czwartek, 21 listopada, 2024
Strona głównaPolowanieAmerykańska przygoda

Autor

Amerykańska przygoda

Koniec jesieni i początek zimy to dla myśliwych sezon polowań zbiorowych i czas tak – przez wielu z nas – nielubianego „realizowania” planu ostrzałów. Ganianie zwierzyny często dwa razy w tygodniu, czy strzelanie byków w pędzeniach to, niestety, proza wielu naszych łowisk.

Kiedyś lubiłem „zbiorówki”; wtedy były inne niż dziś. Dawały okazją nie tylko polowania, ale i spotkania się w gronie przyjaciół. By przeżyć coś, wspólnie! Odkąd, jednak, w kołach zaczęto tylko realizować plany, bardzo często zbyt wysokie, a polowanie zbiorowe stało się konkursem z nagrodami pod tytułem: Kto strzeli więcej! Przestały mi się podobać.

Owszem, jeżdżę czasem na pędzone, ale staram się, by było to tam, gdzie duch „prawdziwego łowiectwa” do reszty nie zaginął. I coraz częściej próbuję uciec od tego dylematu, wybierając nowe doświadczenia i nowych ludzi, niestety, najczęściej za granicą.

Reklama

Małe łowisko

W drugiej połowie listopada wybrałem się do USA, by spotkać się z Frankiem, moim przyjacielem, poznanym parę lat wcześniej w Rosji na polowaniu na niedźwiedzie. Tuż przed moim przyjazdem kupił kawałek gruntu, tylko milę od domu i niemal zmusił mnie do przyjazdu. Mamy polować na jelenie wirginijskie na tym właśnie terenie.

Gdy odbiera mnie z lotniska witamy się serdecznie i zaraz zaczyna mi, z podnieceniem, opowiadać o jego nowym nabytku. Obwód, jak na polskie standardy, jest niezbyt duży, kilkadziesiąt hektarów, jednak bardzo górzysty i pokryty głównie dębowym drzewostanem. Graniczy z większym kompleksem lasu, co zwiększa jego atrakcyjność.

Reklama

Jego ważną część stanowi długa łąka i kilka hektarów pól, trochę na terenie Franka, a trochę u sąsiada.

-W tym roku stoi na nim gryka, którą jelenie, co noc, intensywnie zgryzają. Za rok posieję kukurydzę, to wtedy zobaczysz jelenie! Przyjedziesz na rykowisko i strzelisz dobrego byka z łuku!

Tak, ale na razie niestety, rykowisko właśnie się skończyło, a wszyscy myśliwi wiedzą, jak trudno wtedy spotkać starego byka. Nic to, myślę, w końcu nie muszę strzelić zaraz jakiegoś „potwora”! Chcę, po prostu, zapolować inaczej, ot co. A jak Św. Hubert pomoże, to da mi – oprócz wrażeń – i byka…

W dobrych nastrojach dojeżdżamy do domu Franka, położonego na przedmieściach małej miejscowości, otoczonej niezbyt wysokimi górami. Wszędzie dębowe lasy, pagórki i wklejone w ten krajobraz domy mieszkańców tej bardziej wsi niż miasta. Tak, w takim terenie mogą być jelenie…

Nieuchwytny jeleń

Jeleń wirginijski, whitetail (białoogoniasty ze względu na biały od spodu kwiat, który unosi na sztorc podczas ucieczki) to najliczniej występujący parzystokopytny w Ameryce, głównie Północnej. Swym zasięgiem obejmuje również Amerykę Południową, aż po Peru.

Występuje też – po introdukcji – w Skandynawii i w zagrodach w Republice Czeskiej. To gatunek doskonale przystosowany do życia w bezpośrednim sąsiedztwie człowieka. A jednocześnie bardzo skryty, dysponujący znakomicie wyczulonymi zmysłami, ot takie połączenie sarny i jelenia europejskiego.

