WildMen

Zimowe polowanie

Sznur sanek ruszył sprzed ganku. Suchy śnieg skrzypiał pod płozami. Rasowe konie raźno rwały naprzód. Jak okiem sięgnąć, pola pokryte były grubym całunem iskrzącego się śniegu.
Reklama

Niskie jeszcze promienie słońca załamywały się na gładkiej jego powierzchni, tworząc miejscami niebieskie plamy. Na polach widać było moc zajęczych śladów. Przy gęsto ustawionych budkach siedziały napuszone kuropatwy. Przed nami, zza pochyłości wyłoniła się niebieska wstęga lasu.

Reklama

Niebawem dojechaliśmy. Na przecięciu szosy i linii oddziałowej spotkali nas leśniczy i gajowy. Rozstawiona naganka oczekiwała na sygnał rozpoczęcia polowania. Krótki raport, rozmowa z gospodarzem, po czym skręciliśmy na szeroką linię.

Głęboki śnieg uniemożliwiał szybką jazdę, gdyż droga tutaj nie była przetarta. Stanęły pierwsze sanki. Ktoś już wysiadł i zajmował stanowisko. Przy rannym śniadaniu ciągnęliśmy numerki. Wyciągniętego numeru każdy musiał pilnować przez cały dzień, był to bowiem numer jego stanowisk i pojazdu.

Reklama

Wylosowałem numer szósty, jeździłem więc saniami numer sześć. Kiedy zatrzymaliśmy się przy koszu numer sześć, wysiadłem…

Tak wyglądały stanowiska myśliwych na polowaniach zbiorowych…

Powoli mijały mnie sznur sanek i uśmiechnięte twarze myśliwych. Zostałem sam. Przede mną stała liściasta drągowina, miejscami podszyta świerkiem. Wysokie paprocie były zasypane śniegiem i tylko gdzieniegdzie wyłamały się spod niego brązowe plamy liści.

Reklama

Zza wierzchołków wyższych drzew ukosem padły promienie porannego słońca, oświetlając złotym blaskiem niebieskawy śnieg. Na lewo ode mnie, na skrzydle, odezwała się trąbka. To leśniczy sygnalizował rozpoczęcie polowania. Odpowiedziały mu dwie trąbki w nagance. Pędzenie ruszyło.

Na linii myśliwych panowała cisza. Po kilku chwilach zauważyłem, że mój sąsiad z prawej przyłożył broń do twarzy. Strzał jednak nie padł. Patrząc w tym kierunku spostrzegłem zbliżającego się do mnie lisa.

Reklama

Szedł z opuszczonym pyskiem, długa jego kita ciągnęła się po śniegu. Gdy zbliżył się na trzydzieści kroków, stanął pod małym świerczkiem. Podniósł głowę i obejrzał się do tyłu, po czym wolnym krokiem ruszył do mnie. Suchy strzał i bezwładnie osunął się w śnieg.

Na linii zaczęły padać coraz gęstsze strzały. Jednocześnie dwa zające szły na moje stanowisko. Od strony lewego sąsiada rwał spudłowany trzeci. Dwa szybkie strzały i dwa zające zrulowały w ogniu. Zanim zdążyłem zmienić naboje, znowu sadził rozpędzony szarak, mijając moje stanowisko z lewej strony. Szybko wrzuciłem jeden nabój do lufy. Strzał za linią i trzeci został na miejscu.

I znowu zając – tym razem pudło. Strzelanina była tak gęsta, jak do bażantów. Cała linia grzmiała nieprzerwanym ogniem. Przede mną leżało niesymetrycznym półkolem osiem, czy dziewięć zajęcy.

Naganka była już blisko. Podwójna trąbka zezwalała na strzał tylko za siebie. Zające jeszcze teraz sypały się przez parę minut jak z rogu obfitości. Wreszcie ogień na linii zaczął powoli słabnąć. Długa trąbka. Koniec miotu. Konno podjechał umundurowany strzelec.

-Ile mam panu zapisać?

-Lisa i jedenaście zajęcy.

Zapisał, zasalutował i pokłusował dalej. Po chwili podjechał sznur sanek. Mój kompan był rozpromieniony. Strzelił dwanaście zajęcy i w dublecie dwa cietrzewie. Koguty leżały na naszych saniach. Ich granatowe pancerze lśniły w złotych promieniach słońca.

W polowaniu najważniejsze jest TOWARZYSTWO…

Staliśmy chwilkę. Konie niecierpliwiły się, przestępując z nogi na nogę. Raptownie szarpnęły – ruszyliśmy. Jeden zakręt, potem drugi i znowu stanowisko. Tym razem wypadło mi na skrzydle. Przed sobą miałem gąszcz olszowo-brzozowy. Trąbka – cisza – i znowu strzelanina.

W tym miocie mniej miałem szczęścia. Tylko dwa zające wyszły na mnie i oba zostały na przedpolu. Znowu podjechały sanki. Jechaliśmy przez ozłocone brzeźniaki. Na niektórych brzozach złociły się jeszcze niespłowiałe suche liście. Srebro, biel i złoto panowały dokoła.

