WildMen

Julian Huta

1933-2023

Z wielkim żalem zawiadamiamy, że zmarł nasz kolega i wspaniały myśliwy. Autor wielu opowiadań i książek, w których opisywał polowania w Beskidach i Bieszczadach.

Julian Huta dzieciństwo spędził w Bieszczadach, a potem całe swoje życie związał z Gorlicami. Był założycielem i łowczym koła łowieckiego „Dzik”. Jego opowiadania myśliwskie wielokrotnie były nagradzane w „Łowcu Polskim”, co mobilizowało autora do rozwinięcia swojej twórczości.

Wielokrotnie podkreślał, że w jego opowiadaniach nie ma fikcji literackiej. Opisywał swoje góry i myśliwych w nich polujących. Unikał krwawych opisów, bo chciał pokazać ciekawych ludzi. Nazywał ich żołnierzami Świętego Huberta. Prezentował zarówno wielkich łowców i dzięki niemu możemy przeczytać jak polowali: Władysław Pepera, Gwido Strouhal, czy Janusz Sikorski oraz górali z krwi i kości jakim był między innymi Tomek Pyrdoł.

Chcielibyśmy zaprezentować jeden fragment z książki śp. Juliana Huty „Beskidzkie łowy”, w którym opowiadał o Tomku.

TOMUŚ

Smagła twarz rdzennego górala, dwie blizny na skroni i czole, bielmo na oku jak u Zagłoby, długie po ramiona włosy uczesane na Janosika, wątłej budowy, niedużego wzrostu, niezwykle ruchliwy, wytrzymały w chodzeniu po górach – oto portret naszego strażnika łowieckiego, Tomka Pyrdoła, który do Smerekowca przybył z okolic Zakopanego i tu założył rodzinę.

Ciężka praca na karłowatym górskim gospodarstwie i łowiectwo są treścią jego życia. Przeżył wiele niebezpiecznych przygód, nosi ślady szabel dziczych na swojej skórze. Niechętnie do tego wraca i nie pokazuje ich, ponieważ dziki upodobały sobie u niego szczególnie intymną część ciała…

Tomek Pyrdoł

Ten wyjątkowo prawy i uczciwy kompan – do którego każdy zwraca się po prostu „Tomuś” – jest niezwykłą indywidualnością, przypadającą każdemu do serca: za kapitalne poczucie humoru, powiedzonka, sposób bycia, a szczególnie gwarę góralską, którą operuje na co dzień, pomieszaną z językiem Pogórzan i Łemków; na okrasę przeważnie przekręca wyrazy i określenia, czym daje powody do pokpiwań w czasie wspólnych polowań.

Tomuś nie zna większej pasji, którą można by przeciwstawić namiętności polowania, każdą wolną chwilę wykorzystuje na kontakt z lasem, ma na bieżąco rozeznanie i wie, co w trawie piszczy.

Bardzo lubi „kompanije” myśliwską, a szczególnie wodzi rej przy ostatnim „miocie”, czyli ogniskach po zakończonych polowaniach. Zresztą, któż z myśliwych nie zna tego tradycyjnego staropolskiego bigosu, którego widok tak radośnie oddziałuje na humor, powonienie i żołądki biesiadników!

Tomuś jest także zamiłowanym hodowcą psów, które układa na dziki. Zbiera po okolicznych wsiach najrozmaitsze kundle, obserwuje je, uczy, próbuje, przemawia do nich i karci je, aż wreszcie z tej zgrai wybiera jednego lub dwa rzeczywiście dobre dzikarze.

–Takie psy – mówi – nic u mnie nie znacą, co mają uska do góry stercące, nie mają wachu, albo się boją lasu; moja żona nie „myśliwka”, ale psy lubi, zawsze ciepłe mlecko udoi i psu podsunie. Nieraz to opłakuje psy, kiedy dziki okalicą albo i rozsiarpią…

Tomek ma jeszcze inne zainteresowania poza łowiectwem. Jest pszczelarzem, ma kilkadziesiąt pni. Miodu u niego, jak u starego bartnika, nigdy nie brakuje!

