowił, że łosia strzelę, mimo wcześniejszych deklaracji, jeżdżąc samochodem.
Na nic perswazje – jeździmy cały dzień. Rozumiem, że chce dostać mięso byka, którego ja i tak nie mógłbym zabrać, ale co mnie to obchodzi!
Następnego dnia spotykam się z Rogerem, znanym mi z poprzednich polowań właścicielem firmy. Odwiedza nas zgodnie z wcześniejszym ustaleniem. Delikatnie mówię mu o problemach i uzgadniamy, że jeżeli nie strzelimy caribou on zwraca kasę za licencje, a od jutra przyjeżdża Fred – nowy podprowadzający.
Wieczorem rozmawiamy o naszych wrażeniach narzekając na podprowadzających – jak to zwykle bywa – i stwierdzamy, że najlepszego podprowadzającego ma Don. Nie wiadomo zresztą, dlaczego, przecież on poluje na mięso i jest mu wszystko jedno, jakiego byka strzeli!
Nazajutrz potwierdza się nasza opinia i to Don, pierwszy dochodzi do strzału. Jego PH bardzo mocnego byka wystawia mu na 50 yardów i… Don pudłuje sromotnie trzy razy. Byk „zmęczony” strzałami przepływa jezioro. Emocje rosną…
Wszędzie woda
Od tego momentu następuje pozytywny zwrot, choć niestety – przynajmniej w moim przypadku – nie całkowity. Choć chłopcy dostają tak w kość, że wracają wieczorem totalnie wycieńczeni, terenem są zachwyceni. Widzą zwierza, zmagają się cały dzień z własnymi i nie tylko słabościami i zadowoleni wracają do obozu. Po prostu polują.
Fred okazuje się być dobrym przewodnikiem i niezłym wabiarzem, chodzi z Ryniem. Grzesiu przeżywa ciężkie chwile i wieczorami z rozrzewnieniem wspomina górskie podchody w Kirgizji…
Teren, w którym polujemy jest wyjątkowy, bez względu na nachylenie zawsze i wszędzie stoi woda! Czasem do kostek, czasem do kolan, a czasem – o czym Grzegorz przekonuje się na własnej skórze – do pasa. Do tego mocny wiatr, ale przynajmniej nie ma komarów…
Ja dalej jeżdżę, choć udało mi się zmusić Garryego do kilkudziesięciominutowych wędrówek z drogi w głąb łowiska. Któregoś dnia, wracając samochodem spotykamy klępę i byka. Stoją na 60 m jak zaczarowane. Nie chcę strzelać z pojazdu. Nadjeżdża Don i on próbuje podejść byka, ale jest już za późno. Łosie uchodzą. U Taksówkarza, widzę, zachodzi wolna przemiana. Zaczyna, chyba, trochę rozumieć, o co mi chodzi.
Wieczorem wraca Rynio z pięknym trofeum. Strzelił na wab mocnego łopatacza. Wygląda na szczęśliwego chociaż z jego krótkiego opowiadania widać, że ilość kilometrów i zmęczenie zabijają w nim – przynajmniej tego wieczora – możliwość podzielenia się z nami swoją radością. „Już mi nawet, ku…, żebra widać!”. To mówiąc natychmiast zasypia jak kamień.
Miś i caribou
Następnego dnia bierzemy plecaki, zostawiamy samochód i idziemy na – jak sądziłem – podchód. Niestety. Po godzinnym marszu siadamy nad uroczym jeziorkiem i ogromnym mszarem, u podnóża dwóch gór. W oddali, na wzniesieniu, w odległości około trzech kilometrów widzimy dwóch myśliwych z innego obozu. Mieszkają pewnie w tzw. flying camp, dostępnym chyba tylko wodnopłatem, bo nigdy ich nie spotkaliśmy.
Taksówkarz zostawia mnie i idzie pod górę zawabić. Słyszę wab, ale nic się nie dzieje. Znużony, w promieniach porannego słońca, przymykam powieki i zaczynam drzemać. Nagle, instynktownie otwieram oczy i na przeciwległym stoku, w odległości ok. 400 metrów widzę poruszającą się powoli czarną jak smoła plamę. To ogromny baribal, którego strzelenie jesienią daję naprawdę wiele satysfakcji. Poza tym, to Wyspa Vancouver z drugiej strony kontynentu i właśnie Nowa Funlandia „produkują” najlepsze trofea czarnego niedźwiedzia na świecie.
Próbuję zmierzyć się do niego z podpórki, ale za daleko; próbuję zawabić (miałem ze sobą wabik na lisa) i zawrócić go w moim kierunku. Nic z tego… Postał chwilę i wolnym krokiem ruszył pod górę. Na strzał się nie zdecydowałem. Z własnego doświadczenia z lat ubiegłych już wiem, jak niebezpiecznie jest szukanie postrzelonych niedźwiedzi w gęstym, dzikim lesie.
