WildMen

Maciej Łogin

Wiosenne polowania

Maciej Łogin był wielkim naszym autorytetem. W ostatnim swoim opowiadaniu - które napisał dla swojej córki - opisał magię wiosennego polowania i poruszył temat zabierania dzieci na polowania.
Reklama

Każdej wiosny staram się znaleźć czas, aby policzyć słonki. Zabieram rozkładany stołek i jadę w moje ulubione miejsce, gdzie kiedyś stałem z dubeltówką w ręku czekając na wieczorny ciąg.

Reklama

Przypominają się różne obrazy związane ze słonkami. Wsłuchując się w odgłosy lasu spoglądam na olszyny, gdzie dawno temu był zrąb, na który spadła zbarczona słonka… Nagle słyszę chrapanie! Leci…

Widzę i słyszę Macieja Łogina… Siedzi w moim gabinecie i opowiada o rosyjskich ciągach. Lubił przychodzić do redakcji Łowca Polskiego. Był częścią zespołu i czuł się w naszym gronie jak ojciec. Krytykował i chwalił, ale również nas inspirował…

Reklama

Wiosenne polowania były dla niego ważnym tematem. Prowadził biuro polowań „Traper” i organizował najlepsze polowania na głuszce i cietrzewie. Dzisiaj firmę prowadzi jego syn Jacek, więc kolejne pokolenia myśliwych mają okazje poznać smak tego polowania.

Swoje łowieckie przygody przelewał na papier. Jego opowiadania łączyły w sobie ogromną wrażliwość na piękno przyrody z pasją wytrawnego nemroda…

Reklama

Paweł Gdula

Wieczorne epizody

Po tegorocznej nijakiej zimie nastała podobna wiosna. Chłód ciągnął z północy, jakby chciał nadrobić stracony czas, kiedy była na niego pora. Skąpiła też deszczu, jak zima śniegu, panowała susza. Ziemia pozbawiona zimowej wilgoci nie pachniała jak zawsze gotowa na przyjęcie zasiewów.

Reklama

Próżno już kolejny miesiąc wypatrywałem ciepłego powiewu z południa, aby móc wreszcie wyjść na dwór, zamiast siedzieć w fotelu. Choroba wiąże człowieka z wnętrzem domu bezkompromisowo i trzeba się temu podporządkować. Nauczyła mnie też cierpliwości, której przedtem brakowało mi na każdym kroku. To jednak prawda, że życie uczy póki trwa.

W ten kwietniowy weekend, kiedy odwiedziła nas córka Małgosia – pewnie na jej życzenie, bo lubi ciepło, a nie znosi zimna – temperatura zapanowała wreszcie taka, jak powinna być o tej porze roku. Po raz pierwszy od prawie dwóch lat mogłem wreszcie wyjść do ogrodu i odetchnąć świeżym powietrzem.

Siedzieliśmy obok siebie, ściskając się za ręce i napawając przyjemnym powietrzem nadchodzącego wieczoru. Zmierzch zbliżał się niepostrzeżenie. Ptaki, zadowolone tak jak i my z ciepła niesionego przez delikatny wietrzyk, wyśpiewywały ostatnie melodie. Zwłaszcza drozdy, które właśnie o tej porze roku nadają mu swoistego charakteru, wygwizdując pochwałę wiosny.

– Pojedźmy na słonki. Popatrz, to taki typowy wieczór na polowanie. Pamiętasz?

– Ile to lat minęło…?

– Dziesiątki…?

Przymilała się wyraźnie, chcąc pewnie osłodzić mi miesiące spędzone między szpitalem a domem.

– Wiem, że wstrzymano polowania wiosenne po naszym wejściu do unii, ale przecież możemy pojechać i tylko posłuchać…

Nie bardzo wiedziałem, co powiedzieć. W głowie miałem kompletną pustkę i brak pomysłu, gdzie by tu można stanąć na wiosennym ciągu. Na próżno, leżąc w łóżku, przeglądałem w myślach moje łowiska, pamięć dziwnie pozostawała pusta, wyprana chorobą aż do bólu i wtedy niespodziewanie napłynęły do głowy wspomnienia…

Pierwsza słonka

– Obiecałeś! – w oczach mojej dziesięcioletniej córki Małgosi było tyle oczekiwania i determinacji, że jeszcze moment, a tupnie nóżką, jak to często bywało. Na takie coś nie mogłem sobie pozwolić i mimo zmęczenia, jakie dopadło mnie po niedospanych nocach związanych z opryskami brudnicy mniszki w nadleśnictwie, uległem bez chwili wahania.

