WildMen

Król Doliny

Jego przysadzistą sylwetkę z charakterystycznym skórzanym kapeluszu, z apaszką pod szyją, znali chyba wszyscy od Kalwarii Pacławskiej po Makową, od Birczy po Wojtkową.

Reklama

Jerzy otworzył oczy niechętnie. Zawsze spał lepiej w nowym miejscu niż w domu. Hotele, gościńce, zajazdy to przez lata była codzienność jego życia. Nigdy nie miał trudności ze zmrużeniem oka w hotelu stojącym nawet w city. Tym razem jed­nak obudziła go cisza. Przeciągnął się zamaszyście i rozejrzał dookoła. Boazeria na ścianach, drewniane sufity – wczesny Gierek. To był jego ulubiony zajazd, a tak naprawdę domek myśliw­ski.

Reklama

Urocze miejsce, położone daleko od ludzi. Z urokiem tego miejsca mogła rywalizować tylko słynna chatka Sikor­skiego w górach nad Czarną. Leżał z otwartymi oczyma, wpatru­jąc się w okno. Ciekawe, czy jelenie już zeszły? – pomyślał odruchowo. Pew­nie nie, tu schodzą późno, a o tej porze roku są na połoninach cały dzień.

Przeciągnął się jeszcze raz, spojrzał na zegarek. Wiedział, co teraz nastąpi. Za dwadzieścia minut usłyszy odgłos Grzechotnika, charakterystyczny hałas wydawany przez UAZ-a Józefa.

Reklama

W drzwiach stanie potężny chłop w charakterystycznym skórzanym kape­luszu, z siwymi włosami spływającymi mu na ramiona, niczym traper z filmu „Jak zdobywano Dziki Zachód”. Tubal­nym głosem obwieści:

 –Witam pana Jerzego w naszej Ata­manii, dobrze waszmościa widzieć.

Reklama

Poda mu swoją potężną rękę, wielką niby łapa tutejszego niedźwiedzia, i z delikatnością, której byś się nie spo­dziewał po chłopie tej postury, uściśnie dłoń gościa, rzuci kapelusz na stół, usiądzie na pierwszym krześle dłuż­szego boku stołu i sięgnie po papierosa. To będzie sygnał dla dwóch rosłych, choć chudych jak szczapy młodzieńców stojących w drzwiach, że i oni mogą powiedzieć „Dzień dobry” i zasiąść na krzesłach stojących pod ścianą.

 –Jak tam, panie Jurku, wyrosły moje Bolszewiki? – zapyta.

Reklama

Bolszewiki, czyli ukochani synowie Józefa, czasami przypominają Jur­kowi Kosmę i Damiana – synów sta­rego Kiemlicza. Kocha synów miłością wielką, ale trzyma ich krótko. Róż­nica taka, że stary Kiemlicz nie słynął z miłości do książek, a Józek odwrot­nie. Choć szkół wielkich nie skończył, oczytany lepiej niż niejeden magister polonistyki, gawędziarz niezrównany, z sercem na dłoni.

Jak kogoś polubi, to do potoku by za nim skoczył. Jurek miał wrażenie, że ten zwalisty chłop, zwany przez niego po cichu Królem Bieszczad, po pierwszych, niefortunnych minutach znajomości polubił i jego – mieszczucha nad mieszczuchy.

Będą tu punktualnie, nie ma co cze­kać – przemknęło Jurkowi i zerwaw­szy się na równe nogi, szybko zniknął w drzwiach łazienki. Prysznic, gole­nie i ubieranie poszły mu nadzwyczaj sprawnie. W chwili, kiedy wychodził z pokoju do sali, zwanej tu świetlicą, usłyszał Grzechotnika. Było dokładnie tak, jak przewi­dział…

Stary nemrod zaciągnął się dymem i powiedział:

 –Panowie, na początek pozdrowie­nia od mojej Żmijki.

Żmijką nazywał matkę swoich Bolszewików i było w tym na pozór złośliwym wyrażeniu tyle ciepła i miłości, że tylko Sienkiewiczow­skie pióro oddałoby to odpowiednio. Zaciągnął się po raz drugi i tym razem zakomunikował:

 –Mój Ataman przybędzie za 15 minut i wyda rozkazy. Do tego czasu możemy pić kawę.

