Późnym wieczorem, zmęczeni docieramy do mazurskiego OHZ-tu, by rankiem zameldować się na odprawie myśliwych. Tym razem, to sami leśnicy polują na ostatnim w tym sezonie polowaniu zbiorowym.
W rodzinnej atmosferze szybko upływa nam czas, tylko Cezarowi się trochę dłuży, bo u tych doświadczonych nemrodów postrzałków jest jak na lekarstwo. Oswojeni z grubą zwierzyną i lasem potrafią zachować zimną krew, więc każdy strzał jest przemyślany i precyzyjny.
Po pierwszym miocie mamy mały sukces. Znajdujemy Rafałowi łanię, która poszła 300 metrów. Gdyby strzelał ją na polowaniu indywidualnym, kto wie czy nie znalazłby ją sam, ale tu każdy precyzyjnie stosuje się do zasad go obowiązujących, co umożliwia przeprowadzenie polowania z zegarkiem w ręku.
Sprawdzamy jeszcze dla zabicia czasu dwa pudła i na tym kończą się nasze obowiązki w tym dniu.
Gorzki sukces
Kolejnego ranka, w niedzielę meldujemy się w trójkę u Olgierda w jego OHZ-cie. Mamy dokończyć przerwaną pracę na łani strzelanej w piątek. Po upływie 45 godzin Cezar może pokazać na co go stać. Jednak Olgierd daje nam na rozgrzewkę łatwiejszą pracę, która jest bliżej.
To kontrola strzału do łani, tylko po 43 godzinach. Farby co prawda nie znaleźli, ale jak twierdzi ekipa, która w piątek bez psa weszła w młodnik usłyszała jakąś uchodzącą sztukę. Cezar rusza bez ceregieli i o dziwo… zapina się na trop. Ja już wiem, że trafienie było, ale liczy się tylko finał! Po 1,5 km tropienia dochodzimy do leśnej drogi obok której stoi ambonka. Tu Cezar zwalnia i zadowolony podnosi nos do góry… czekając na pochwały!
Zakończył pracę? Rozglądam się zdziwiony, a pod nogami i na drodze farba? Widać ślady ciągnięcia sztuki do drogi. Dzwonię do Olgierda i zgłaszam finał tej pracy. Widać, że naszą ranną łanię, która tu dotarła, dostrzelił inny myśliwy.
Po weryfikacji Olgierd potwierdza, że rzeczywiście tak było. Dla mnie, to gorzki sukces, ale po polowaniach zbiorowych i takie prace się niestety trafiają. Cezar odbiera pochwały i ruszamy na kolejny trop, miejmy nadzieję, że z lepszym finałem!
Łania nie zwalnia
Cezar rusza jak burza. Aż się dziwię, że po takim czasie tak ostro pracuje. Szybko ruszam, aby nie zostać zbytnio w tyle. Muszę mieć na niego cały czas oko. Łania nie zostawia śladów farby i pędzi prosto. O dziwo wychodzi z olbrzymiego kompleksu leśnego i przekracza otwarte pola, laski i poprzez nieużytki idzie w kierunku… jakiejś zamieszkałej osady.
Wierzyć się nie chce, że Cezar prowadzi nas między prywatnym domem, a szkołą. Gdy zdziwieni z Krzysiem dochodzimy do chodnika, jak na zamówienie… widnieją na nim ślady farby. Przekraczamy asfaltową drogę i walimy do kolejnego leśnego ostępu. To już sześć kilometrów tej ucieczki, a łania nie zwalnia i nie wykazuje oznak słabości.
Pędzimy za nią poprzez ten las będący już poza obwodem OHZ-u przez kolejne cztery kilometry, aż natrafiamy na wyrośnięty sosnowy młodnik, którego podłożem jest tylko igliwie. Tam o dziwo mam wrażenie, że Cezar gubi trop. Praca staje się chaotyczna. Pies skręca, zawraca, zatacza koła i tak z wielkim mozołem ale… posuwamy się jednak do przodu.
Wygląda na to, że łania nie znalazła w nim ostoi, więc przemieszczamy się dalej do dużo gęstszego młodnika. Tam sytuacja się powtarza. To już nasz siódmy kilometr dzisiaj, a łani dziewiąty, więc czekam z niecierpliwością na głoszenie Cezara.
Szkielet i skóra
Wiem, że z raną postrzałową badyla musi żyć i jeśli nie ma skrzydeł, to Cezar ją z tego gąszczu zaraz wyłowi. Gdy nas jednak z niego wyprowadza i wchodzimy w gruby las, a on dalej z nosem przy ziemi pracuje, nie wierzę własnym oczom!
Jej żywotność i kondycja stanowi nie lada zagadkę! Nie trwa to jednak długo. Po pokonaniu kilkuset metrów widok, który zobaczyłem zmroził mi krew w żyłach!
Cezar doprowadził nas do pobojowiska, gdzie z naszej łani pozostał tylko porozrzucany szkielet i skóra. Byliśmy tym widokiem totalnie zaskoczeni i przygnębieni. Z wolna docierała do mnie myśl, jak okrutny los ją spotkał.
Ryzykowne i niebezpieczne
W tym lesie na jej trop musiała trafić liczna, wilcza wataha. Ich pościg był długi i w końcu osaczona łania szukała schronienia w młodniku. Ale to jej nie pomogło. Broniła się dłuższy czas w pierwszym, a następnie w kolejnym młodniku.
Teraz było już dla mnie jasne, dlaczego Cezar tak chaotycznie i długo w nich pracował. Przyparta do muru salwowała się ucieczką na gruby las, gdzie wilki dokończyły dzieła. Dla mnie szokiem był widok szkieletu.
Z całej łani pozostał tylko golutki sam kręgosłup, cześć żeber, bez odrobiny mięsa. Skóra była dokładnie oczyszczona i pozostały przy niej tylko same badyle od kolana w dół. Wszystko było dokładnie oskrobane, nawet czaszka.
Nie pozostała na tym pobojowisku, nawet odrobina wnętrzności czy treści pokarmowej. Minimum 80 kilogramów zniknęło, maksymalnie w ciągu dwóch nocy. Ile musiało być w takim razie tych wilków?
Takim to… sukcesem kończymy to dochodzenie. Czuję, że z czasem takich sukcesów może być coraz więcej. Nasza pomoc na skutek nowych uwarunkowań, staje się coraz bardziej ryzykowna i niebezpieczna.