Największym marzeniem myśliwych polujących w PRL-u był zakup sztucera produkowanego w Radomiu. Broń miała austriackie bicia i naszą sygnaturę „Mannlicher-Łucznik” po lewej stronie komory zamkowej. Znawcy tematu twierdzą, że najlepsze były egzemplarze od numeru 00021 do 00499. Z czasem nastąpiła zmiana kolejności oznaczeń i pojawił się napis „Łucznik-Mannlicher”.
Lufy pochodzące z Radomia łatwo rozpoznać po kierunku charakterystycznego młoteczkowania. Austriackie miały wzór układający się w prawo, a radomskie – w lewo. Na temat tej broni można znaleźć wiele dyskusji w Internecie. Mnie ciekawiła historia podpisania umowy.
Sukces jak wiadomo ma wielu ojców, a klęska zawsze jest sierotą. Dość szybko dowiedziałem się, że za rozpoczęciem produkcji w Radomiu stał ówczesny minister przemysłu maszynowego, późniejszy wicepremier Aleksander Kopeć. Ale gdzie go szukać?
Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że premier mieszka za miedzą, ledwie 130 kilometrów od mojej sadyby. Telefon do Rysia Brylińskiego (ówczesnego łowczego okręgowego w Legnicy), który skierował mnie do Alka Lipy, a ten:
–Jak to nie wiesz, kto to jest? Poznałeś go w naszej kolibie dwa lata temu.
„Kopara mi opadła” – jak dziś mówią młodzi, czyli zamurowało mnie na amen.
– Poznałem, ale nie rozpoznałem?
– No, to przyjeżdżaj, wiesz gdzie.
Wicepremier pod Legnicą
Wieś z tych zabitych deskami, czy można jednak tak mówić o wsi odległej od Legnicy ledwie 15 kilometrów? Ale czy można mówić inaczej, skoro większość chałup pamiętało jeszcze czasy dobrego cesarza Wilusia? Na tym tle wyróżniał się nowiutki domek na końcu wsi, gdzie droga urywa się nieodwołalnie. Jak się później okaże, postawiony kilka lat temu, bo jego poprzednik zawalił się po 170 latach służenia różnym gospodarzom.
W progu powitał mnie wysoki, postawny, starszy pan poruszający się z widocznym trudem.
–To skutki wyczynowego uprawiania koszykówki w młodości.
–Przez sport do kalectwa?
–Coś w tym rodzaju. Na starość trzeba zapłacić za 15 lat na parkiecie w barwach świdnickiej Polonii i pierwszoligowej Gwardii Wrocław, w tym dwa lata w koszykarskiej reprezentacji Polski. Bo widzi pan, w młodości interesowało mnie wszystko, z wyjątkiem łowiectwa…
Rolnik z Podola
Tak zaczęła się trwająca długo w noc opowieść o polskiej wersji mitu pucybuta – od chłopskiego dziecka po wicepremiera rządu, opowieść, w której łowiecka pasja miała swoje poczesne miejsce.
–Urodziłem się we wsi Sarańczuki, w brzeżańskim powiecie. Tym samym, w którym urodził się Rydz, co nie chciał oddać guzika u munduru, a potem uciekał przez zaleszczycki most hańby. Rodzice byli skromnymi rolnikami na Podolu. I ja do dziś czuję się Podolakiem. Początkowo wojna obchodziła nas bokiem. Ale w 1943 roku dostaliśmy list od banderowców, że mamy tydzień na spakowanie się i wyjazd. Nie było dyskusji, tym bardziej, że wcześniej podobny list dostali sąsiedzi.
Nie wyjechali. Widzieliśmy, jak ginęli, widziałem, jak banderowcy młodą sąsiadkę przybili na drzwiach do góry nogami. Widziałem, jak zginęli wszyscy. Ona, jej mąż, ich dzieci, moi rówieśnicy…
Wyjechaliśmy pięć dni od otrzymania listu… Wojnę przeżyliśmy u cioci w Niepołomicach. W 1945 roku mama Aniela „w ramach rozpoznawania Zachodu” pojechała na Dolny Śląsk. Spodobała się jej Świdnica. Wezwała rodzinę i postawiła ojcu rzecz twardo
–Nie ma powrotu do pracy na roli, nawet Władek nie myśl o braniu gospodarki. Zaczynamy miejskie życie. Będziemy teraz klasą robotniczą.
Matura i studia
Miejskie życie to brzmiało dumnie, choć powojenna bieda wychodziła z każdego kąta. Ale też w tych samych kątach coraz częściej zamieszkiwała nadzieja. Rodzice zaczęli pracę w fabryce, dzieci poszły do szkoły. Wielkim wydarzeniem była moja matura. Wszak na podolskiej wsi mało kto cztery klasy ukończył, a tu gość z cenzusem, jak się wtedy mówiło, pojawia się w chłopskiej rodzinie. W dodatku wybierający się na studia.
Ojciec chodził dumny, mama łezkę ukradkiem niejedną uroniła z radości. I wtedy w życie rodziny Kopciów wkroczył inżynier Karol Wacławik – przedwojenny inżynier, dyrektor fabryki.