Atamanem nazywał swego szefa, nadleśniczego. I był w tym wyrażeniu szacunek, taki przedwojenny, do zwierzchnika, ale i podziw dla jego wiedzy i umiejętności, a czasami nawet zdawało się Jurkowi, że i nutka bezgra­nicznego oddania, pokazująca więzi między dwoma mężczyznami, jakie już rzadko istnieją. Szef – podwładny, a jednocześnie dwóch przyjaciół świa­domych siły męskiej przyjaźni zrodzo­nej w czasie lat wspólnych przeżyć, polowań, godzin spędzonych wśród surowej, górskiej przyrody.

Było to też trochę nawiązanie do trudnej historii tej ziemi, a nawet do tego, że Józek jest dzieckiem mieszanego, polsko-ukraiń­skiego małżeństwa z wszystkimi kon­sekwencjami, jakie na tych ziemiach to rodziło.

Ataman przybył jak zapowiadano i przywitawszy się ze wszystkimi, usiadł u szczytu stołu, w sposób naturalny obejmując przewodnictwo ich grupy. A było ich pięciu: Wojtek Młynarz, zwany przez kolegów Cherubinkiem z racji swojej pucułowatej twarzy aniołka z fresków Rafaela, na którego zaproszenie zjechali w Dolinę z całej Polski, byli Marek i Jerzy. Ci gościli tu nieraz. Jerzy przedstawił pozostałym nowego, swojego kolegę Adama „Hra­biego”, który był tu pierwszy raz.

Usiedli do śniadania. A jak to przy śniadaniu – rozpoczęły się ustalenia. Kto, gdzie, z kim? Ataman zdecydował, że pierwszego dnia zrobią rozeznanie terenu. Przejadą, popatrzą, co widać na połoninach, zinwentaryzują przej­ścia. Było oczywiste, że Jurek pojedzie z Józkiem, Ataman postanowił osobi­ście pokazać łowisko nowemu czło­nowi grupy, a Młynarz z Krzyśkiem – jako, że bywali tu często – dostali tylko wytyczne, co do marszruty. Aby jednak nie zbłądzili, dodano im do towarzy­stwa Bolszewików.

Słoneczko już stało wysoko na nie­bie, gdy wśród przekomarzań odpalili silniki i ruszyli na zwiady…

Zrobił się piękny dzień. Słońce jasnymi promieniami oświetlało góry, rozległe łąki i stojące na szczytach drzewa. Jeszcze nie wsiedli do Grzechot­nika, gdy Józek wskazał rękę przeciw­ległe zbocze. Jurek podniósł lornetkę i ujrzał sporą chmarę majestatycznie kroczącą w poprzek rozległej polany.

 –Ze dwadzieścia sztuk, łanie z ciela­kami – zakomunikował cicho.

Ruszyli w dół, koło miejsca, gdzie przed laty stała cerkiewka, której ślad dziś jeno trzy zdziczałe grusze wska­zywały, potem kilkadziesiąt metrów w prawo i przed mostem w lewo. Wje­chali w Dolinę.

Dolina była długa na kilka kilome­trów. Wcinała się między szczyty, które chyba nie mają nazw, w prawo i lewo od drogi wąski pas łąk, nieco wyżej bukowo – jodłowy las. Dnem Doliny wije się niewielka rzeczka, a na łąkach rosną grusze, śliwy i jabłonie. Kiedyś wzdłuż rzeczki rozciągała się duża wieś. Siedmiuset mieszkańców. Dziś po niej nie zostały nawet fundamenty. Bo i cóż mogło zostać po drewnianych chału­pach puszczonych z dymem.

Jerzy znał historię i wiedział, że te wiśnie i jabło­nie nie wyrosły wśród gór ot, tak sobie. Ale dopiero za którymś razem Józef powiedział mu, że gdzieś tu był jego rodzinny dom…

Dlatego objazd łowiska zawsze zaczynali od Doliny. To był ich rytuał. Jechali, wypatrując jeleni i saren. Śnieg iskrzył się w słońcu, zmuszając do mru­żenia oczu, leciutki wiaterek od czasu do czasu podnosił białe płatki w powie­trze i wirował nimi niczym sukienkami dziewczyn na łańcuchowej karuzeli.