– Dobrze. Szykuj się, bo do wieczora niewiele czasu zostało, a musimy jeszcze dojechać na miejsce ciągu, a to spory kawał drogi.

– Zabierzemy Skipera? – zapytała. Znowu ni to prośba, ni podjęta wcześniej decyzja, bo wyżeł jakby już wiedział o tej wyprawie i kręcił się pod nogami, kiwając strychulcem i przymilając się do swojej pani.

– Czysta zmowa – mruknąłem pod nosem i poszedłem przebrać się na polowanie.

Tamtej wiosny nie byłem jeszcze na słonkach i nie miałem pomysłu, na którym ciągu stanąć. Coś jednak we wnętrzu duszy podpowiadało, aby stanąć w zupełnie nowym miejscu – tam, gdzie obserwowałem długodziobe po skończonym sezonie. Pewnie i w tym roku tam pociągną – pomyślałem z nadzieją na udane polowanie.

rys. Michał Nowakowski – Michael’s Wild Art

To był przesmyk między jeziorami Wielkie Wyrwy i Smolarami, na łączącym je suchym półwyspie porośniętym kępami olchy i rzadkim starodrzewem. Z jednej strony płynął niezbyt szeroki rów o wymodelowanych faszyną brzegach, porośniętych również różnej wielkości olchami. Wypisz, wymaluj miejsce jak z książkowego opisu biotopu długodziobych.

Zimą leśniczy wyciął przestoje, odsłaniając niewielką, kilkuarową powierzchnię dogodną dla myśliwego i poszerzając możliwość dłuższej obserwacji przelatującego ptaka. Ciepły dzień dobiegał końca. Szarość coraz wyraźniej wypychała jasność w czeluść głębi lasu. Ptasi koncert cichł powoli, pozostawiając tylko na leśnej sali koncertowej, na najwyższych piętrach drzew drozdy śpiewaki – solowych mistrzów słynących z najrozmaitszych rodzajów gwizdów. Na zachodzie nad Smolarami zapłonęło karminem słońce zdecydowane na nocny spoczynek.

Małgosia i wyżełek dokazywali na otwartym zrębie. Pies szalał po zaoranych pod zalesienia bruzdach utytłany w błocie aż po brzuch. Córka, jak na grzeczną dziewczynkę przystało, dopingowała go do zabawy, biegając po suchej drodze prowadzącej w głąb półwyspu. Młodość musi się wyszaleć, zwłaszcza w wiosenny wieczór w podmuchach ciepłego wiatru – pomyślałem z radością dumnego ojca i właściciela pięknego wyżła.

Stałem na drodze prowadzącej do Czaplisk, obserwując dokazywanie młodzieży i zastanawiając się nad pytaniami, które napłynęły niespodziewanie do głowy. Może odpuścić sobie tego wieczoru strzał do słonek? Nie wiedziałem przecież, jak zareaguje dziesięcioletnie dziecko po raz pierwszy uczestniczące w polowaniu. Roczny wyżeł też niewiele jeszcze umiał i miał przed sobą pierwsze pole. Czy w razie czego znajdzie strzelonego ptaka…?

Nim zdążyłem sobie na nie odpowiedzieć, ze zdziwieniem stwierdziłem, że pies przestał hasać po bruzdach i siedział nieruchomo na zadzie z kufą skierowaną w lewą stronę, gdzieś w kierunku rowu. Ciche choor, choor, choor ciiwiiit! znaczyło bezspornie przelot długodziobej, ledwie widocznej na tle ciemnego drzewostanu. Gdyby ktoś wówczas spojrzał na mnie, dostrzegłby bez wątpienia na mojej twarzy dumę z wyżła. Nie było jednak czasu na zachłystywanie się postawą psa, bo nagle rozwiązał się worek ze słonkami ciągnącymi wzdłuż półwyspu i nad rowem.

– Tato! Widziałeś, że Skiper pierwszy usłyszał słonkę? Wcześniej niż ja, a przecież też jest pierwszy raz na ciągu!

– Widzisz, pies ma znacznie lepszy słuch niż ludzie, jego uszy odbierają zwłaszcza wysokie dźwięki.

