piątek, 22 listopada, 2024

Autor

Biały zwierz

Jedna z wersji legendy o św. Hubercie mówi, że biały jeleń zganił Huberta za polowanie w Wigilię Bożego Narodzenia, więc logicznie należałoby w ten właśnie dzień powstrzymać się od łowów…

Tymczasem w naszej tradycji polowanie wigilijne należy do najważniejszych łowów w roku. Zawsze szukam racjonalnych wyjaśnień i myślę, że rozwiązanie zagadki tkwi w czasach, gdy prowadzenie domu było domeną płci piękniejszej, a pracować w obejściu – prócz prac niezbędnych – nie wypadało. Panowie zawsze mają tendencję do kręcenia się po domu, zwłaszcza kuchni – i przeszkadzania. Znacie to, prawda?

Reklama

Zajrzeć przez ramię i spytać: – co gotujesz?, włożyć łyżkę do garnka i poradzić: – dodaj jeszcze pieprzu, ukroić „ciut-ciut” gorącego ciasta. Dlatego panie chętnie pozbywały się nas z domu. A cóż może być piękniejszego niż wyjście z domu do lasu, i to jeszcze za przyzwoleniem małżonki? I tak, moim zdaniem, narodziła się tradycja polowań wigilijnych.

Dziś czasy się zmieniły. Panie chętnie zaprzęgają panów do pomocy: „wyskrob karpie, skocz jeszcze do sklepu po przyprawy, bo zapomniałam kupić, może byś pozmywał albo zajął się dziećmi”. Stąd raczej krzywym okiem patrzą na pomysły wychodzenia do lasu w wigilijne przedpołudnie. Co tu ukrywać – tradycja „prawdziwych” polowań wigilijnych upada. Dziś raczej robi się je w weekend poprzedzający święta, często kończą się one wieczerzą – pieczoną rybką czy śledzikiem – ale przyznajmy uczciwie, to nie to!

Reklama

Tamtego roku wiedziałem jednak, że w wigilijny dzień będę mógł pójść do lasu. Na święta zapowiedziała się szwagierka – prowadząca od lat niewielką restaurację, dla której gotowanie jest nie zawodem, lecz pasją. Było więc wiadomo, że wraz z moją panią zawładną kuchnią i moja obecność w domu wcześniej niż o piętnastej będzie niepożądana.

Wigilijna ponowa

Wigilijny poranek zaskoczył. W nocy poprószyło i świat okryła lekka, bo lekka, ale zawsze warstwa białego puchu, co w ostatnich latach raczej się nie zdarzało. Słońce się nie pokazało, powietrze z lekka zamglone osadziło szadź na gałęziach ogrodu.

Reklama

Koło dziewiątej byłem w łowisku. W magazynie do plecaka załadowa­łem trochę kukurydzy, trochę siana, przerzuciłem broń – by licho nie kusiło, nie ładowałem – przez ramię i podpie­rając się pastorałem, ruszyłem leśnymi ścieżkami…

Szedłem krok za krokiem. Wolno, wolniusieńko, tak jak uczono mnie kiedyś na wojskowym kursie. Pięta, krawędź stopy, pełna stopa. Ten sposób poruszania się, choć wolny, jest prawie bezszelestny. Las milczał. Zimowy las nie zawsze milczy. Tym razem było jakby makiem zasiał. Cisza, absolutna. Nawet wiaterek nie zaszeleścił. Słysza­łem własny oddech i delikatny chrzęst pod stopami. Dotarcie do buchtowiska zajęło mi dobre pół godziny. O tej porze raczej nie spodziewałem się niczego, zamierzałem tam rozsypać kukurydzę. Spokojnie wszedłem na przeoraną ziemię. Pusto. Trzy kroki i zamarłem. Na końcu buchtowiska pod świerkiem zauważyłem jakiś ruch. Powolutku cofnąłem się do najbliższego drzewa. Lornetka…

Pierwszy dzik

Stał, a jakże… Zwisające gałęzie świerku częściowo przesłaniały sylwetkę i utrudniały ocenę wielkości. Gdybym był na typowym polowaniu, to pewnie już czułbym przypływ adrenaliny. Tym razem krew krążyła spokojnie. Czekałem. Krótko. Czarny powoli wyszedł i powoli zaczął buchtować. Lornetka pozwoliła dostrzec pędzel. Odyniaszek. Całkiem spory – jakieś 60–70 kilogramów. Oręża jednak nie dostrzegłem. Wypasiony na Markowej kukurydzy. 90 hektarów „zielonego przekleństwa” było niezłą stołówką…

Dzik spokojnie żerował, a ja schowany za świerkiem odleciałem myślami do pierwszego dzika. Na polowaniu zbiorowym, wiele, wiele lat temu, gdy jeszcze dziki nie były codziennością w naszym łowisku. Też był grudzień, śnieg zalegał po kostki. Obstawialiśmy nieduży miot. Mnie przypadło stanowisko na lewej flance, na granicy młodnika i rzadkiej drągowiny. Z tyłu zrąb. Pędzono od drągowiny.