Uważnie lustrowali drogę, szukając przejść, próbując z nich wydedukować, gdzie przed wieczorem może być szansa na spotkanie legendarnego karpackiego byka.

Niespieszno im było. Skręcili w drogę wznoszącą się w górę, w nie­odległym lesie spotkali robotników zajętych ścinką. Józek zatrzymał Grze­chotnika, wysiedli, by przywitać się z pracującymi. Jerzy za każdym razem podziwiał ten ceremoniał. Zdawało się, że Józka znają tu wszyscy, a on zna każ­dego. Kilka serdecznych zdań i w drogę.

Teraz Grzechotnik z trudem wspinał się pod górę. Na szczęście koleiny były wyraźne i dobrze ubite. Widać, że UAZ pokonywał tę drogę często, jeśli nie codziennie.

Wreszcie stanęli na szczycie rozległej połoniny. Wysiedli z samochodu. Widok był imponujący! Z tyłu ciągnęły się łąki Ukrainy. Jak okiem sięgnąć, zdawało się, że aż po Dzikie Pola. Świeciło słońce, powietrze było przeźroczyste, a lekki mróz delikatniutko szczypał w policzki.

Oparli się o maskę samochodu i lustro­wali odległe zbocza. W lewo od nich w górę stoku wędrowała duża chmara. Nawet nie drgnęli. Zbyt długo tu polo­wali, by nie wiedzieć, że nie ma szans. Sam dojazd w jej pobliże zająłby dobre trzy kwadranse.

Wreszcie nastąpił ten moment, na który Jurek zawsze czekał – Król się rozgadał. Opowiadał o dzieciństwie w Dolinie, o młodzieńczych wygłupach i bijatykach, o marzeniu, niespełnio­nym, służby w WOP-ie, o dzieciakach ze wsi, którym pomaga, i o licznych polowaniach dewizowych gości i przy­godach z nimi, które mogłyby zapełnić kilkadziesiąt kart niecienkiej książki.

Jerzy słuchał i nie przerywał. Już dawno zdał sobie sprawę, że przyjeżdża nie dla polowań, ale dla Józkowych opowie­ści. Były cenniejsze niż podchodzenie kolejnej chmary, cenniejsze niż godziny spędzone na ambonie. Jedyne, czego żałował to , że Józek nigdy nie pozwolił nagrywać swych przygód, a Jerzy wiedział, iż bez tego nie jest w stanie oddać barwności królew­skiego języka, tych porównań, metafor i epitetów…

Wreszcie Król rzekł:

 –Jak to mówił wieszcz? Cisza tu taka, że słyszałbym głos z Litwy. Jedźmy…

To był znak, że czas ruszać. Wra­cali Doliną, słońce powoli zachodziło za szczyty i dolinę pokrywał już cień, ale promienie oświetlały jeszcze prawy stok. Nagle Grzechotnikiem zatrzę­sło i Jurek poczuł, jak głowa leci mu w stronę szyby. Szybko wyciągnął rękę, amortyzując uderzenie. Józek już lustro­wał skraj lasu.

 –Jest – rzucił półgłosem – można próbować.

Dopiero teraz Jurek zwrócił oczy w kierunku, gdzie patrzył kierowca. Dłuższą chwilę trwało, nim zlokalizo­wał sylwetkę stojącą między zaroślami na granicy lasu i połoniny. Józek spoj­rzał w jego stronę i kiwnął głową. Wyłą­czył silnik. Zamykali drzwi bezgłośnie.

 –Idziemy rowem do tamtej śliwy, a potem w górę za sadem. Spróbujemy się dostać do skraju lasu – Król nakreślił plan i poprawił kapelusz. – Naprzód!