Bardzo dobrze adaptuje się do skrajnych warunków klimatycznych, o czym może świadczyć jego występowanie od Kolumbii Brytyjskiej w Górach Skalistych na północy, aż do terenów pustynnych Meksyku. Tylko w USA jego stany szacuje się na ponad 10 mln sztuk, dlatego można je spotkać niemal wszędzie.

Długa łąka i kilka hektarów pól to łowisko Franka

A mimo to, polowanie na nie jest bardzo wymagające, gdyż jeleń ten jest bardzo płochliwy i ostrożny. Eksploatowany intensywnie staje się niemal nieuchwytny, a biorąc pod uwagę bardzo krótki sezon i fakt, że np. w Wisconsin poluje się pół godziny (a nie całą) przed wschodem i tylko 20 minut po zachodzie słońca, zdobycie dobrego trofeum uznawane jest za duży sukces łowiecki.

Poroże dojrzałego byka to formy głównie od 6-taka do 12-taka, stosunkowo niewielkie, o rozłodze od 20 do 60 cm, charakterystycznie łukowo wygięte do przodu. Każdy szanujący się myśliwy amerykański ma w domu takie trofeum.

Pomarańczowe ubranie

Już następnego dnia po przyjeździe, jedziemy do WALMART kupić licencję, która jest – nawet jak na warunki polskie – dość tania i przygotowujemy się do polowania. TAG, czyli zezwolenie na odstrzał konkretnego gatunku i płci, jest wprawdzie potrzebny, ale ponieważ w Wisconsin prawo polowania należy do właściciela gruntu, Frank ma kilka swoich.

Najpierw zaglądamy w teren, gdzie Frank i Nate, jego starszy – przeuroczy – syn, pokazują mi granice obwodu i prowadzą w miejsca, gdzie stoją drabiny. To charakterystyczny sprzęt łuczników: metalowa, wysoka drabinka i siedzisko, zwykle bez poręczy, bo łucznicy przypinają się do drzewa specjalnymi szelkami.

Wszędzie jest bardzo stromo, starodrzew przemieszany z młodym lasem, właściwie nie ma młodników i tylko w paru miejscach są niewielkie kępy świerków. Dwa malutkie jeziorka, strumień, bliskość łąk i pól tworzą wymarzone siedlisko dla jelenia.

Teraz brakuje mi, choć trochę śniegu. W takiej scenerii, przy ponowie, każde polowanie przeżywa się przecież głębiej…

Po obejrzeniu, z grubsza, terenu wracamy do domu i zaraz dostaję do przymiarki ubranie, bo to MUSI być pomarańczowe, całe, a takiego ze sobą nie przywiozłem. Zaraz potem wybór broni i jestem gotowy. 270 Winchester Short Magnum to kaliber dość mocny, by powalić wapiti, więc na wirginijskiego zupełnie wystarczy.

Wieczorem rozmawiamy o polowaniu, zwyczajach jeleni i o tym, co mam strzelić. Sprawa jest z pozoru prosta, mogę strzelać, gdy uznam, że byk jest dla mnie dobry. Wiek nie ma znaczenia.

W Ameryce nie ma selekcji; w systemie licencyjnym, gdzie gospodarka łowiecka jest ekstensywna, a poziom ingerencji myśliwego w populację na poziomie kilku, zaledwie, procent strzela się albo największe – dla zdobycia dobrego trofeum – albo na mięso, więc sztuki młodsze, zwykle płci żeńskiej. I to działa.

Ruszamy w łowisko

Siedzimy tak sobie przy piwku i gawędzimy. W końcu, gdy wieczór zamienia się w dość późną noc, wraz z Frankiem, Natem i Jake-em jego młodszym synem, opracowujemy plan polowania. Ponieważ polujemy wszyscy czterej, względy bezpieczeństwa to rzecz pierwszorzędnej wagi, szczególnie na tak małym terenie.

