Mija pięć lat od śmierci jednego z największych artystów naszego środowiska. Andrzej Łepkowski urodził się w Krakowie, a pasję do łowiectwa odziedziczył po swoich przodkach, których większość polowała. Rodzinne tradycje myśliwskie jego rodziny sięgają głęboko początków XIX wieku.
Dynastia myśliwych zaczęła się od Franciszka Łepkowskiego, którego synowie i wnuki również polowali. Rodzinne tradycje wpajał w małego Andrzejka dziadek Wincenty i stryj Tadeusz Łepkowski, którzy byli pierwszymi i prawdopodobnie najważniejszymi jego nauczycielami na łowieckiej drodze.
Już jako kilkunastoletni chłopiec asystował swojemu stryjowi Tadeuszowi, który był zapraszany na polowania miedzy innymi do Rejów, Żarskich, Szaszkiewiczów. Głównie jeździli na zimowe polowania na zające, ale byli również zapraszani na kaczki oraz rogacze i pewnie dlatego w późniejszym życiu właśnie te łowy pan Andrzej kochał najbardziej.
Polowania w przedwojennej Polsce miały niepowtarzalny urok dzięki wspaniałej oprawie. Zwłaszcza zimą, gdzie myśliwi poróżowali saniami, a każde łowy kończyło się uroczystym ogniskiem i pokotem. Klimat tych myśliwskich spotkań głęboko zapadły w duszy pana Andrzeja.
Prawdziwe łowy
Pierwszą strzelbą wszystkich młodzieńców w tamtych czasach był flobert, a celem były wrony, sroki i drobne drapieżniki. Niestety marzenia o prawdziwych polowaniach skończyły się wraz z wybuchem wojny, którą pan Andrzej szczęśliwie przeżył.
W 1946 roku miał już zezwolenie na broń i polował na wybrzeżu w „Sopockim Kole Łowieckim”. Bywał jednak w Krakowie i polował między innymi na sławnych stawach zatorskich. Tam poznał krakowskie grono myśliwych, dzięki którym został przyjęty po powrocie do Krakowa w 1950 do koła „Diana”.
W swoim życiu miał możliwość poznania nie tylko elity krakowskiego łowiectwa. Polował z wieloma postaciami, które na zawsze zapisały się w historii polskiego łowiectwa. Pan Andrzej jednym tchem wymieniał Władysława Burzyńskiego – słynnego łowcę z Karpat, Włodzimierza Korsaka, którego poznał w ostatnich latach jego życia, Konrada Niemojewskiego – znakomitego strzelca, Janusza Meissnera, którego nie trzeba przedstawiać oraz Włodzimierza Puchalskiego, z którym był w serdecznych stosunkach.
Przyjaźnił się Józefem Szczepkowskim – naczelnym Łowca Polskiego, Michałem Scipio del Campo – pionierem polskiego lotnictwa, Janem Marchlewskim – znakomitym przyrodnikiem, czy Romualdem Ratyńskim – świetnym strzelcem i niezwykle etycznym myśliwym.
Kodeks honorowy
Właśnie etyka i tradycje dla Pana Andrzeja były najważniejszym elementem w łowiectwie. W jego młodości były w pewnym sensie instynktowne. Szczególnie w czasach przedwojennych, kiedy polowania nie były jeszcze obwarowane przepisami, a zachowanie myśliwych opierało się na kodeksie honorowym. Zdaniem pana Andrzeja przedwojenni myśliwi mieli ją we krwi. Nie trzeba ich było uczyć, upominać. W PRL-u różnie bywało, a nasz bohater był pod tym względem nieugięty.
W jednym przypadku – gdzie pogwałcona została etyka – potrafił pożegnać się i zamówić taksówkę, którą wrócił do Krakowa. Nigdy więcej nie pojawił się w tym łowisku, ponieważ jego zdaniem polowali tam mało etyczni łowcy.
Był myśliwym dużo wymagającym od siebie i innych. Przeżywał, każdego postrzałka, a nie odnaleziony bażant lub zając stawał się tematem poważnych rozmów. Potrafił każdego skarcić za nieprawidłowy strzał – upomnieć, gdy gorączka myśliwska brała górę nad etyką, ale był „duszą towarzystwa” i potrafił jednoczyć myśliwych.
Lubił towarzystwo łowców prezentujących odpowiedni poziom. Posiadał rzadki dar opowiadania i uwielbiał anegdoty. Tworzył wokół siebie prawdziwe łowiectwo. Miał czas na wszystko – na łowy, spotkania myśliwskie i opowieści. W łowisku nie znosił partactwa, dyletanctwa i nieuczciwości. Prezentował najwyższe standardy i był przykładem dla innych.
Komisja Etyki
Pośród krakowskich myśliwych niewątpliwie wyróżniał się autentyczną wiedzą. Największą jego troską był rozwój kultury łowieckiej i upowszechnianie tradycji. Wspólnie z prezesem Wojewódzkiej Rady Łowieckiej w Krakowie Karolem Bilińskim w głębokim PRL-u założył pierwszą w kraju Komisję Etyki, Tradycji i Kultury Łowieckiej, dając początek aktywności, która została skopiowana w całym związku.
Jego marzeniem było odrodzenie się międzywojennych tradycji. Często powtarzał swoim znajomym, że łowiectwo powinno być elitarne, ale nie w kontekście zasobów finansowych, ale ze względu na wysoki poziom moralny myśliwych.
Polował blisko 70 lat, przez długi czas był łowczym, a następnie prezesem koła „Diana” w Krakowie. Polowania prowadził z dużym znawstwem, etyką, odpowiedzialnością i umiejętnościami przewidywania różnych sytuacji, a przede wszystkim z wielkim poczuciem humoru. Niemal każda przerwa w polowaniu była okazją dla żartobliwych podsumowań kolegów, dowcipnych dykteryjek i opowieści.
Łowy z drylingiem
Lubił opowiadać miedzy innymi o swoim największym odyńcu ustrzelonym na polowaniu zbiorowym w 1956 r. w puszczy Niepołomickiej. Waga tej bestii była imponująca 178 kilogramów – po wypatroszeniu. Oręż nie był jednak powalający, ale smaczkiem tej opowieści był fakt, że kucharz z „Grand-u” który bielił dzika na zapleczu hotelu przyniósł panu Andrzejowi do stolika dwie garście różnych ołowianych i żelaznych odłamków wyjętych z tuszy.
Całe życie używał niezniszczalnego drylingu „Sahara”, z którego doskonale strzelał – również do zajęcy i kaczek. Wszyscy jego koledzy i znajomi wiedzieli, że wigor pan Andrzej odzyska po pierwszym strzale, a trafiał zawsze. Do dziś strażnicy na stawach zatorskich wspominają Mistrza i jego niebywałe sukcesy.
Ukończył krakowską Akademię Sztuk Pięknych. Jego twórczość nierozerwalnie związana była z ojczystą przyrodą. Był pejzażystą oraz autorem obrazów o tematyce myśliwskiej, w których przedstawiał zwierzynę w jej naturalnym środowisku.
Postać Andrzeja Łepkowskiego na trwale wpisała się w dzieje polskiego łowiectwa oraz historię Polskiego Związku Łowieckiego.
Pozostanie w naszej pamięci na zawsze!