Zaczęli oddalać się od Grzechotnika i jelenia. Przekucali tak ze sto metrów. Dopiero wtedy ostrożnie wychylili się z ukrycia. Miejsce, gdzie stało zwie­rzę, znikło im z oczu. Wyprostowali się i powoli krok za krokiem podchodzili pod górę. Śnieg nie ułatwiał zadania. Puszysty, do połowy łydek, sprawiał, że każdy kolejny krok był trudniejszy. W dodatku musieli się kryć za drze­wami sadu. Więc od drzewa do drzewa. Szybki skok między pniami, kilka sekund przerwy i znów.

Te 200 metrów pod górę zajęło im dobry kwadrans. Już w połowie tego podejścia Jurek miał dość. Co tu ukrywać – kondycja mieszczucha nie była najlepsza. Górka z każdym krokiem stawała się bardziej stroma, a nogi cięższe. Gdyby nie wstyd przed kolegą, zrezygnowałby z tego podejścia. Gdy dotarli do ściany lasu, dyszał jak „Piękna Helena” – duma pol­skich kolejarzy, którą kiedyś miał okazję podziwiać. Wsparł się na pastorale i szepnął:

 –Chwila przerwy.

Józek popatrzył, a w jego wzroku była mieszanka politowania, współczucia i zrozumienia.

 –Dobra, minuta.

Jurek starał się szybko uspokoić oddech. Wdech, wydech. Wdech, wydech. Trzy sekundy bezdechu i znów wdech, wydech.

 –Dobra, idziemy.

Ruszyli wzdłuż lasu, trawersu­jąc stok w przeciwnym kierunku. W dole widniała sylwetka Grzechot­nika, zza przeciwległego szczytu błyskały ostatnie promienie słońca. Tym razem wolniutko, krok za kroczkiem. Józek przodem, Jurek starał się trafiać w jego ślady. Ostatnie kroki stawiali jak w zwolnionym filmie. Noga do góry, delikatnie w śnieg, następna. Trwało to i trwało.

Wreszcie dotarli do brzegu lasu. Józek wychylił się zza jego ściany, spojrzał, odwrócił się i skinął głową, a jednocześnie ręką pokazał, by Jurek go ominął.

Zrobił jak mu nakazał gospodarz i spojrzał w prawo. Byk stał. Jakieś 100 metrów w górę, na granicy lasu i poło­niny, wśród niewielkich nalotów. Powo­lutku rozstawił pastorał, oparł sztucer i przyjrzał się wieńcowi. Widlica na pra­wej tyce, widlica na lewej. Jakieś 9–10 lat. Powoli naciągnął przyspiesznik, kciukiem przesunął bezpiecznik. Byk żerował za krzakiem, od czasu do czasu unosząc głowę. Nic go nie niepokoiło.

 –Strzelaj – szepnął bezgłośnie Józek.

Byk wychylił się zza krzaka i dał komorę. Jurek pociągnął za spust i wtedy… poczuł ogromny ból. Ostry, przeszywający cały kręgosłup. Kątem oka zauważył jeszcze jak byk robi rakietę i nic już nie czuł oprócz bólu. Stał niczym żona Lota. Bez ruchu, z gry­masem na twarzy.

 –Jezus, Jurek, co ci jest? Nie umieraj! Nie umieraj mi tu chłopie – usłyszał prawie krzyk Józefa.

Nie mógł się ruszyć. Powoli odwrócił głowę w kierunku przyjaciela.

 –Spokojnie, nic mi nie jest. To tylko… kręgosłup.

Wiedział, bo zdarzały mu się już takie napady. Gdy się schylał po coś na podłodze, gdy próbował podnieść w górę wnuczkę. Ale nigdy na polowa­niu i nigdy z takim natężeniem.

Józek odetchnął głęboko i wyciągnął prawicę.

 –Gratuluję, czekaj tu – rzekł i puścił się szybkim krokiem w dół zbocza.

Zastanawiał się, jakim cudem Józek podjechał Grzechotnikiem po stoku, jak załadował jelenia i zjechał. Wracali milcząc. Józek prowadził pewnie, choć szybko i jeszcze przed zmrokiem opu­ścili Dolinę. Dopiero kiedy podjechali pod domek, Król wyłączył silnik i lekko klepnął go w ramię:

 –Ale mi strachu narobiłeś. Myśla­łem, że dostałeś zawału. Wiesz, podej­ście, emocje. Zawał jak nic… Ale strzał był piękny!

