Nadchodzący dzień zapowiadał się dla nas wyjątkowo relaksująco. Wskazywało na to tylko jedno wieczorne zgłoszenie, ale mimo to wyruszamy grubo przed świtem, bo mamy dość daleko do białostockiej „Jedności”, gdzie na nas czekają.
Zapowiada się całkiem interesująco, bo poznam tam Pawła, który wabi byki. To zawsze mnie fascynowało, choć brakowało mi talentu, aby samemu tak polować. Gdy wreszcie dotarliśmy do niego i już razem przemierzaliśmy dzikie ostępy starego boru poczułem, że jestem pod jego urokiem. Wspólnie wędrowaliśmy na zestrzał spory kawałek drogi – w tej uroczej scenerii – i z wielką przyjemnością wysłuchałem tego sympatycznego, młodego człowieka opowiadającego mi swoją, myśliwską przygodę.
Dla mnie ten sposób polowania, w tak niedostępnym i dziewiczym miejscu, to kwintesencja prawdziwych łowów. Uzdolniony Paweł, biorąc czynny udział w tych jelenich godach, jak sam powiedział „zryczał się z bykami”. W efekcie spotkał byka, do którego strzelał. Niestety, trafienie nie było zbyt precyzyjne i ranny jeleń uszedł. Próby dojścia ze swoim młodym psem zawiodły, więc zadzwonił do mnie…
Dziewicze ostępy
Zatem teraz to Cezar podejmuje trop postrzałka i niczym przewodnik prowadzi nas po ostępach tej starej puszczy. Przedzieramy się poprzez zwalone wichurami stare świerki, omijamy olbrzymie wykroty i przeprawiamy się poprzez rowy i zagłębienia. Byk idzie nie pozostawiając żadnych śladów farby, lecz dla Cezara nie stanowi to żadnej przeszkody.
Wyprowadza nas na rozległe łąki, aby poprzez porastające je szuwary ponownie zanurkować w podmokłym lesie. Przekraczamy strumyki i rozlewiska z obfitą porastającą je roślinnością, aby wejść w naloty młodej brzozy. W tym gęstym zagajniku widzę, jak Cezar przyspiesza, trafiając widocznie na świeży trop uchodzącego byka.
Gon nie trwa zbyt długo i po chwili słyszymy obaj jego triumfalne głoszenie. Jednak twardy byk nie poddaje się i uchodzi w podmokłe olszyny. Trzykrotne stanowienie go przez Cezara pozwala mi się zbliżyć na stosowną odległość. Widzę wreszcie dobrze byka, ale w tej gęstej porastającej do pasa roślinności nie widzę mojego orła.
Słyszę za to jego donośny głos. Zwlekam ze strzałem i nasłuchuję, aby dokładnie go zlokalizować. Wiem, że jest bardzo blisko, ale wiem też, że nie może stać za jeleniem, bo to byłoby zbyt ryzykowne. Gdy wreszcie strzelam, a byk zwala się w ogniu, czuję chwilę grozy, gdyż zapada złowroga cisza!
Słyszę już nawet własny puls! I wreszcie tą ciszę przerywa jego jedno radosne szczeknięcie, a ja czuję, jak oblewa mnie fala ulgi i zadowolenia. Teraz już wszyscy możemy się cieszyć ze wspólnego sukcesu.
Grubo po południu
Odnaleziony byk jest przepięknym selektem potwierdzającym kunszt łowiecki Pawła, w którym mamy i my swój skromny udział. Cieszymy się razem z nim, choć jak zwykle nie za długo, bo jak się okazuje mamy jeszcze jedną pracę…
W trakcie poszukiwań zadzwonili przyjaciele z olsztyńskiego „Darz Boru”. Im nie można odmówić, choć pewnie łatwej pracy dla nas nie mają. To fani gończych, więc jeśli proszą o pomoc, to jest to poważna sprawa. Ich oferta oznacza, że cenią naszą pracę, a zadanie jakie dla nas przygotowali jest zapewne z górnej półki!
W innym przypadku poradziliby sobie sami, ale my z Cezarem lubimy takie wyzwania, więc spróbujemy nie zawieść ich zaufania. Docieramy do ich tętniącej życiem kwatery, grubo po południu.
Wita nas duża grupa wesołych, młodych ludzi, którzy śmiechem i żartem próbują pocieszyć załamanego kolegę. Debiut Robertowi się nie udał. Emocje spowodowane wieczornym rykowiskiem w trakcie polowania na pierwszego w życiu byka sprawiły, że źle ulokował kulę.