To była moja trzecia zbiorówka. Pierwsza z tatowym drylingiem. Ojciec tym razem nie jechał na polowanie i pozwolił mi zamiast dubeltówki zabrać swój dryling, jakby w nagrodę za zdany kilka tygodni wcześniej egzamin selekcjonerski. Stałem na stanowisku, pierwszym flankowym od zatropu, i właściwie nurtowała mnie jedna myśl: nie pomylić suwaków, nie wypalić z kuli do lisa, a ze śrutu do dzika. Co chwilę spoglądałem na przełącznik, co chwilę kładłem na nim kciuk. Dobrze ustawiony?

– Pamiętaj, synu, najpierw śrut – bo lis wychodzi pierwszy, a potem, gdy usłyszysz psy lub trzask gałęzi, przełączasz na kulę – radził wczoraj wieczorem tato. Ale czy się nie pomylę? A jest jeszcze drugi przełącznik – zabezpieczenie broni. Więc tak – najpierw jeden przełącznik, potem drugi… Tylko żeby nie pomylić, bo w fuzji bezpiecznik jest na górze, a tu z boku. Te myśli krążyły w kółko, skupiając całą uwagę na broni.

W pewnej chwili kątem oka dostrzegłem ruch. Obrót w lewo. Lis. Pędzi po zrębie. Dryling do oka, przesunięcie przełącznika, pociągnięcie… Co jest, cyngiel – jak gwarowo mówi się u nas na spust – stawia opór! Ciągnę jeszcze raz i nic. Cholera, to nie ten przełącznik! Za późno, rudy już jest po przeciwnej stronie zrębu. Jeszcze sąsiad próbował go sięgnąć, ale spudłował. I tyle mykitę widzieli. Jeszcze raz sprawdzam przełączniki. I jeszcze raz, i jeszcze raz…

Ręce drżą

Z trudem dociera do świadomości, że od dobrych kilku sekund grają psy. Gon idzie od czoła miotu na tył, coraz bliżej. Dziki! Jeszcze raz sprawdzam przełączniki. Muszka stoi, znaczy jest kula. Kciuk na przełącznik bezpieczeństwa. Gon już całkiem blisko. Spory kaban wypada z młodnika i sadzi przez drągowinę. Szkoda, pójdzie na zatrop…

Nagle czarnuch raptownie skręca i pędzi na moją flankę. Już wiem, że wyjedzie na mnie. Ręce drżą, serce pod gardłem. Wypada na drogę. Strzał. Chyba trafny, bo dzik ryje gwizdem ziemię. W tym momencie padają jeszcze dwa strzały i dzik definitywnie pada, a zza pleców słyszę, jak kolega krzyczy: „Mój, mój!”. Jestem wściekły.

Koniec pędzenia. Prawie biegiem ruszam do dzika. Prowadzący polowanie łowczy widział całą sytuację i pierwsze, co mówi to: – Bronek na dziś kończy polowanie, bo strzelał niebezpiecznie. A dzik jest Andrzeja. Widziałem, jak zaznaczył po jego strzale. Dla pewności jeszcze dokładnie ogląda zwierza, pokazuje, jak wchodziła moja kula. Teraz nie wiem, co mam robić – to pierwszy dzik w życiu, skakałbym do czubków drzew, ale czy wypada? Biorę się za patroszenie. Nie idzie mi to zbyt zgrabnie, ale Maryś, starszy i bardziej doświadczony kolega, pomaga. Co chwila ktoś podchodzi i rzuca serdeczne: – No, młody, gratulacje!

Łowczy ogląda dzika i mówi: – Ma piękną zimową szatę, na twoim miejscu zrobiłbym medalion. Tak zrobiłem, a ten medalion – jedyny dziczy, jaki mam – do dziś zdobi wejście do gabinetu myśliwskiego, wzbudzając zaciekawienie gości.