Głośne choor, choor, choor! – i długodzioby ptak ukazał się niespodziewanie tuż nad głową. Strzeliłem z przyrzutu. Ptak złamał się w locie i mocno pracując zdrowym skrzydłem, wylądował na uprawie i co sił w nogach wyciekł bruzdą do pobliskiego młodnika. Skiper natychmiast skoczył za nim ze znaczną stratą odległości, co nie wróżyło sukcesu w jego znalezieniu. Słonka daje bardzo słaby odwiatr i nawet doświadczone w aportowaniu psy mają problem z jej podniesieniem, a co dopiero młodzik przed pierwszym polem. Próbowałem go odwołać, ale bez skutku.

– Czy Skiper znajdzie słonkę? Ona jest ranna, prawda? – patrzyła mi prosto w oczy, ale bez oznak jakiegokolwiek przerażenia strzałem. Ważniejsze dla niej widać było, czy wrócimy do domu ze zdobyczą.

Minęło sporo czasu. Gęstniał wokół mrok. Na ziemię spływały coraz gęstsza ciemność i chłód uwalniany z głębi lasu. Czekaliśmy cierpliwie, nie mając innego wyjścia, gdy nagle głośne sapanie rozległo się na uprawie i po chwili wyżeł ze słonką w kufie, merdając strychulcem, dumnie obchodził nas dookoła, jakby chciał pokazać całemu światu, jaki to z niego będzie aporter… Ja wiedziałem natomiast, że zyskałem doskonałego towarzysza łowów na wiele przyszłych lat

Miesiąc później…

– Dzwonił pan Stasiu i prosił, aby ci przekazać, że na Ugorek wychodzi pięć przelatków jeszcze za widna. Mamy nie było w domu, a nikt w nadleśnictwie nie wiedział, kiedy wrócisz, więc odebrałam sama – przekazywała Małgosia podparta pod boki, co miało podkreślać, jaką ważną osobą jest w tej chwili. Od dawna wiedziałem, co ta poza znaczy. Zrobiłem więc poważną minę do poważnej gry, wiedząc doskonale, co teraz nastąpi.

– Oczywiście! – dodała – że tam pojedziemy, podkreślając końcówkę „my”, bo mamy pustą lodówkę, prawda…? Zanim pójdziesz się szykować, zjedz coś, obiad do odgrzania na kuchni.

Widziałem w jej oczach, jak zabłysły ogniki radości. Zakręciła spódniczką w obrocie ku schodom i pomaszerowała na górę do swojego pokoju.

– Hola, hola! – krzyknąłem za nią. – Jeden warunek, nie zabieramy Skipera i nie zapomnij o płynie na komary. Ciąć dzisiaj będą, że hej! Parno na dworze, jakby miała nadejść burza – dodałem.

Pies nagle przepadł jak kamfora. Nie pomogły nawoływania i pogwizdywania ani zaglądanie w różne ulubione jego miejsca w pokojach. Nic, tylko wyrwał się gdzieś na wieś – pomyślałem i zacząłem pakować broń do bagażnika.

– A tu cię mam, bratku! – krzyknąłem, gdy dostrzegłem wyżła rozpłaszczonego do granic możliwości między tylnym, a przednim siedzeniem samochodu, w którym nieopacznie zostawiłem otwarte drzwi, i udającego z zamkniętymi oczami, że go tam nie ma.

Z trudem udało się nam, nie bez użycia ręcznego przymusu, odesłać go do domu z ponurą miną pokrzywdzonego przez los zwierzęcia. Nic, tylko popłakać się nad biedakiem – niemal wzruszyłem się z litości.

Ambonka na Ugorku była w miarę wygodna i swobodnie usiedliśmy na ławkach po obu stronach jej wnętrza. Wieczór, jak przypuszczałem, był ciepły, żeby nie powiedzieć parny. Gdzieś daleko nad ciemną krechą lasu bure chmury zaciągały na niebo. Od strony pól zachodzące słońce refleksami znikało powoli na nocny spoczynek, nawet lekki wiaterek nie mącił wieczornej ciszy. Rosnąca nieopodal wyniosła osika milczała zwisającymi liśćmi, pozostającymi zwykle w ciągłym w ruchu. Ledwie usiedliśmy, pot zwabił natychmiast chmury komarów pchających się do środka okiennymi otworami.

rys. Michał Nowakowski – Michael’s Wild Art

– Gdzie mamy płyn? Trzeba szybko się posmarować!