Kiedy zajęliśmy stanowiska i jak tylko ruszyła naganka, stado granatowych kogutów ciągnęło nad lasem. Pierwszy strzelony przeze mnie skoziołkował w powietrzu, drugi nawet nie drgnął i jak kula szybko machając skrzydłami, wraz z innymi przeleciał nad linią.

Lekkimi susami, jak tanecznice, zbliżały się sarny. Prowadziła duża, stara koza, za nią szły większe i mniejsze sztuki. Zatrzymały się przed linią i przez chwilę nasłuchiwały, po czym zdecydowanie ją przesadziły i błyskając talerzami zniknęły w lesie.

Zaczęły padać pojedyncze strzały, po czym coraz liczniejsze, wreszcie zagrzmiało. Przez szeroką linię szybko przeskakiwały szare cienie zajęcy. Coraz to któryś koziołkował i pozostawał znacząc miejsce szarą plamą. W tym miocie strzeliłem znowu około dziesięciu. Gdy zajeżdżaliśmy na nasze stanowiska, przy skrzyżowaniu z szosą, zatrzymał się cały rząd sań. Zauważyłem, że gospodarz polowania rozmawiał z leśniczym. Po chwili poprosił wszystkich do siebie.

–Proszę panów, mamy dziki. Otropiono dwie duże sztuki i kilka mniejszych. Wszystkie w jednym miocie. Musimy do nich dojechać blisko trzy kilometry. Strzał tylko do dzików. Psy nam dowiozą, a więc wyjmujcie sztucery z futerałów i jedziemy…

Po krótkim przygotowaniu ruszyliśmy. Mijaliśmy młodniki, wysokopienne bory, wreszcie teren zaczął się obniżać i wjechaliśmy w gęste olszyny podszyte świerkiem i miejscami łozą. Gdzieniegdzie na małych świerczkach leżała okiść. Zajmowaliśmy stanowiska. Moje wypadło w środku czoła.

Trąbka. Po krótkiej chwili zdawało mi się, że gdzieś daleko posłyszałem pojedyncze szczeknięcia. Po paru sekundach głos się powtórzył. Tak, nie ulegało wątpliwości, że psy ruszyły dziki.

Z początku słyszałem urywane pojedyncze szczeknięcia, potem rozległy się głosy złai. Przestraszone sójki skrzecząc wylatywały z miotu, ostrzegając mieszkańców lasu, że dzieje się coś niezwykłego.

Upływały długie minuty, a na linii panowała cisza. Na lewo ode mnie jak gdyby skrzypnął śnieg. Skrzypnięcie się powtórzyło i wyglądało jakby ktoś o ciężkich butach szedł w moim kierunku. Z gałęzi stojącego opodal świerka osypał się śnieg. Po chwili zza małej przykrytej okiścią świerczyny wysunął się duży czarny dzik.

Przednia część jego korpusu była zupełnie odsłonięta. Po¬woli podniosłem broń do oka i gdy muszka sztucera trafiła na komorę – strzeliłem. Dzik skoczył gwałtownie w przód. Kiedy w pełnym galopie mijał mnie o dwadzieścia kroków, już za linią strzeliłem po raz drugi.

Zwierz strzału nie zaznaczył i w susach wskoczył w świerkowy gąszcz. Po chwili w środku miotu, gdzieś dalej wprost przede mną formalnie się zakotłowało. Następnie gon prze¬sunął się w kierunku prawego skrzydła. Na linii sypnęły się strzały. Padło ich razem kilka, potem jeden i jeszcze, jakby spóźnione, dwa.

Choć byłem speszony efektem moich strzałów, czułem, że trafiłem. Z niecierpliwością czekałem tylko na wyjście naganki. Po chwili dał się słyszeć wyraźny stuk kołatek i niebawem naganka wyszła na linię. Długa trąbka oznaczała koniec pędzenia.

Poszedłem na zestrzał. Na tropie leżały odcięte pióra szczeci. Nieco dalej, tam gdzie strzelałem po raz drugi, stwierdziłem to samo. Zjawił się leśniczy i nadjechał gospodarz polowania. Postanowiliśmy, że wraz z dwoma gajowymi będę dochodził postrzałka.

Weszliśmy w gęsty kilkunastoletni młodnik świerkowy. Dzik szedł w susach. Gdyśmy przeszli z górą sto kroków i nadal nie znajdowaliśmy farby, spostrzegłem, że gajowi zwątpili w celność moich strzałów.

W pewnym momencie trop gwałtownie skręcił w prawo. Sądząc z tropów dzik dawał coraz krótsze susy. Wreszcie – pierwsza mała kropla farby…

Obejrzeliśmy ją dokładnie. Była jasna, z pęcherzykami, typowo komorowa.

-Dobrze jest – powiedział gajowy.

Szliśmy dalej gąszczem. Raptem gajowy przyśpieszył kroku. Szedł w obranym wyraźnie kierunku.

-No, widzi pan, leży, dobra sztuka – stał nachylony nad czarną masą dzika – piękne szable. Ze sto sześćdziesiąt pociągnie na pewno.