Przy kolacji okazało się, że Cheru­binek strzelił dziczka, a reszta towa­rzystwa wróciła o pustych lufach. Adam z Markiem wyrazili chęć nocnej zasiadki, Jurek stwierdził, że na dziś emocji mu starczy, Cherubinkowi też nie chciało się ruszać tym bardziej, że ciągnął mróz.

Bolszewiki rozpa­liły ogień w kominku i rozpoczęło się myśliwskie bajdurzenie. Józek znów otworzył swoją duszę i nawet Ata­man, który zapowiedział wcześniej­szy odwrót, przeciągał odjazd, choć pewnie te królewskie opowieści zna już na pamięć. Poszli spać późno, a Jurek tym razem długo nie mógł zasnąć.

Kiedy więc następnego dnia otworzył oczy, słońce stało już wysoko na niebie, a Król Bieszczad, tym razem już bez synowskiej asysty, siedział na swoim miejscu, słynny kapelusz położył na stole i opowiadał Młynarzowi o tym, co słychać u jego rodziny.

Zjedli tradycyjną jajecznicę i posta­nowili, że dzisiaj pojadą w gościnę do Pułkownika, który znaczący czas swej służby spędził w Bieszczadach, a po przejściu na emeryturę kupił sobie mały domek do remontu na zapadłej wsi i próbował żyć „na łonie natury”. Wychodziło mu to zdaje się średnio, bo jednak ciągnie wilka do lasu, a mieszczucha do mia­sta, ale póki co dzielnie remontował i naprawiał.

Po długim śniadaniu wsiedli, więc do Grzechotnika i ruszyli przez góry. Zajrzeli tu, zajrzeli tam, uzupełnili lizawki, spotkali parę saren, zobaczyli ze dwie chmary jeleni i zajechali do puł­kownikowej sadyby, gdzie znów przega­dali kilka godzin, gaworząc o „starych karabinach”, by pod wieczór ściągnąć do kwatery.

Zmieniła się pogoda, dopadało sporo śniegu i temperatura zeszła sporo poni­żej zera. Niebo czyściutkie, roziskrzone gwiazdami i pełnią kusiło na nocną zasiadkę. Zjedli ciepłą kolację, napełnili termosy gorącą herbatą i ruszyli.

Hrabia pojechał z Atamanem, Mły­narz z Królem Bieszczad, a Jurka Marek miał zawieźć na Polanę. Był ciekaw, gdzie to jest, bo jeszcze tam nie siedział. Ruszyli tuż po dziewiętnastej. Nowiut­kie LG200 Marka sunęło bez proble­mów zaśnieżonymi drogami. Prze­jechali Dolinę, wspięli się na grzbiet obok ośrodka i zjechali drugim stokiem w dół, prawie do podnóża góry. Potem jeszcze z kilometr i byli na miejscu. Krzysiek wskazał kierunek i odjechał, a Jurek ruszył w las.

Droga do Polany nie była długa, ale trzeba było prze­bijać się przez spory już śnieg. No, nie do pasa, ale do kolan. Po chwili był już na Polanie. Miejsce od razu urzekło go malarskim krajobrazem. U wejścia – bieszczadzka ambona. Takich na nizi­nach nie budują. Wysoka, ogacona, ze szklanymi oknami, by w mroźną noc nie przedostawał się tu wiatr.

Wszedł po cichu i rozlokował się. Jak zwykle – sztucer w rogu, lornetka na przedniej półce, termos pod ławką na lewej ścianie, plecak pod ławką na prawej ścianie. Usiadł, rozejrzał się i oniemiał. Przed nim rozciągał się widok jak z jakiegoś landszaftu. Leśna polana ze wszystkich stron otoczona świerkowym lasem. Księżyc stał już wysoko i większa część polany była oświetlona, tylko przeciwległa ściana kryła się w cieniu. I cisza, cisza niczym niezmącona.