– Został w domu. One wcale mnie nie kąsają – zapewniła mnie natychmiast, mimo że wyraźnie widziałem, jak wstrętni krwiopijcy obsiadają jej ręce i twarz. Dzielnie ścierała je raz po raz bez większego rezultatu. Dalsze zastępy niezmordowanych kąśliwców napływały w miejsce poległych pobratymców. Widać było cierpienie na jej twarzy, ale trzymała się, dzielnie udając, że nic złego się nie dzieje.

– O, popatrz! Tam wyszły dziki – wskazała ręką w kierunku narożnika drągowiny i rolnego ugoru.

Faktycznie, pięć przelatków buchtowało w najlepsze darń w poszukiwaniu smacznych pędraków. Nie było na co czekać. Były na strzał i w każdej chwili mogły ruszyć w głąb rozległych, pegeerowskich pól. Wysunąłem lufę sztucera przez okienko, starając się znaleźć w krzyżu lunety któregoś z nich, pewny sukcesu w zapełnieniu zamrażarki. Czas był najwyższy. Żona już o dłuższego czasu oczekiwała na zaopatrzenie kuchni, a mnie ciągle coś nie pozwalało na wypad do lasu.

– Tato, komary mnie tną jak wściekłe. Zobacz, już całe ręce mam w bąblach. Nie strzelaj, bo mnie zjedzą. Czy one też tak atakują dziki…? Szkoda mi ich, bo zobacz, jakie one ładne…

Przekaz dla mnie był łatwy do odczytania – przestraszyła się strzału lub po prostu zrobiło jej się żal zwierzęcia. Wycofałem broń do wnętrza ambony i zająłem się walką z komarami, które całymi falami, brzęcząc zdradliwie, starały się dobrać do naszej skóry. Zaopatrzenie spiżarni musiałem odłożyć na kiedy indziej…

Jesienny koncert

Samochód zaparkowałem w ślepej linii leśnej między starodrzewem bukowym a sosnową drągowiną i ruszyliśmy wraz z dziećmi żużlówką w kierunku ambony „Pod świerkiem”, gdzie spodziewałem się spotkania z bykiem. Tam właśnie, bo od paru lat regularnie zajmował niewielką uprawę na arenę rykowiska. Buty chrzęściły dość głośno na chropowatej nawierzchni drogi, nie obawiałem się jednak spłoszenia zwierzyny. Gęsty młodnik po jej drugiej stronie tłumił nasze kroki i nie spodziewałem się też, że władca kniei ruszy za chmarą wcześniej niż o zmierzchu.

Spływający na ziemię zmierzch jakby przyspieszył swoje panowanie, więc i ja pospieszałem moje towarzystwo, tym bardziej że niedaleki, przeciągły pomruk znaczył nadchodzącego byka w miejsce, w którym się go spodziewałem.

Kiedy jednak doszliśmy do linii prowadzącej do ambony „Pod świerkiem”, gdzie planowałem zasiąść z moimi pociechami, donośnym, przeciągłym, gardłowym rykiem oznajmił nasze spóźnienie na umówione spotkanie. Nie pozostawało nic innego, jak wysłuchać koncertu stojąc na żużlówce. Dzieliło go od nas nie dalej niż sto metrów, nic więc dziwnego, że kiedy ryknął z łbem skierowanym w naszą stronę, ziemia zdawała się drżeć pod stopami, a liście sypać z drzew zdmuchnięte potęgą jego oddechu.

Robiło się coraz ciemniej i koncert trwał w najlepsze, ciesząc moje ucho po całorocznym oczekiwaniu na ten zew jesieni. Podświadomie ruszyłem linią w stronę uprawy, chcąc całkiem z bliska pokazać obiecane rykowisko, a nuż na jasnym tle uda się zobaczyć sylwetkę mocarza kniei. Ledwie zrobiłem kilka kroków, gdy poczułem nagle uścisk dziecięcych dłoni, a chwilę potem oboje mocno uczepili się ramion, dając do zrozumienia, że nie mają najmniejszej ochoty na bliskie spotkanie z ryczącym potworem i na dodatek w ciemnościach, które na dobre ogarnęły świat. Zawróciliśmy w stronę samochodu…

rys. Michał Nowakowski – Michael’s Wild Art

Trzydzieści lat minęło

Obudziłem się nagle głęboką kwietniową nocą, tak ciemną, że z trudem wypatrzyłem okno, tylko dzięki białym, niezasłoniętym do końca żaluzjom, o trzeźwej głowie, jak po solidnej, popołudniowej drzemce. Gdzieś w jej głębi niczym echo brzmiały jeszcze wspomnienia sprzed lat, jak cichnący zew rykowiska i innych wspomnień wywołanych tego wieczoru przez Małgosię chęcią wyprawy na ciąg słonek.