–Pscoły – powiada – to mam dwojakie, jedne co to dajom miód słodki, drugie to wściekłe, co dajom miód na ostatni miot. Ten drugi jest rzadszy, ale silny, i dobrze grzeje w żołądku, musi się wcześniej przegryźć w butelce…

Ten „miodzik” sam przyrządza według własnej receptury, bardzo go lubi, lepiej się mu potem gawędzi, pobudza do wspomnień i śpiewu, a śpiewa Tomek piosenki dopiero, kiedy wychyli kwaterkę miodu od „wściekłych pszczół”…

Staje wtedy przy ognisku, spojrzy na myśliwych, czy wszyscy go słuchają i już zamienili się w jedno wielkie ucho, poprawia do przodu na oczy stary filcowy wytarty kapelusz i ciszę wieczorną rozdziera pieśń naszego trubadura…

Pewnego razu późną jesienią przy pięknej słonecznej pogodzie polowaliśmy cichym pędzeniem na jelenie. Byki w żaden sposób nie chciały wyjść na linię myśliwych, mimo że w miocie roiło się od zwierzyny. Wśród zaproszonych gości był także generał. Tomek wziął sobie za punkt honoru tak pokierować naganką, by upragniony byk wyszedł na gościa. Jelenie drwiły sobie z jego zabiegów i ciągle w kolejnych pędzeniach uchodziły do tyłu, mijając o kilkanaście metrów naganiaczy, a w tym i ich „kierownika” Tomka…

Wreszcie w ostatnim miocie Tomuś, zdenerwowany takim obrotem sprawy, zabiegał drogę jeleniom i krzyczał na całe gardło:

-Zawracać, bydlęta nieokrzesane, wy świnie nieoskrobane! Tam generał stoi! Zawracać z powrotem!

Ale tak chytry zwierz, jak jeleń, nie słuchał, uchodził do tyłu, flankami, lub pozo stawał nadal w miocie. Tomek był niepocieszony. Na zakończenie polowania, przy ognisku, humor myśliwych poprawił się znacznie. Nie było wyjścia: na dzisiaj partia z bykami była przegrana, więc wszyscy ochoczo pałaszowali bigos, a Tomek krążył z miodem, zachwalając jego zalety i co chwila z plecaka wyciągał nowe rezerwy. Ignac jak zwykle pierwszy zaczął go prowokować do gawędy:

–Tomuś! Czy to prawda, że jak byłeś mały, to spałeś w przetaku?
–W przetaku może i spałem, ale pamiętam, jak tatuś chodził na polowanie, a byłem jesce malućki, to mie nosił w plecaku, polowali my se oba na kozice, dziki i świstaki, a casem co bądź innego my do domu przytargali… Mój tatuś mie bardzo lubieli, bo ja się zapowiadoł na sprytnego chłopa. Tatuś był znany myśliwy przed wojną na całe Podhale, był to chłop wesoły i bitnik okrutny, na trzy zawody siedzieli w kozie, bo casem kogoś dzióbnął, aż na końcu sam ledwo wrócił do domu z bronami w plecach…
–Tomuś – podpuszczał dalej Ignac – powiedz, jak to było z tym wężem, co gwizdał?
–A co, może nie gwizdał? Jak nie chcecie, to nie wierzcie, a ja na własne usy to wszyściutko słysoł i widziołek tego węża, to nie takie węże, jak tu są jakieś tam zaskrońce, czy zwykłe żmije. Jak chodziłek do lasu, wąż leżał w poprzek drogi, ogon był we fosie, a głowa i szyja w drugiej fosie… Wyłaził ten wąż na wysokiego smrecka i gwizdał jak chłop… A miał na sobie wszyściufkie kolory świata, takie kropecki, cały był dropiasty… Zaraz poleciałem do tatusia, tatuś za strzelbę, ale tego węża już nie było. Potem nieraz jeszce słychać było aż do wsi, jak gwizdał. Raz wziołek tatusiowi strzelbę i chciołek mu przykropić ze „scota”, ale siadywał opasany między gałęziami i nie widać mu było głowy, bo tam było gansto i ciamno…
–Co dalej z tym wężem było? – nagabywał Ignac.
–Przecież ja już za nim więcej nie chodził, ale mieli my z tatusiem jeszcze jedno spotkanie z wężami, ale mniejszymi. Idziemy se raz ubocą, potem wirchem i zaś ubocą w stronę Gubałówki, a tu nagle pies się zajeżył, ściałoży i wycofuje się spod smrecków. Patrzyma, a tu całe drzewa owinięte wężami, całe kłębowiska węży. Tatuś wypalił kilka razy śrutem i to wszystko osunęło się na ziemię. Potem w jesieni ludzie do lasu chodzili po ściółkę i grabili pełne opałki śkieletów węży…