Wołam Taksówkarza w nadziei, że zdążymy zabiec mu drogę. Gdzie tam! Co robi, nie wiem, bo wabu nie słychać. Po godzinie wraca i niezdziwiony moją opowieścią postanawia wracać na lunch! Jest godzina 12:00 w południe. Idziemy do samochodu i nagle, w odległości około 400 m, na środku polanki, którą mijamy z prawej strony, widzimy samotnego byka caribou. Nie chciałem go strzelać, ale mając dwie licencje na trzech i świadomość faktu, że jest to pierwszy byk widziany przez nas w ciągu trzech dni decyduję się ustąpić Taksówkarzowi.
A on namawia mnie do podchodu! Rozumiem oczywiście, dlaczego; do auta mamy kawałek, więc będzie można zabrać przynajmniej trochę mięsa! Idziemy powoli przez rzadki las po kostki w wodzie, przeskakując co chwila mniejsze i większe bajorka. Jestem w odległości może 200 m od byka, który już nas oczy. Opieram się o drzewo i chcę strzelać. Taksówkarz ciągnie mnie bliżej byka i wywraca się z łomotem. Kiedy wychodzimy na polankę, oczywiście byka już nie ma. Ale powinien być trochę dalej, pod górką, więc posuwamy się powoli w tym kierunku i nagle spostrzegam go, dokładnie pod słońce.
Jest w odległości ze 180 metrów. Byk powoli się odwraca, a ja stoję na środku otwartego mszaru i nie mam się o co oprzeć. Klęknąć nie mogę, bo jesteśmy za nisko, więc decyduję się na strzał z wolnej ręki. Kal. 300WM – myślę – nawet jak źle trafię, to powinniśmy go dostać. Pada strzał i wiem, że trochę spóźniłem. Caribou wprawdzie pada w ogniu, ale widzę, że próbuje się podnieść. Podbiegam i – mimo protestów Taksówkarza – dostrzeliwuję go za łopatkę. Byk jest mój! To piękny myłkus!
Kremowobiała grzywa pięknie kontrastuje z jasnokawową suknią. Ma przestrzelinę na prawym badylu, tuż nad racicą. Robimy zdjęcia i zabieramy się do patroszenia. Towarzyszą nam ptaszki, podobne do srok, które zawsze pojawiają się wtedy, gdy jest jakieś mięso. Idzie w ruch siekiera, przecięty mostek, spojenie łonowe i w końcu odbity siekierą zad, po prostu przez środek schabów i polędwic!!! Zgroza. Chowamy zad w krzakach i zostawiając resztę na środku polany idziemy do samochodu.
Na moją uwagę o marnotrawstwie takiej ilości mięsa i to w takich okolicznościach, Taksówkarz reflektuje się i postanawia wrócić następnego dnia po łopatkę, karczek i schaby. O ile wiem nie wrócił…
Góra Łosia
Wracamy do obozu. Wieczorem znów bezsensowny podjazd… Jestem wściekły. W domu, za to, czeka mnie opowieść o pięknym, choć niezakończonym sukcesem polowaniu Grzesia, który wraz ze swoim podprowadzającym, zawędrowali wzdłuż granic Parku Narodowego Gross Mourne w miejsce zwane Górą Łosia.
Zaczęli wabić i podeszły dwa byki. Jeden słaby łopatacz i drugi potężny, o którym podprowadzający opowiadali, że takiego nie widzieli tu przez ostatnie lata. Niestety, o ile Grześ widział od razu oba, to jego wabiarz tylko tego słabszego. Nim zorientował się, że są dwa byki, mocniejszy zaczął uchodzić. I dopiero wtedy Grześ zdecydował się na strzał. Był trudny, od tyłu na sztych na około 250m. Puścił za nim trzy kule, ale niestety bez rezultatu.
Na domiar złego wpadł znowu do wody po pas. Samo podejście, wab i spotkanie upragnionego byka wyzwala u prawdziwego myśliwego niebywałe emocje. Nie dziwię się, więc ogólnemu podnieceniu i tym bardziej mi szkoda, że łosia nie strzelił. No cóż, taka to już nasza myśliwska dola.
Wieczorem po kolacji usłyszałem od Freda, że następnego dnia pojedziemy razem, bo Taksówkarz ma jakieś sprawy w mieście. Mówił to tonem trochę usprawiedliwiającym, a mnie aż serce skoczyło z radości… Nareszcie prawdziwy podchód.