Przystąpiliśmy do oględzin. Wylot jednej kuli świadczył, że zwierz dostał ją prawie w sam środek komory. Drugą – za wysoko.

-Bardzo panu winszuję – z nachylonej gałęzi świerka zerwał mały złomek jedliny i podał mi.

Odyniec na pokocie to zawsze powód do pamiątkowej fotografii…

Wróciliśmy do naszych sanek. Gdy dołączyliśmy się do reszty myśliwych, rozpoczęto właśnie śniadanie.

-No i co? – padły pod moim adresem pytania.

-Podobno strzelałeś do odyńca.

-Doszliśmy go. Duża sztuka i pięk¬ne szable.

-Winszujemy, winszujemy…

Dowiedziałem się, że oprócz mojego dzika ubito jeszcze dwa wycinki i dwa warchlaki.

-Proszę panów, przywieźli odyńca pana Świętorzeckiego – zakomunikował gajowy.

Sanie otoczono kołem.

-Dobra sztuka. Ha, psia krew, jakie ma ostre szabelki. Oho, wiesz co, Zygmunt, ja myślę, że to chyba jeden z największych, a może i najlepszy z twoich odyńców – nie oponowałem, patrząc z ukontentowaniem na długie błyszczące szable.

Wyglądało jakby i konie nabrały animuszu podczas śniadania. Parskały wesoło, a w świetle słońca błyskały brązy uprzęży. Jeszcze jeden zakręt, podskok na rowie i wjechaliśmy na gładką szosę. Po obu stronach stały rzędy starych brzóz pochylone od wiatru ku wschodowi. Lekki szron pokrywał delikatne, płaczące ich gałązki, kontrastując z błękitem nieba.

Dojechaliśmy. Stanowiska zajmowaliśmy na szerokiej drodze wśród sosnowego zagajnika. Po krótkiej chwili – trąbka. Naganka ruszyła. W głębi miotu zerwał się pierwszy kogut. Podniósł się świecą do góry i pociągnął wprost na linię myśliwych.

Zagrzmiały strzały, ale ptak leciał dalej. W pewnym momencie raptownie się załamał i młyńcem spadł na ziemię. Coraz częściej słyszało się łopot zrywających się bażantów. Wprost na sztych leciał ku mnie kogut.

Spokojnie wycelowałem i strzeliłem. Martwy już w powietrzu upadł o parę kroków przede mną. Strzelanina stawała się coraz większa. Bażanty zrywały się po kilka i kilkanaście jednocześnie, podnosiły się do góry i rozlatywały na boki. Dwa razy z rzędu zrobiłem dublet.

Potem spuściłem kilka pojedynczych kogutów. Zdarzyło mi się też kilka pudeł. Gdy naganka zbliżała się do linii myśliwych, coraz to jakiś kogut lub kura wybiegały piechotą na linię, a zobaczywszy gęsto stojących ludzi, cofały się do zagajnika. Bażanty zrywały się coraz częściej. Na oddziałowej linii leżało już wiele kogutów.

Wreszcie kanonada ścichła. Koniec. Naganka wyszła na linię. Podnoszono i liczono strącone sztuki. Ubito ich ponad sto pięćdziesiąt.

Obróciliśmy się, bo teraz miano pędzić drugą część zagajnika na tę samą linię i stanowiska. Po trąbce, gdy tylko naganka ruszyła, zaczęły się zrywać pierwsze bażanty. I znowu rozgorzała kanonada. Strzelałem dobrze i w tym pędzeniu ubiłem ich ponad dwadzieścia. Przyznam, że byłem zadowolony. Tylko przy każdym strzale wstrząs powodował coraz silniejszy ból głowy.

Po kolacji wyszliśmy na ganek leśniczówki zalany błękitnym światłem od palących się kilku spirytusowych pochodni. Rzędami leżały ułożone dziki, lisy, zające i bażanty. Tradycyjny pokot. Leśniczy złożył raport:

-5 dzików, 3 lisy, 206 zajęcy i 278 bażantów.

Starym naszym zwyczajem – Zdrowie króla! – zakończył ceremonię gospodarz. Z trzaskiem kilkanaście kolorowych rakiet wyleciało w powietrze. Snopem iskier rozsypały się w górze i powoli opadały ku ziemi.

Zygmunt Świętorzecki

Zygmunt Świętorzecki urodził się na Wileńszczyźnie – 21 kwietnia 1911 roku. Zmarł w Łodzi – 30 stycznia 1964. Od najmłodszych lat u boku ojca polował. Opowiadania zostały wydane w 1988 roku w książce „Głuszce diabły i Mitsouko”. Ojciec Zygmunta – Bolesław Świętorzecki był prezesem Towarzystwa Łowieckiego Województwa Wileńskiego oraz jednym z inicjatorów zjednoczenia organizacji łowieckich. W 1923 roku został wybrany na II wiceprezesa Centralnego Związku Polskich Stowarzyszeń Łowieckich – obecnego PZŁ.

Reklama

ZAPRASZAMY DO ZAKUPÓW

Galeria zdjęć

Więcej artykułów