Paśnik nad rzeką

To wspomnienie trwa krócej niż jego opisanie… Z zadumy budzi mnie trzask łamanej gałązki. Coś idzie na buchtowisko. Chwila i między mnie a odyńca wpada sześć przelatków. Te dopiero robią hałas! Chrząkają, kwiczą, mruczą. Co chwila w powietrzu fruwają resztki słomy z balotów, którymi Maniuś przykrył buchtowisko. Stoję i patrzę. Jasne wigilijne przedpołudnie, a mnie święty Hubert pokazuje takie widowisko. Może za chwilę przemówią do mnie? – uśmiecham się pod nosem i postanawiam się wycofać. Kukurydzę rozsypię na buchtowisku Henia. Trudno, poniosę cięższy plecak jeszcze dwa kilometry…

Delikatnie wycofuję się i ruszam dalej. Dopiero teraz czuję lekki chłodek. Przyspieszam kroku. Śnieżek zaczyna chrzęścić pod nogami. Dwa kilometry szybkiego marszu rozgrzewają. Dochodzę do buchtowiska Henia, ale tym razem niczego nie widzę. Zdejmuję plecak, wyciągam siatkę z żółtymi ziarnami i rozsypuję je. Coś mnie naszło i nucę kolędę, moją ulubioną: „Wśród nocnej ciszy”. Czyżby wigilijny nastrój zaczynał się udzielać?

Czas na płową! Pójdę do paśnika nad rzeką. To urocze miejsce. Górą idzie droga, uskok w dół, potem płaski oddział lasu, a za nim wijąca się meandrami rzeka. Stary las świerkowy, grube pnie rosnące z dala od siebie. Górne piętro gałęzi tworzy jakby dach. Tutaj zawsze panuje półmrok i tajemnicza aura…

Najbardziej uwielbiam to miejsce we wrześniowe, słoneczne popołudnia. Gdy zasiądzie się na stołku, to na drodze można zobaczyć chmary wędrujące w stronę rzeki, przemykające watahy, sznurujące rudzielce. Trzeba tylko cierpliwości i odrobiny szczęścia.

Kilka lat temu Henio postawił tu paśnik i tym sposobem niedostrzegalnie dał sygnał: tu nie polujemy, to nasze miejsce magiczne. Tamtego zimowego przedpołudnia wyglądało tak, jakby czas nie istniał. Lekki śnieżek rozjaśniał półmrok. Gałęzi nie smagał wiatr. Widok jak z tandetnego landszaftu. Ale gdzieś z tyłu była ta Wigilia, co powodowało, że czułem się jednak odświętnie.

Podszedłem do paśnika. Widać było, że Maniuś wczoraj załadował snopki i uzupełnił lizawki. Wyjąłem z plecaka swoje siano, położyłem na górze. Przełamałem opłatek i włożyłem połówki z obu stron paśnika. Pomyślałem o ojcu. Ciekawe, jak mu się poluje na łąkach świętego Huberta? Czy wraz ze starym Błaszykiem i z tym wariatem Lisem nadal omawiają, komu zrobić jakiś kawał?

„Pojedziemy na łów”

Brakuje mi staruszka. Pokazał mi, czym może być łowiectwo, jak ważną rzeczą w myślistwie jest koleżeństwo, co to znaczy zgrana grupa kolegów w kole. Na weselu podarował mi moją pierwszą dubeltówkę… Pięknie śpiewał i zawsze intonował „Pojedziemy na łów”, był pierwszym zapiewajłą na naszych myśliwskich ogniskach. Teraz nikt już u nas nie śpiewa na wspólnych biesiadach…

Tak naprawdę mało wspólnie polowaliśmy. Po kilku pierwszych sezonach wyjechałem, a ojciec zachorował i nigdy nie dał się zaprosić do moich łowisk. Czasami tylko spotykaliśmy się na zbiorówkach w jego kole. Dopiero pół roku przed odejściem dał się zaprosić na wspólny wypad na dzika, kozła, a potem na daniela. Z trudem wchodził na ambonę, przebyty udar mocno ograniczył jego sprawność ruchową. Nie był w stanie utrzymać strzelby. Ale kiedy kozioł podszedł pod ambonę,widziałem szczęście w jego oczach, że jeszcze dane jest mu choćby popatrzeć…

Wróciłem na ścieżkę, przysiadłem na pniu. Do paśnika było ze 120 metrów. Siedziałem i rozmyślałem. Przywołałem z pamięci pierwszego kozła na Polu Sewohla, dzika w korczowskich lasach, na którego wyprowadził mnie Piter – stary nemrod też już polujący w niebiańskich dąbrowach na mazurskiego byka.