Tomek Pyrdoł był strażnikiem łowieckim

Innym razem polowaliśmy z udziałem Tomka na białej stopie. Była zima w całym tego słowa znaczeniu. Puszyste płaty śniegu delikatnie osiadały na drzewach, pola pokryła nieskazitelna biel, tylko gdzieniegdzie znać było świeży trop lisa, a pod lasem na kartofliskach dziki żerując nocą pozostawiły ciemne plamy i kopce rozkopanej ziemi. Polujemy na Jamach Regetowskich i Rotundzie. Ciężkie to łowiska, górzyste, z gęstym podszyciem młodnika, w kilku miejscach zwarte jałowce dostępne były tylko dla dzików. Tomek z Andrzejem idą do miotu, prowadząc psy na razie na uwięzi. Tomek jak zwykle z Tarzanem i Bobikiem, Andrzej z Szadkiem i Ludwikiem. Myśliwi zachodzą z drugiej strony góry, rozstawiają się duktem półksiężycem, na dziczych przesmykach. Przez cały czas Tomek zachwala swoje psy:

–Tarzan to najlepszy pies na świecie, on pirwsy zawse najdzie dziki, nawet jakby ich nie było… Bobik, ten sciałora, zawse ceka, aż Tarzan najdzie dziki, wtedy idzie na pomoc, tylko ze ni ma dobrego głosu, tylko taki „aksamitny” i ni ma takiego wachu jak Tarzan, ale dzika bierze psina dobrze…
–Bierze, ale z talerza – przerwał mu Andrzej znudzony tą gadaniną.
–Co?! Jak jo gadam, że bierze, to nie tak jak te twoje śmietnikowce, czy też łańcuchowce, a zresztą wyśtarcy mu to, co umi.
–Na pchły jest dobry… – docinał Andrzej.
– On ni mo pchłów – obraził się Tomek.
–On nie ma, tylko pchły jego mają…
–Co bede z tobą, Jendrek, dyskutował, z ciebie też taki myśliwy, jak z raka ogier – boisz się dzików i pudłujesz, bo ci się ręka trzęsie. To twoim psom pchły życie darowały.
–Dobrze już, dobrze, daj spokój, Tomek, puszczaj te kundle, tylko uważaj, żeby drzew z korzeniami nie powywracały, jeżeli to takie szatany, jak mówisz, może w powietrzu łapią dziki…
–Co się tak rządzisz, ja tu jestem kierownikiem naganki – rozchodzimy się teraz… Ja idę na Rotundę ubocą na cmentarz wojskowy, potem kawałecek wirchem i zaś ubocą, cały cas są takie smrecki kapuściaste, lubią tam leżeć pojedyncoki, psie krwie. Ty Jendrek idź ściezecką drugą ubocą i tam się spotkamy, gdzie my tego siwego dzika ciągnęli. Tylko idź ściezecką, boś ty miastowy i nie naucony po ganstwinach, zreśtą na ciebie dziki nie wyjdą, bo cia cuć mydełkami i perfumami…
–Tomek! Zamknij tę kłapaczkę i idź już, ja sam wiem, gdzie mam iść.
–Nie gniewaj się, Jendrek, pozyc mi ze dwie brenecki, bo mam tylko jednom…
–Ale kiedy ty w ogóle miałeś naboje? Andrzej wyciągnął z kieszeni dwa naboje i dał Tomkowi, by się go wreszcie pozbyć. Psy niecierpliwiły się, ciągnęły to w prawo, to znów w lewo – wszędzie były tropy dzików – wietrzyły zwierza. Tomek szarpał je i karcił.

Myśliwi rozeszli się każdy w swoją stronę. O umówionej godzinie puścili psy. Przystanęli słuchając, w której części łowiska zasygnalizują głośnym ujadaniem miejsce, gdzie zalegała wataha dzicza. Tomek nie mylił się. Pierwszy zagrał Tarzan. Jego piękny, donośny głos rozlegał się głęboko w kniei jak dzwon, zwoływał sforę, oznajmiał kompanom, że zwierz został odnaleziony. Szybko dołączyły pozostałe i słychać już było jednostajne granie, początkowo w miejscu, a potem psy wzięły dziki, każdy swego, i pognały w różnych kierunkach.

Tomek jak błyskawica, przeskakując jałowce, biegł na głos psów. Pędził, jak potem będzie mówił „równo z wiatrem”. Ze względu na bezpieczeństwo miał prawo strzelać w miocie tylko on. Wkrótce też rozległy się dwa strzały, a po chwili jeszcze jeden. Dziki rozbiegły się drobnymi grupami i pojedynczo, rozprysły w różnych kierunkach. Zaczęły także padać strzały na linii myśliwych, pomiędzy Rotundą, a Szemelakiem.