Rozdzielamy ambony i idziemy spać. Kładę się do łóżka i zastanawiam nad sensem udziału tak młodych, jak Jake, chłopców w polowaniu. Słyszałem wcześniej o stosunkowo nowej koncepcji angażowania dzieci w łowiectwo, realizowanej w USA i nawet rozumiałem intencje. Ale czy taki młody chłopak może mieć w sobie dość wiedzy, wrażliwości i chęci zrozumienia istoty łowiectwa, przynajmniej rozumianego tak jak my Europejczycy?

Wątpię, ale zdobywa doświadczenie pod okiem dorosłych i połyka bakcyla, który daje mu szansę na stanie się prawdziwym amerykańskim myśliwym, więc jednak myśliwym, a że inne łowiectwo, to i wymagania w stosunku do łowcy inne…

Wcześnie rano, na długo przed świtem, ruszamy w łowisko. Podprowadzony przez Nate’a do ambonki siadam na niej cichutko i czekam, niemal bez ruchu, na pierwsze promienie słońca. Jest ciemno i bardzo zimno, kontynentalny klimat tego stanu należy do najsurowszych w USA. Gdy dnieje, rozglądam się po okolicy i widzę, że siedzę pod szczytem wzniesienia w miejscu, które uniemożliwia obserwację terenu za moimi plecami. Jednak nie martwię się tym. Dno lasu pokrywa gruba warstwa suchutkich liści dębowych, więc ruch każdego zwierza słychać będzie nawet z bardzo dużej odległości.

Po godzinie najpierw słyszę, a potem widzę łanie przecinającą zbocze pode mną. Jest jednak sama. Schodzę z ambonki i idę wolno pod górę, dochodzę do jeziorka i wracam, tą samą drogą do samochodu. Tu czekają już na mnie pozostali. Nikt nic nie widział, choć spotkali pełno świeżutkich, nocnych tropów na drodze, która wije się w dolinie wzdłuż pola gryki.

Zmiana taktyki

Próbujemy kilka razy bez rezultatu. Jelenie żerują na polach w nocy, a rano dojeżdżając do terenu wypłaszamy wszystkie z doliny! A nie ma jak się tu inaczej dostać, niestety. To jedyne logiczne wyjaśnienie naszych niepowodzeń podsuwa dość oczywiste rozwiązanie, które – co tu dużo mówić – jest mi na rękę.

Rano jest minus kilkanaście stopni mrozu i zwykle wieje niemiłosiernie. Siedzenie na metalowej, odkrytej drabinie do przyjemności nie należy. Ja – przynajmniej – za tym nie przepadam. O podchodzie nie ma mowy ze względu na wielkość terenu, no i liście…

Moja czatownia…

Proponuję Frankowi: – Jeżeli są na polach po ciemku, to trzeba je „łapać” jeszcze w lesie, wysoko, jak ruszają z ostoi! Zgadza się ze mną i od tej pory polujemy tylko wieczorem.

Będziemy zaczynać dużo wcześniej, bo podejścia „na krechę” przez las, niemal pionowo w górę i to w grubym, ciepłym ubraniu nie jest łatwe i zajmuje dużo czasu. Trzeba jeszcze wybrać miejsce tak, by nie dawać odwiatru w kierunku, z którego spodziewamy się jelenia.

Siedzenie na ziemi też wymaga przygotowania, choć trochę, terenu wokół. Nowa taktyka przynosi o tyle lepszy skutek, że widzimy jelenie codziennie, każdy z nas. Porządnego byka: shootable, jak mówią Amerykanie, jednak wciąż nie możemy spotkać.