Przeciwbólowa tabletka przestała działać – doszło do mnie po chwili. Nie raz i nie dwa, ale dziesiątki razy tak bywało, odkąd jestem na prochach tłumiących przykre dolegliwości. Myśli kotłowały się w bezsennej głowie, oczy wpatrzone w czerń sufitu szukały nie wiadomo czego. Obracały się jednak wokół diabelnej choroby, która nie chce popuścić i zmusza do walki o życie – czasem z beznadziejnością, czasem z nadzieją w tle, w dzień i w nocy przynosząc niepokój w duszy i udając, że nic przecież strasznego się nie dzieje.

Dzisiaj już jest lepiej, to i nadzieja rośnie w duszy – pomyślałem, chociaż jeszcze rok temu pani profesor wobec kilkuosobowego konsylium, po kolejnych naświetlaniach, stwierdziła, że nic tu po nich. Wyczerpali możliwości i niewiele mogą mi pomóc… Dla nich to taki odroczony wyrok, który o dziwo nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia, jakby mnie nie dotyczył.

I wtedy moja córka tupnęła nóżką, jak wtedy, gdy domagała się wyjazdu na słonki. Nie poddała się, lecz zaczęła walczyć o mnie jak lwica. Nim się obejrzałem, rozgrzała Internet do białości, trafiła na konsultacje do profesora, jednego z lepszych specjalistów w naszym kraju znających się dobrze na chorobie, która mnie toczy, i już po tygodniu trafiłem pod opiekę właściwego lekarza.

Przejrzał wyniki i stwierdził bez większego przekonania, ale jednak, że skoro istnieje chemia, to czemu nie spróbować, gdy jest jakaś szansa pokonania nowotworu. Podjął tę decyzję wbrew swojemu szefowi o profesorskim tytule. Potwierdziło się, co powiedział w jednym z wywiadów znany reżyser Krzysztof Krauze, którego w wieczność przeniosła ta sama choroba: „Nie leczcie się u profesorów, lecz u lekarzy, którzy najczęściej mają do czynienia z takimi przypadkami od wielu lat”.

Takie myśli gnały przez głowę w tę ciemną noc, w podtekście podziwu dla dorosłej córki, drobnej istoty o sylwetce licealistki, która z taką determinacją rozpoczęła walkę o życie swojego ojca, a wraz z nią żona i syn Jacek, tworząc drużynę, z jaką liczy się każdy lekarz i cała służba zdrowia, w myśl zasady, że jeśli nie wyciśniesz z niej tego, co ci się należy, to nic nie dostaniesz…

Gdy zaczynasz ciężko chorować, topnieje w oczach grono przyjaciół i kolegów. Szybko zapominają, że istniejesz, zwłaszcza ci, którym byłeś do czegoś potrzebny, i nim się obejrzysz, zostajesz sam jak palec. Milczy telefon, nikt nie zajeżdża pod dom i nie wysyła wiadomości. Znikasz z horyzontu jak ktoś, kogo nigdy nie było. Takie jest życie, zwłaszcza teraz, gdy trwa wyścig szczurów, aby się nachapać, czym tylko się da. Reszta się nie liczy odsuwana w kąt codzienności. Wydaje mi się, że mają dziwne przekonanie, a może nadzieję, że to ich nie dotyczy…?

To wielkie szczęście mieć taką rodzinę, gotową poświęcić czas dla ciebie w ciężkich chwilach, dać ciepło rąk i pociechę słów. Wraca przekonanie, że jest dla kogo żyć i z jeszcze większą determinacją kontynuować walkę z chorobą, z której niewielu wychodzi cało. Może i mnie się uda…? Może za rok wybiorę się z córką na słonki, jak kiedyś przed wieloma laty, choćby posłuchać, jak chrapią długodziobe, w czas wiosennej nadziei… Zasnąłem znużony ze wspomnieniami pod przykryciem z powiek.

Maciej Łogin

Ukochanej córce Małgosi, Specjalnie dla Ciebie − tata

Reklama

ZAPRASZAMY DO ZAKUPÓW

Galeria zdjęć

Więcej artykułów