Szaleńczy podchód
Rano skoro świt Rynio i ja ruszamy z Fredem. Wszak Rysiek chce strzelić caribou, a ja łosia, więc swoich szans nie tracimy. Ruszyliśmy od samochodu w dół, okrążając jeziorko, przecinając pas gęstego lasu zatopionego do połowy łydek w wodzie, poprzez otwarty mszar, gdzie niemal na każdym kroku czyhały niby to płytkie bajorka, a w rzeczywistości głębokie jary, wypełnione wodą. Przeszliśmy przez pas kolczastych zarośli, chyba tarnin i urokliwą rzekę, na szczęście dość płytką. Idąc dalej w dół dotarliśmy do ściany wysokiego lasu u podnóża gór, gdzie zasiedliśmy w kępie karłowatych cisów, oczekując na reakcję łosi na wab.
Wiało niemiłosiernie, a my z Ryniem, wtuleni w zagłębieniu tej malutkiej wysepki krzewów na „pustyni” podmokłych traw, tkwimy i słuchamy wabu, który płynie raz po raz z ust Freda. Trwało to około godziny i nic. Słońce było wysoko i przy szalejącym wokół wietrze powietrze skrzyło się fantastycznymi barwami.
Znów słyszę wabienie, ale tym razem Fred szarpie mnie za rękę. Po wczołganiu się na kępę cisów zobaczyłem przesuwającego się wzdłuż linii lasu pięknego łopatacza. Miał rosochy niezbyt szerokie, może ze 30 centymetrów, a może trochę więcej. Jednak ich wysokość była imponująca. Nie widziałem rozłogi, bo byk przesunął się do mnie bokiem i zniknął za kępą wiatrołomu.
Zerwaliśmy się do szaleńczego biegu. Fred, ciągnąc mnie – nie wiadomo czemu – za rękę, rwał przez bagnistą łąkę jak szalony, a ja za nim. W pewnej chwili poślizgnął się i wpadł do bajorka, a ja kątem oka, zobaczyłem za skłonem wzniesienia byka. Ale to był inny niż ten, którego widzieliśmy przed chwilą.
Z boku podeszła klępa i razem, powoli zaczęły przesuwać się równolegle do nas i lasu. Łosza zniknęła za wzniesieniem, a byk spuścił łeb, ozdobiony potężnymi łopatami i stojąc na sztych, zaczął spokojnie żerować. Fred, cały mokry, ale mocno podekscytowany znowu zawabił. Byk podniósł łeb. Odwracając się wyglądał, jakby obserwował nasze ruchy. Można przypuścić, że nie bardzo rozumiał, co mu grozi i dlatego się nie spłoszył. Pewnie nie widział jeszcze człowieka…
My klęczymy jak na patelni, na otwartym mszarze, w pełnym słońcu! Fred dał mi ramię, bym się oparł do strzału, ale cały był w drgawkach. O strzale z takiej podpórki nie ma mowy. I jemu, najwyraźniej, udzieliły się moje emocje. Szybko złożyłem się z kolana i gdy byk zawracał w stronę lasu, pada strzał.
Łoś padł w ogniu, co – z uwagi na wielkość tego zwierza – wzbudziło natychmiast moje podejrzenia. Podbiegłem do niego i gdy leżąc na boku, podnosił przedni badyl, puściłem mu kulę w pierś, przez mostek. Byk jest mój!
Rzucamy się sobie w ramiona; Fred gratuluje mi byka, ja jemu wabu i stoimy, szczęśliwi i uśmiechnięci pośród tej głuszy patrząc na leżącego króla mszaru. Co to za zwierz i co za polowanie! Rozłoga niezbyt imponująca, ze 120 cm , może trochę więcej, ale piękne regularne i szerokie na ponad 40 centymetrów łopaty, 21 pasynek, krótkich, za to piękne bojowe odnogi.
Stoję nad bykiem i widzę wychodzącą z wiatrołomu klępę, która, dość zdziwiona podchodzi do nas na 40 kroków, znudzona odwraca się i wolnym krokiem odchodzi w las. Robimy zdjęcia. Fred rozpoczyna patroszenie, Rynio – jak zwykle – demonstruje miejscowym myśliwym, że sam też nie wypadł sroce spod ogona i rozpoczyna bielenie łba. A ja stoję w słońcu i podziwiam niezwykłe piękno tej dzikiej krainy, roziskrzonej milionami różnokolorowych światełek.
Powrót to wyzwanie
Z zadumy wyrywa mnie widok czterech caribou, które – nie bacząc na naszą obecność – próbują przeciąć mszar w odległości około 400 metrów od nas. Szeptem „wykrzykuję” do Freda i Rynia CARIBOUUUUUU!
Natychmiast ruszają na podchód. Widzę, jak zachodząc pod wiatr zbliżają się do chmary. Jednak ta, nagle zmienia kierunek, przyspiesza i znika za wzniesieniem. Widzimy je jeszcze z daleka, jak wchodzą do lasu.