To mój ostatni wieczór przed wyjazdem. Mam jeszcze w planie kilka dni w Chicago, u przyjaciela z „młodych lat” i odlot do domu. Nie martwię się tym, że nie mam byka. W końcu polowanie nie polega na strzelaniu, a zdobywaniu, przeżywaniu i – później – wspomnieniach, które tkwią w głowie, jak zapisany na taśmie obraz. Jednak trochę dziwnie i uczucie to zna każdy, kto choć raz włóczył się, w gościach, po kniei ze sztucerem i wrócił do domu zadowolony, choć jednak trochę smutny…

Koniec przygody

Ostatni dzień, jedziemy dużo wcześniej niż zwykle, by znaleźć naprawdę dobre miejsce. Chodzimy z Frankiem niemal godzinę pod szczytem i w końcu jest: siadam pod bardzo stromą górą, zarośniętą rzadką bukową, chyba, drągowiną, w dole, po lewej, płytki wąwóz.

-Tu będzie, naprawdę, OK!

Frank odchodzi jeszcze wyżej, gdzieś pod granicę obwodu. Lokuję się w wąskim zagłębieniu terenu, zasłonięty dwoma zwalonymi bukami i rozglądam się dookoła, sprawdzając charakterystyczne punkty otoczenia. Kilka razy wstaję z mojej „czatowni” i czyszczę przed sobą teren z patyków i drobnych krzaczków tak, by kula nie mogła się na nich rozbić.

Wreszcie gotowe i mogę odpocząć. Prostuje nogi i nudzę się niemiłosiernie. Myśli o powrocie, domu i przeżytych tu chwilach kłębią się w mojej głowie. A wokół cisza i nic się nie dzieje. Nie słychać nawet ptaków czy wiewiórek, tak licznych w tych lasach.

Obrazy, jak w kalejdoskopie, przelatują mi przed oczami i uśmiecham się do siebie, myśląc o spotkanej dzień wcześniej rodzince szopów. Mama i dwa brzdące tak się „kłóciły”, że nie zauważyły mnie z kilku metrów…

W pewnej chwili, już o szarówce, słyszę szelest liści na górze nade mną. Biorę sztucer do ręki, układam na kolanie gotowy do strzału i czekam. Czuję, jak krew pulsuje mi w skroniach, a wszystkie mięśnie napinają się jak struny; – Relax, myślę i rzeczywiście, zaczynam się rozluźniać.

Nagle szelest zamienia się w tętent i widzę biegnącego dość szybko byka. Wieniec nie jest wielki, ale – oceniam – dla mnie dobry. Wybiegam wzrokiem przed niego i znajduję miejsce, gdzie będę strzelał: to wąski szlak po warstwicy, który za kilka sekund musi przeciąć.

Składam się i gdy byk zbliża się do drogi, gwiżdżę. Jeleń wprawdzie się nie zatrzymuje, ale zwalnia i gdy pojawia się na drodze, pociągam za spust. Słyszę uderzenie kuli i widzę w drągowinie pode mną, jak biegnie coraz bardziej chaotycznie, by po chwili zwalić się na ziemię, łamiąc jakieś suche drzewko.

Krew zaczyna wracać na swoje miejsce i tak mnie to paraliżuje, że nie umiem wstać. Powoli dociera do mnie, że MAM BYKA.

Mój byk!

Słyszę szelest liści na drodze i podchodzi do mnie Frank. Gdy gramolę się z mojej „czatowni” pyta:

-Got it?

Słysząc potwierdzenie, ściska mnie serdecznie i gratuluje. To on był, głównie, zdołowany sądząc, że nie wyjadę z trofeum. Idziemy w dół i oglądamy wieniec. Byk nie jest bardzo mocny, raczej cienki niż gruby, ale 4/4 z dość ładną rozłogą. Jak na pierwsze trofeum tego gatunku – jak mówią – aż za dobry!

Mój pierwszy jeleń europejski był szpicerem, potem 6-tak i tak dalej. Więc nie mam, co narzekać!! Wszystko przede mną, choć nie mam już tyle czasu, co kilkadziesiąt lat temu…

Patroszę, bo taką od lat mam zasadę. Pierwszą sztukę w danym gatunku, gdy mogę, to robię zawsze sam. Kilka zdjęć i trzeba myśleć o zabraniu tuszy.