Podniósł przednie okienko i zapadł w stan oczekiwania. Wpatrywał się to w przestrzeń przed sobą, to spozie­rając na swoją „patronkę” – Wielką Niedźwiedzicę, która niejednokrotnie oświetlała jego szlaki. Wierzy, że gdy widać ją na niebie, będzie miał szczę­ście. Po chwili czuł się, jakby był sam w Kosmosie. Biel polany, ciemne ściany lasu, rozgwieżdżone niebo. I to ocze­kiwanie. Zmysły wyostrzone do granic możliwości. Czy gdzieś nie trzaśnie gałązka, czy gdzieś nie spadnie śniegowa czapa, czy gdzieś nie huknie wieniec uderzający o pień? Cisza. Kosmiczna cisza.

Nie pamięta, jak długo to trwało. Godzinę, półtorej…, a może tylko kwa­drans? Zaczął odczuwać chłód. Nie chciał jeszcze zamykać okienka. Przy­mknął na chwilę oczy, cały obowiązek informowania o ruchu w lesie zostawia­jąc słuchowi. Coś jest w tym powie­dzeniu, że ciemność wyostrza słuch. Jednak nic nie usłyszał. Nie trzasnęła żadna gałązka, nie spadł żaden śnieg, nie zaszurała żadna trawa. Ale wie­dziony instynktem, wyrobionym latami polowań, uniósł powieki.

Na prze­ciwległej ścianie lasu, tej zacienionej, zobaczył czarną plamę. Chyba jej tam nie było? Ostrożnie podniósł lornetkę. Ciągle nie był pewien. Trwało to dobrą minutę. Wpatrywał się w plamę, aż oczy zaczęły mu łzawić. Co to jest? Krzak? A może to jednak ten upragniony dzik? Wreszcie „krzak” ruszył! Teraz nie miał wątpliwości: to Czarny! Dzik nabierał rozpędu i szedł, trochę na sztych w jego stronę. Tak z lewej ku prawej. Sięgnął po sztucer, przyłożył oko do lunety.

Czarny szedł niczym taran. Wysoki śnieg rozpryskiwał się na boki przed jego gwizdem. W lunecie dokładnie widział zwaliste cielsko odyńca. To było niczym z obrazu Mirka Szunia. Cze­kał i podziwiał. Kropka krzyża wędro­wała po gwiździe, przesuwając się wraz z postacią zwierzęcia. Jeszcze trochę, jeszcze bliżej. Teraz!

Zamiast strzału usłyszał suchy trza­ski iglicy. Ki diabeł? Czarny jak gdyby nigdy nic sunął dalej, a płatki śniegu przed nim wirowały, księżyc świecił, gwiazdy błyszczały.

Szybko zarepetował. Dzik jakby nie usłyszał szczęku zamka. Nie stanął, nie przyspieszył, sunął raz obranym torem. Jurek ponownie złapał go w krzyż. Poprowadził kilka metrów i ponownie pociągnął za spust. I znów usłyszał suchy trzask… Zarepetował i w lunecie chwycił sylwetkę Czarnego znikającą w lesie. Siedział i przez kilka sekund nie mógł dojść do siebie. Co jest? Teraz pociągnął już na wiwat. Las nie odnotował echa strzału tylko trzask iglicy.

Miał ochotę rzucić sztucerem o ziemię, chciało mu się wyć i walić pięściami w ściany ambony. Rozładował magazynek, odstawił broń w kąt, zamknął okienko. Poczuł przenikliwe zimno. Spojrzał na zegarek. Dziesiąta. Do przyjazdu Krzyśka jeszcze godzina.

Gdy pół godziny później wyszła wataha przelatków, nawet się nie ruszył. Obserwował je do chwili, gdy zniknęły, słysząc nadjeżdżający samochód. Z trudem zszedł z ambony. Zmarznięte ciało nie chciało słuchać rozkazów równie zmarzniętego mózgu.

 –Co było?

 –Nic – mruknął naburmuszony i spojrzał na wskaźnik temperatury. Było minus 18.

 –A u ciebie?

 –A chwalić świętego Huberta, dwa liski jadą sobie na pace.

Zjechali do kwatery. Jurek wykręcił się zmęczeniem, siorbnął dwa łyki Wędrowniczka i zostawił rozbawione towarzystwo. Wszystko się w nim gotowało. Ledwie wszedł do pokoju, zaczął rozbierać zamek. Szybko jednak doszedł do wniosku, że w świetle nocnej lampki to bez sensu.