Po wypatroszeniu, przy użyciu siekiery i noża, Fred odbija łopaty z kawałkiem czaszki i postanawiamy wziąć „trochę” mięsa korzystając z faktu, że jest nas trzech. Wycinamy z szynek dwie kulki, wyjmujemy dwie polędwice, pół schabu, pół wątroby i serce. Waga zbliża się do 30kg! Ładujemy Fredowi na plecy w worek sizalowy i na specjalny stelaż (tzw. Alaskan frame), ja zabieram swój plecak, sztucer i skórę na medalion (też dobre 25kg), a Rynio z plecakiem Freda, sztucerem i trofeum zamyka pochód.
O ile droga rano wydawała się „uciążliwa” ze względu na zapadanie się w błoto i grząskie mchy do kostek, o tyle teraz obładowani niemiłosiernie brniemy często zanurzeni w mszar do połowy łydek. Idziemy wolno – ciężko oddychając. Po godzinie robimy postój na łączce z kilkoma głazami. Siadamy na nich tak, że to plecak spoczywa na kamieniu, a my wisimy przypięci do nich paskami. Wstajemy z trudem i brniemy dalej pod górę, znowu przez rzekę, którą forsujemy dość łatwo, bo przynajmniej dno rzeki jest twarde i nie trzeba wyszarpywać nogi przy każdym postawionym kroku.
Dalej pas krzewów, mszar i znowu krótki odpoczynek – tym razem nie siadam, bo miałbym problem ze wstaniem. Zginam się wpół tak, że plecak nie wisi na ramionach tylko „swobodnie spoczywa” na plecach. Po kilkudziesięciu sekundach ruszamy dalej. I tak jeszcze dwie godziny „zginając się wpół” coraz częściej, przekraczamy las, okrążamy jezioro i docieramy do samochodu.
Po zrzuceniu plecaków po prostu odrywam się od ziemi, czując niezwykłą lekkość swojego ciała. Wspaniałe uczucie i nagroda za 3,5 godzinny trudny marsz. Wspaniała przygoda dobiega końca. Jeszcze tylko zdjęcia terenu, gdzie strzeliłem byka, wsiadamy do samochodu i szczęśliwi wracamy do obozu. Przyjeżdżamy już po ciemku.
Wiatr i deszcz
Następnego dnia próbuję strzelić tego misia, którego widziałem wcześniej. Jest fatalna pogoda, wieje potwornie silny wiatr i leje deszcz – normalka o tej porze roku i nie widzimy nic. Wracamy do obozu, a po lunchu jedziemy razem z Ryśkiem pod granicę parku. Spotykamy po drodze samochód Grzesia. Stajemy i Rynio spostrzega Grzesia i jego podprowadzającego, schodzących z góry.
Pokazuje mi kierunek… A ja widzę, ale byka łosia i dopiero za chwile Grzesia. Byk schodzi w ich kierunku, za ich plecami, po otwartym i jest nie dalej niż 200m. Chłopcy nie odwracając się idą spokojnie w dół. Machamy rękami, krzyczymy, w końcu Fred włącza klakson. I dalej nic, idą z wiatrem. Niestety tylko byk to usłyszał i lekkim kłusem przemierza otwarty teren, oddalając się od Grzegorza. Szkoda, bo była szansa. Byk nie był zbyt mocny, ale byłoby widać, że to już łoś. Wracamy na kwaterę. Po powrocie Grześ z niedowierzaniem wysłuchuje naszej relacji i zmęczeni kładziemy się spać.
Ostatni dzień wita nas znowu wiatrem i deszczem. Jadę z Taksówkarzem w miejsce, gdzie widzieliśmy misia. Szalejąca wichura wywiewa nas z gór, więc schodzimy w dół, do samochodu. Patrzę przez lornetkę na mszar i widzę bardzo mocnego byka caribou, który kręci się przy chmarze 6 łań i nieco słabszym byku. Jedziemy do obozu, by powiedzieć o tym Ryniowi. Niestety, a może nie, Rynio ma już swojego caribou.
W niedzielę rano pakujemy rzeczy i ruszamy w drogę powrotną. Tuż przed Deer Lake widzimy leżącego przy samej drodze niedźwiedzia. Cofamy samochód. Miś, dość ładny samiec, jest jeszcze ciepły. Najwyraźniej ktoś dopiero co go potrącił. Mamy 2 licencje na niedźwiedzia, więc postanawiamy nie marnować zwierza. Zabieramy go i bielimy. Miś był dostrzelony na łopatkę, chyba z krótkiej broni. U nas nieszczęsne jeże, a tu baribale padają ofiarami cywilizacji.
Jeszcze zdjęcie na pożegnanie przy tablicy ostrzegającej kierowców przed łosiami na drodze i samolotem przez Toronto, lecimy do Warszawy.
Kapitalne i emocjonujące polowanie – jedno z moich lepszych w życiu. Życzę każdemu, by je przeżył…