Cholera, robię się sentymentalny na stare lata. Gdy podniosłem wzrok, chmara stała już przy paśniku. Trzy byki, cztery łanie, trzy cielaki. Powoli wziąłem lornetkę i obserwowałem. Widziałem, jak licówka bierze mój opłatek. Nagle zerwał się wiatr i zaczął prószyć śnieg. Chmara chyba mnie zwietrzyła, bo licówka nagle podniosła łeb, postała tak ze trzy sekundy i pociągnęła resztę towarzystwa w głąb lasu.

Czas wracać. Maszerowałem ścieżką wzdłuż rzeki. Śnieg prószył prosto w oczy, więc nasunąłem mocniej kape­lusz na czoło i patrzyłem raczej pod nogi niż przed siebie.

Biały jeleń?

Ciekawe, co też szwagierka przygotuje na Wigilię? Ma dziewczyna talent do kuchni! Moja też świetnie gotuje, ale jej siostra zjadłaby Gesslerową na zakąskę. Oczywiście będzie spór o zupę. Dziewczyny podają barszcz z grzybami, moja tradycja rodzinna to rybna. Kiedyś, na początku uzgodniliśmy, że szanujemy wzajemne tradycje, więc Cytrynka z synem jedzą barszcz, a ja z córką – rybną. I żadna strona nie jest w stanie przekonać drugiej do swoich racji. Rybną ugotowałem już wczoraj… Reszta jest już wspólną tradycją. Ale potem jest coś ekstra. Prawie poczułem zapach smażonego karpia…

Nagle… Do dziś nie wiem, dlaczego przystanąłem i podniosłem wzrok. Na wąskiej ścieżce, jakieś 150 metrów ode mnie stał… biały zwierz. Biały jeleń? Stał i patrzył w moją stronę. Zamurowało mnie. Bez okularów nie widzę wyraźnie na taką odległość. Ale coś stało. Białe, ze słabym porożem. Powoli podniosłem lornetkę. Czułem się dziwnie. Niby jestem racjonalistą, niby w cuda nie wierzę, ale wigilijny dzień, prószący śnieg i między wirującymi płatkami na ścieżce stoi biały jeleń. Nie, to jednak nie jeleń. W lornetce widzę już wyraźnie. To biały daniel – badylarz. Dlatego złudzenie wieńca jeleniego.

Stoimy… On patrzy na mnie, ja na niego, dziwne wrażenie nie mija. Nawet dzisiaj trudno mi je opisać. A może to tylko ziąb, który ciągnął po krzyżach?

Daniel odwrócił głowę i wolno zszedł ze ścieżki, niknąc w gęstym pod­szycie świerkowego lasu. Stałem jeszcze dobrą chwilę, próbując uporządkować myśli. Chyba mi jednak wyobraźnia za mocno pracuje… Ruszyłem naprzód, w pół godziny byłem przy samochodzie, godzinę później w domu.

Wszędzie roznosiły się intensywne zapachy imbiru, wanilii, smażonego karpia, gotowanych buraczków i kapusty. Wigilijny wieczór zbliżał się coraz szybciej…

WIĘCEJ ARTYKUŁÓW

Ptasia debata

Uwaga myśliwi czas się zmobilizować! To jest też zadanie dla Zarządu Głównego PZŁ- trzeba spowodować by na ptasiej debacie pojawili się i nasi reprezentanci.

Subiektywny przegląd poczty mailowe...

Często moje koleżanki i koledzy zastanawiają się, dlaczego media głównego nurtu atakują myśliwych. Odpowiedź jest prosta! Nasi przeciwnicy mają „maszynę” do zarabiania pieniędzy!

Czeska komedia – sikanie na n...

Z policyjnej akcji redukowania dzików nasi sąsiedzi zrobili prawdziwą komedię. Zdjęcie myśliwych oddających mocz w Górach Izerskich stało się powodem postawienia im zarzutów karnych.

Szkodliwe dokarmianie

Wielu myśliwych uważa, że dokarmianie jest naszym „obowiązkiem”. Jednak taka interwencja powoduje więcej szkody niż pożytku.

Polska bez myśliwych

Zielone bolszewiki twierdzą, że można zaprzestać polowań. Pokazujemy - na konkretnym przykładzie - jakie będą tego koszty takiej decyzji dla budżetu naszego państwa.

Bicie piany w ministerstwie

Jeśli ktoś ma siłę i obejrzy kolejne posiedzenie zespołu do spraw „reformy” łowiectwa podsekretarza Dorożały - nie powinien mieć wątpliwości, jaki jest prawdziwy cel tych spotkań…