W nocy śnił mu się potężny odyniec sunący przez zaśnieżoną polanę, a on miast strzelby miał kij… Rano obudził się wcześnie i jeszcze nim umył zęby, zaczął ponownie rozkładać zamek. Prosta konstrukcja – mauzerowska. Ale ani nie miał odpowiednich narządzi do rozebrania całego mechanizmu, ani nie był rusznikarzem. Mógł tylko rozebrać go na podstawowe elementy.

Kiedy za godzinę koledzy zeszli na śniadanie, zastali Jurka nad rozłożo­nym sztucerem. Co dało się rozkręcić za pomocą noża i śrubokrętu, zostało rozłożone. I znów złożone. Po kilku próbach Jurek doszedł do wniosku, że ta wczorajsza przygoda to nie wina nabojów, lecz tego, że iglica nie dobija do końca. O ten ułamek milimetra wysuwa się za mało. Ale dlaczego?

Po śniadaniu koledzy rozjechali się po łowisku, a Jurek siedział przy stole i po raz kolejny składał i rozkładał zamek. Oliwił, czyścił, składał i roz­kładał znów. Aż wreszcie po kilkuna­stu razach zaskoczyło. Strzał okazał się prawidłowy. Jeszcze raz. Jest! Jeszcze raz. Działa. Z Jurka zeszło „złe” powie­trze. Teraz mógł czekać na powrót kolegów.

Wrócili zadowoleni. Hrabia miał cielaka, Młynarz mógł zakarbować drugiego dzika, a i Markowi przela­tek wszedł pod lufę. Spóźniony obiad, chwila drzemki i czas ruszać do łowiska. To był ich ostatni wieczór i postano­wili wrócić nieco wcześniej. Wszak trzeba jeszcze pogadać, a Jurka i Adama czekało nazajutrz kilkaset kilometrów drogi.

Wojtek z Markiem zrezygnowali z wyjścia. W tej sytuacji postanowiono, że Józek zawiezie Andrzeja na Polanę, a za nimi pojedzie Hrabia swoim tere­nowym Mercedesem ML. Jak uradzili, tak zrobili.

Znów podążali Doliną. W jej końcu błyskały światła ośrodka, a księżyc oświetlał góry jasnym blaskiem, hen po szczyty. Krajobraz był piękny. Podje­chali pod ambonę dla Adama, ustalili, że o dziesiątej spotykają się na kwate­rze, gdzie Adam trafi ponoć już sam. Józek zostawił Jerzego na Polanie i wrócił do pozostawionych w kolibie towarzyszy.

Jerzy zasiadł w znajomym już miej­scu. Opatulił się śpiworem i czekał. Na Czarnego czekał! Kiedy wyszła wczorajsza wataha, nawet nie drgnął. Nie interesował go tym razem „jakiś dzik”. Czekał na… swojego odyńca. Kiedy przez polanę przesunęły się cztery byki, poświęcił im chwilę uwagi, bo w jasnym świetle łysego można było policzyć odnogi na wieńcach. Kiedy pod ambonę podszedł chytrusek, nawet nie podniósł lornetki. Marzył o tym, by znów ujrzeć ten widok – sylwetkę potężnego odyńca prującego śnieg, sunącego w poprzek Polany w blasku lutowego księżyca. Kiedy przymykał oczy, widział ten obraz – czarna syl­wetka i biały śnieg.

Czekał godzinę, czekał dwie, czekał trzy. W czwartej godzinie zaczął odczuwać chłód. Czuł, jak zaczyna przenikać jego mięśnie, czuł, jak dociera do każdego zaka­marka. Teraz czekał już tylko na odgłos Grzechotnika…

Wreszcie usłyszał. Powoli, zgrabia­łymi rękami ściskał szczeble drabiny i schodził z ambony. – Oj, doświadczył mnie dziś Patron – pomyślał i obiecał sobie, że już nigdy w taki mróz żadne marzenie o Czarnym nie wypędzi go na ambonę. Z trudem wgramolił się do UAZ-a.