Ranny byk uszedł znacząc swój trop farbą. Jego kolega spiesząc mu szybko z pomocą ruszył za bykiem ze swoim gończym. Ten poprawnie wykonał swe zadanie dochodząc go już w lesie po kilkuset metrach. Jednak byk szybko uwolnił się od niego, ginąc w leśnych ciemnościach. Poranna kontrola niestety nie przyniosła spodziewanych efektów…
Wytrwałość i kondycja
Jedziemy całą grupą na brzeg lasu tam, gdzie uchodził ranny byk. Cezar dość szybko lokalizuje jego trop i we trójkę ruszamy za naszym przewodnikiem. Reszta czeka na wieści. Poprawność pracy psa potwierdzają na początku niewielkie ilości farby, która później zanika.
Przedzieramy się przez ten mocno pofałdowany, leśny teren dobre parę kilometrów, ale naszej zguby ciągle brak. Po czterdziestu minutach zarządzam mały odpoczynek. Wysoka temperatura zarówno nam, jak i Cezarowi daje się ostro we znaki. Musimy być w dobrej formie, bo moment próby może nadejść w każdej chwili.
Napojeni i ostudzeni ruszamy ponownie na trop i rzeczywiście po kilometrze taki moment nadchodzi. Widzę, jak Cezar wreszcie łapie nosem świeży trop uchodzącego byka i rusza do gonu. Czekam w napięciu, ale niestety….
Tym razem byk był szybszy od niego. Ponad półkilometrowa pogoń nie przynosi rezultatu i pies wraca zmordowany. Odpoczywamy ponownie i teraz już wiem, że jedyne co nam może jeszcze przynieść sukces to wytrwałość i dobra kondycja.
Problem jednak w tym, że ja wiem kto w naszym tandemie pod tym względem ma pewne braki. Zaciskam jednak zęby obiecując w duchu poprawę i ruszamy do pracy.
Wreszcie trzyma
Teraz na tym tropie pojawia się już świeża farba. Byk prowadzi nas poprzez swe najbardziej tajemne ostępy. Słyszę, jak tuż obok ryczą byki. Mijam potężnego…
Zauroczony oglądam go przez moment, a gdy wreszcie rusza do przodu odnoszę wrażenie, że przeskakuje tuż nad pracującym w wysokich trawach Cezarem, ale mojego orła to wcale nie rusza. Idzie do przodu jak taran.
Wie co robi i po kilkuset metrach osiąga swój cel. Słyszę jak głosi, trzymając wreszcie naszego byka. Pędzę do nich co sił i gdy poprzez gałęzie ledwo dostrzegam jego sylwetkę ten gwałtownie rusza do wielkiego młodnika.
Robi to tak szybko i ostro, że po chwili milknie nawet głoszenie Cezara. Tam też gubi swego prześladowcę i obaj przez dobre 10 minut nie potrafimy go w tym olbrzymim, gęstym labiryncie zlokalizować.
Siódmy kilometr
Gdy w końcu ledwo żywy orientuję się, że Cezar rozwikłał i tą zagadkę wyprowadzając nas z młodnika w kolejny oddział lasu mam serdecznie dość! To już siódmy kilometr tego pojedynku i nic nie zapowiada jego końca.
Mój rozgrzany orzeł, co prawda wysforował się mocno do przodu, ale ja postanawiam jednak zakończyć ten szalony wyścig. Gwiżdżę ostro i już głośno odwołuję go do siebie…
A tu nagle przy kolejnym moim okrzyku słyszę, jak on mi odpowiada, głosząc poszukiwanego byka! To diametralnie zmienia moje nastawienie . Pędzę do nich leśnym duktem mając po bokach brzozowy, rzadki lasek. Kątem oka dostrzegam, jak z tyłu po mojej lewej coś pędzi w moją stronę. Odwracam się i ku mojemu zdumieniu widzę pędzącego byka, który wraca swoim tropem do młodnika.
Od razu widzę jego zwisający, bezwładny badyl. Szybko zdejmuję broń i w ostatnim możliwym momencie strzelam. Pojawia się i pędzący tuż za nim Cezar. Nikną mi za brzozami i słyszę jak głosi go już po kilkunastu metrach.
Zakończenie maratonu
Podbiegam i szybko poprawiam, sam nie mogąc uwierzyć w tak zaskakujące zakończenie tego szalonego maratonu. Pędzą do nas koledzy, podobnie jak i ja nie wierzący w szczęśliwy finał tego dochodzenia.
I tak oto dzień mający być dniem wyjątkowego relaksu rozpoczęliśmy i zakończyliśmy nocą. Przebyliśmy ponad 500 kilometrów w tym kilkanaście na własnych nogach. Jednak wiem, że będziemy tęsknić do takich dni przez resztę roku, bo one zdarzają się tylko w czasie niezwykłego wrześniowego rykowiska na pięknych terenach Warmii i Mazur…