Jest już ciemno, a musimy go jeszcze dociągnąć kilkaset metrów do samochodu. Z górki idzie dość łatwo, ale po wejściu na błotnistą drogę jest znacznie gorzej. Męczymy się niemiłosiernie mimo tego, że jest wypatroszony i ciągniemy go na specjalnie zrobionych do tego celu szelkach.

Nigdy nie myślałem, że te jelenie są tak duże, a ten miał co najmniej 100 kilogramów! W końcu samochód i załadunek byka. Ciężko oddychamy i wypijamy chyba litr wody każdy. Wieje zimny wiatr i chłodzi nasze gorące i mokre od potu czoła.

Wyjeżdżamy na główną drogę i kierujemy się do miasta. Jedziemy z jeleniem w koszu, zawieszonym na haku holowniczym i nikogo to nie dziwi! Podjeżdżamy pod bar, gdzie rejestruje się ustrzeloną zwierzynę! Specjalna maszyna drukuje świadectwo, w którym znajdują się dane myśliwego i numer licencji.

Prawie wszyscy klienci wychodzą zobaczyć byka. Gdy wracają do baru stawiam wszystkim kolejkę i opowiadam przebieg polowania. Gratulacje i wracamy do domu. Po drodze omawiam z Frankiem sposób preparacji i postanawiam zrobić to w tradycyjny amerykański sposób: popiersie na krótkim pniu drzewa, na którym znać ślady wycierania poroża.

Szczęście uśmiechnęło się do mnie i „rzutem na taśmę”, ostatniego dnia pobytu, znalazłem w końcu i strzeliłem mego wirginijskiego jelenia.

Wiosenne polowanie na dzikie indyki to dla wielu amerykańskich myśliwych ważna tradycja

EPILOG

Idąc na polowanie w każdym z nas tkwi, oczywiście, chęć spotkania zwierza i pokonania go, marzymy o orężnym odyńcu, medalowym byku czy rogaczu-perukarzu…

Gdzieś w sercu tli się w nas ta nadzieja i czasem, bardzo rzadko, marzenie to się spełnia. Ale proza naszych łowów jest raczej taka, że częściej wracamy z niczym. Nie wolno nam, jednak, tylko dlatego myśleć, że łowy bez trofeum to stracony czas i zmarnowany kawałek naszego życia!

Maksyma, że „zwierz widziany, łów udany” jest wyłącznie dla głupków i nieudaczników. Moim zdaniem naszym trofeum nie musi być oręż, wieniec, czy parostki. Zawsze są nimi nasze przeżycia, nieoczekiwane spotkania, nie tylko zabranie, ale i czasem darowanie życia, ta mgiełka nad moczarem, także nowe przyjaźnie, nowe miejsca i inne emocje, doświadczenia, a czasem i niebezpieczeństwa, czy choćby te właśnie marzenia…

Strzelony w styczniu byk, bez historii, z ambony czy zabity dzik na nęcisku są raczej tylko zdarzeniami, zapisanymi w odstrzale i datami w kalendarzu. To wszystko, co zapamiętamy, a odstrzał bez emocji, historii staje się nieważny i szybko o nim zapomnimy.

Wieniec często ląduje w piwnicy, a oręż – o ile jest – w szufladzie. Słyszałem ostatnio z ust doświadczonego myśliwego – przynajmniej wiekiem – zadziwiające stwierdzenie. Publicznie oświadczył, że takie polowanie, na które wyjdzie trzy razy na dzika i nic nie „zastrzeli” to on… Nie powiem, co…

Taki łowiecki „analfabetyzm” jest ostatnio, niestety, coraz częstszy. Biedni „oni”, bo nie rozumieją nic z istoty i ducha łowiectwa. Sami się zubażają, a łowiectwu wprost szkodzą. Nie widzą wokół siebie nic, ludzi, zwierzyny i całego kipiącego życiem świata.