 –Jak wyjeżdżałem, było minus 25 – powiedział Józek, jakby ta informacja miała rozgrzać Jurka.

 –Czuję – mruknął i zamilkł. Dopiero po kilku minutach, kiedy ciepły nawiew rosyjskiego auta, a trzeba powiedzieć, że system ogrzewania w nim wspa­niały, pozwolił odtajać, Jurek przyznał się do wczorajszego spotkania. Opo­wiedział o wielkim dziku i niefortunnej próbie.

 –Widziałeś go? – prawie krzyknął Józek. – Chodzi po okolicy. Dwa razy go spotkałem, brat go widział, robotnicy leśni. Ale nikt nawet nie miał szansy się do niego złożyć. To Duch – przemyka i znika… Szkoda, zapisałbyś się w histo­rii Doliny.

Dotarli na kwaterę, ale Adama jesz­cze nie było. Po półgodzinie zaczęli się niepokoić. Telefon jak zwykle w takich wypadkach informował, że „abonent jest poza zasięgiem”. Po godzinie Józek zdecydował, że trzeba jechać. Jurek wsiadł z nim i znów ruszyli Doliną ku jej początkowi. Światła ośrodka przy­gasły, słupy wyciągu ledwie rysowały się w ciemności. W górę ku grzbietowi, w prawo, kilkaset metrów, potem ostro w dół i znów pod górę. W światłach Grzechotnika zobaczyli mercedesa Adama, a zaraz potem z ciemności wyłonił się sam Hrabia. Z daleka widać, że był wściekły.

 –Cholera, nareszcie – przywi­tał ich Adam z wściekłością w gło­sie. – Ten cholerny mercedes zamarzł. Wyobrażacie sobie! Zamarzł. Nie da się uruchomić.

 –Jak to, zamarzł?

 –No zamarzł! Olej w skrzyni prze­kładniowej zamarzł. Wiem, co mówię. Nie da się uruchomić. Próbowałem. Przy okazji szlag trafił skrzynię biegów. To automat…

Co robić? Trzeba jechać do ośrodka, budzić ludzi, uruchomić traktor. Jak zwykle nie było sztywnego holu, a holo­wanie na lince po górach to nie jest prosta sprawa. Nim rzecz załatwili, nim „merol” zjechał do ciepłego garażu, minęło kilka godzin, a temperatura spadła do minus trzydziestu.

Gdy wchodzili do kwatery, widać było, że towarzystwo czeka na ich powrót bardziej z grzeczności niż z potrzeby. Było bliżej ranka niż środka nocy, ale cała ochota na sen im odeszła. Dołożyli drew w kominku, zaparzyli pachnącej kawy i słuchali opowie­ści Józefa o tym, jak konno wjechał na zabawę odbywającą się na piętrze wiejskiej świetlicy, o kawalerach, któ­rych facjaty lekko posiniały, bo za bar­dzo się do Żmijki uśmiechali, o dewi­zowcu, który nie widział na 30 metrów, a jednak udało się go tak podprowa­dzić, że trafił, o możnych tego świata, którzy okazali się normalnymi ludźmi, i o dewizowcach, co mając kilka marek w kieszeni, myśleli, że są w Polsce kró­lami, o…, o…, o…

Gdy nad Doliną wstawał świt, Król Bieszczad założył swój kapelusz, wstał i każdemu uścisnął dłoń, życząc im, by jeszcze kiedyś zajechali w Dolinę. Gdy był już w drzwiach, odwrócił się niczym porucznik Columbo i zapytał:

 –A jaki morał z dzisiejszej przygody?

Jurek spojrzał na Adama, ten na Jurka, lekko wzruszając ramionami. Jaki może być morał z zamarznięcia oleju i rozsypania się skrzyni bie­gów na mrozie? Musieli mieć nietęgie miny, bo Król Bieszczad uśmiechnął się i powiedział:

 – Ano taki, panowie, że bywszy oku­pant do wojny się nie szykuje, skoro takie kiepskie auta robi!

Zamknął drzwi i po chwili usłyszeli odgłos Grzechotnika oddalającego się w Dolinę.

Reklama

ZAPRASZAMY DO ZAKUPÓW

Galeria zdjęć

Więcej artykułów