Tam Władek Szary wypuścił ze sztucera pięć kul pod rząd, ale z mizernym skutkiem – żaden dzik nie wziął. Tomuś w miocie wygarnął dwa razy do lochy, która padła w ogniu, rulując mu pod nogami. Przeładował szybko i strzelił jeszcze do sporego wycinka. Ostatniego strzału nie sprawdzał, nie był pewny, czy trafił. Stanął szczęśliwy i dumny przy zabitym dziku i wołał głośno:

–Ho! ho! – do mnie dwóch, albo trzech, a nawet pięciu.

Doszedł Andrzej.

–Sameś przysed?
–Ano sam – powiedział Andrzej

Po chwili dołączył jeszcze Władek

–Strzeliłeś co?
–Ma się rozumieć…

Tomek podszedł do lochy, poklepał dzika po łopatce i powiedział:

– Widzisz, latawico, co cie tu spotkało z ręki Tomka? A tam drugi w krzakach powinien leżeć, bo śkrałcał po strzale.
–To idź zobacz – mówił Władek. – Nie mogę zrozumieć, jak mogłeś z tej swojej „ocedzaczki” takiego dzika zabić.

Polowanie nie było skończone. Tomek słyszał wyraźnie, że Bobik prowadził dzika dolną partią lasu ponad pola, dzik przystawał często, szarżował psa, w pewnym momencie do uszu myśliwego doszedł bolesny skowyt, potem wszystko ucichło.

–Ida na dół, bo chyba łodyniec sieknął Bobika – powiedział. – Wypatroszcie lochę i ciągnijcie w stronę wsi.

Wszyscy myśliwi z wyjątkiem Tomka skupili się już przy ognisku, na miejscu zbiórki, pod lasem. Pojedynczo z różnych stron zaczęły wracać umęczone psy. Bobika nie było w dalszym ciągu. Po długim nerwowym wyczekiwaniu ukazał się wreszcie Tomek, niosąc psa na ręku. Żałosny to był widok: umęczony myśliwy ledwie nogami włóczył, pies zwisał mu bezwładnie na ramionach.

–Cosi mu rzegoce w kręgosłupie – wyjąkał – już po psie, zapulowali my ładnie… cały śtywny, nie ruso się, tylko od casu do casu ślipiami miele i spoziro na mnie… Pies nie krwawił, więc musiał go dzik poturbować, przycisnąć w gąszczu albo wyrzucić w powietrze. Profesor Brzychczy – ni stąd, ni zowąd – wsunął Tomkowi „górala” do kieszeni i powiedział:

–Jedź z nim do weterynarza! Pies się wyliże, pokaż czy jeszcze mu rzegoce w tym kręgosłupie?
–Teraz już mniej, panie profesorze…

Profesor wsunął Tomkowi jeszcze coś do kieszeni.

–Rzegoce mu jeszcze? – zapytał. – Teraz zdaje się, że już całkiem przeszło…
–Postaw go na nogi, czy ustoi…

Tomek ostrożnie ustawił psa na łapach, klepnął go po zadzie, pies wyprostował się i poczłapał za myśliwymi. Inni również wypytywali, jak mu się powiodło.

–Jak tam, Tomek, było w miocie? – zapytał dyrektor.
–Śnieg jak cholera, dziki trzymają się nisko nad polem, w górze na Rotundzie ni ma „stwora”, w krzakach gensto i ciamno, kiesanie mi się podarły, pogubiłem naboje i kozik… A pan dyrektor do cego wypolił dwa razy, ha? Bo ja wim, jak to było… –
-Strzelałem do dzika – powiedział dyrektor – a bo co, nie wolno? – Wolno – mówi Tomek – ile ich sło na pana dyrektora?
–Trzy, jeden duży i dwa małe za nim, ledwo je było widać w śniegu…
–A do którego to, dyrektorku, się strzelało? – No oczywiście, że do tego dużego…
–To dobrze, dyrektorku, ten pierwszy to był łodyniec, a te dwa za nim to mój Bobik i Tarzan…

Julianie! Niech knieja wiecznie szumi nad Twoją mogiłą!

ZAPRASZAMY DO ZAKUPÓW

Galeria zdjęć

Więcej artykułów