Zapatrzeni w siebie i własne małe „gierki”, kierując się wyłącznie źle rozumianym interesem własnym, szkodzą sobie i szlachetnej idei prawidłowego łowiectwa. I przez pryzmat takich ludzi nas postrzegają nie tylko przeciwnicy, ale i ludzie do niedawna obojętni…

Chcę jednak mimo to dalej wierzyć, że większość z nas rozumie, iż każde nasze wyjście w łowisko, każdy kontakt z naturą uszlachetnia i zawsze, gdy tylko umiemy, a przynajmniej staramy się żyć z nią w harmonii stajemy się lepsi.

Świat się ciągle zmienia, a my z nim. Cywilizacja wciska się nie tylko w najgłębsze zakątki naszych obwodów, ale również do naszych głów coraz głębiej i głębiej. Jeżeli chcemy przetrwać, by czuć jak kiedyś, dreszczyk emocji przy każdym wyjściu w knieję, nadal rozumieć sens tego, co robimy musimy dać światu -jakkolwiek patetycznie to zabrzmi – i samym sobie świadectwo naszej woli i determinacji w byciu prawymi myśliwymi.

Inaczej wszystko stracimy…

Niech ten cytat Juliana Ejsmonda, będzie naszym mottem nie tylko od święta:

„Żywot łowiecki ma w sobie to niezrównanie rozkoszne, że jest cały stopniowym wcielaniem w życie i ziszczaniem się najczarowniejszych snów. Jawa zaś od tych snów bywa najczęściej stokroć jeszcze piękniejsza…. Pierwszy lis – to triumf przebiegłości młodzieńczej nad przebiegłością chytrego zwierza. Pierwszy dzik – to już zdobycie ostróg rycerskich. Pierwszy kozioł w majowy poranek na leśnej polanie z podjazdu… nie strzelony – to pierwsze zwycięstwo w nas poety-myśliwego nad młodym strzelcem.

…Pierwsze polowanie na wiosennym ciągu na słonki wieczorem – to pierwsza schadzka miłosna myśliwego z dziewiczą przyrodą.

…Pierwszy cietrzewi tok – to pierwsza nasza noc miłości z ukochaną naturą.

A pod pieśnią głuszca – po raz pierwszy posłyszaną – następują zaślubiny na wieki wieków duszy myśliwskiej z duszą puszczy…”

Poprzedni artykuł
Następny artykuł
WIĘCEJ ARTYKUŁÓW

Ptasia debata

Uwaga myśliwi czas się zmobilizować! To jest też zadanie dla Zarządu Głównego PZŁ- trzeba spowodować by na ptasiej debacie pojawili się i nasi reprezentanci.

Subiektywny przegląd poczty mailowe...

Często moje koleżanki i koledzy zastanawiają się, dlaczego media głównego nurtu atakują myśliwych. Odpowiedź jest prosta! Nasi przeciwnicy mają „maszynę” do zarabiania pieniędzy!

Czeska komedia – sikanie na n...

Z policyjnej akcji redukowania dzików nasi sąsiedzi zrobili prawdziwą komedię. Zdjęcie myśliwych oddających mocz w Górach Izerskich stało się powodem postawienia im zarzutów karnych.

Szkodliwe dokarmianie

Wielu myśliwych uważa, że dokarmianie jest naszym „obowiązkiem”. Jednak taka interwencja powoduje więcej szkody niż pożytku.

Polska bez myśliwych

Zielone bolszewiki twierdzą, że można zaprzestać polowań. Pokazujemy - na konkretnym przykładzie - jakie będą tego koszty takiej decyzji dla budżetu naszego państwa.

Bicie piany w ministerstwie

Jeśli ktoś ma siłę i obejrzy kolejne posiedzenie zespołu do spraw „reformy” łowiectwa podsekretarza Dorożały - nie powinien mieć wątpliwości, jaki jest prawdziwy cel tych spotkań…