– Gdzie ty, Olek, chcesz iść? Na studia ekonomiczne? Patrz, ekonomia tego systemu jest taka, że wystarczy jakiś przelot komety i wszystko się wywróci. Porządny zawód musisz mieć. Do mnie, do fabryki przyjdziesz do roboty.
Zamiast na studia trafiłem na fabryczną halę Świdnickich Zakładów Artykułów Technicznych. Ale nie za tokarkę, tylko na kierownicze stanowisko. Nic nie umiałem. Miałem tylko zapał do pracy i inżyniera Wacławika, który mnie wieczorami uczył zarządzania, finansów, procesów technologicznych.
Po dwóch latach mentor uznał, że jego podopieczny dojrzał do studiów technicznych. A lata były takie, że fabryka mogła kierować na studia młodych, rokujących nadzieje ludzi. Studia na Politechnice Wrocławskiej, koszykówka, imprezy, pierwsze randki i pierwsze inżynierskie zadania. Dyplom i powrót do Świdnicy. Do Świdnickiej Fabryki Urządzeń Przemysłowych. Tak w praktyce realizował się awans mojego pokolenia. Z chłopskiego syna robotnik, z robotnika członek kadry inżynierskiej. Nie liczyła się zasobność portfeli rodziców, liczyła się otwarta głowa i chęć nauki. Rozbudowany system pomocy socjalnej i stypendialnej sprzyjał takim rozwiązaniom.
Dyrektor fabryki Stanisław Kosarzewski był zapalonym myśliwym. Często opowiadał o łowach. Potrafił się wymknąć z przyjęcia w koleżeńskim gronie, by pojechać na polowanie. Propagował wśród znajomych dziczyznę, nieraz pod wódeczkę zagryzano kiełbaskę z dzika zrobioną przez niego.
Dziczyzna smakowała, ale reszta jeszcze nie wciągała. Wciągał plan miesięczny, kwartalny, pięcioletni. Gdzieś tam nadawało Radio Wolna Europa, gdzieś tam szalało UB, ale dla repatriantów ze Wschodu liczyło się to, że wreszcie chleba w domu nie brakowało, że w Świdnicy rosły nowe domy, że nikt nie był bez pracy.
Jako młody inżynier Aleksander Kopeć szybko dał się poznać jako znakomity organizator i zaczął się piąć po szczeblach zawodowej kariery. Zastępca dyrektora fabryki, potem szef Fabryki Wagonów. W połowie lat 60. dostał propozycje nie do odrzucenia:
– Towarzyszu dyrektorze, obejmiecie dyrekcję Dolmelu we Wrocławiu. Tam źle się dzieje. Trzeba to naprawić.
Dolmel – Dolnośląskie Maszyny Elektryczne – to była druga po Pafawagu fabryka Dolnego Śląska. Z fatalną opinią. Dwa lata i Aleksander Kopeć – już poważny dyrektor – uporządkował fabryczne sprawy. Dziś byśmy powiedzieli „zrestrukturyzował zakład”. Tylko że dziś słowo „restrukturyzacja” kojarzy się z „redukcją zatrudnienia”, a wtedy kojarzyło się odwrotnie – z tworzeniem nowych miejsc pracy. Widocznym dla każdego wrocławianina znakiem sukcesu Dolmelu był fakt, że w pochodzie pierwszomajowym dolmelowcy po raz pierwszy w dziejach szli przed załogą Pafawagu.
Egzamin łowiecki
Potem nastąpiły kolejne szczeble kariery. Stolica – wiceminister, wreszcie minister przemysłu metalowego, w końcu wicepremier rządu. A łowiectwa ciągle nie było. Wreszcie…
– Pewnego dnia, gdzieś latem 1975 roku, poprosili o rozmowę panowie Eugeniusz Loret i Antoni Włodarczyk. Już wiedziałem, że Loret to bratanek przedwojennego dyrektora Lasów Państwowych, a Włodarczyk to warszawski łowczy. Przyjąłem ich kawą, a oni mówią tak. Panie ministrze, (mówili panie, bo to byli przedwojenni ludzie), tu obok w Ministerstwie Budownictwa działa Koło Łowieckie „Bóbr”. Może byście się zapisali? Spojrzałem na nich, nie ukrywając zdziwienia. Wprawdzie wiedziałem już co nieco o tym zajęciu, że to nie tylko polowanie, ale i dokarmianie, budowanie ambon itd. Lubiłem dziczyznę, ale żeby sam, osobiście?
Goście się nie zrazili, tylko poprosili o przemyślenie sprawy, zostawili książki łowieckie jakieś podręczniki, opowiadania i poszli. Książki długo leżały na biurku, aż kiedyś zacząłem czytać jakieś opowiadanie łowieckie i… mnie wciągnęło. Po jakimś czasie dzwoni ten Loret i mówi: I co, panie ministrze, zapisać was na staż? – A zapiszcie – powiedziałem sam nie wiem dlaczego. I się zaczęło. Koło miało jeden z obwodów pod Maciejowicami…
Rozpoczęły się wyjazdy na dokarmianie, na spotkania. Po roku znów dzwoni Loret i mówi: Poczytajcie, panie ministrze, przyjdziemy do resortu przeprowadzić egzamin.
–Przygotowałem się – w sąsiednim pokoiku sekretarki naszykowały jakieś przekąski, żytnią. Przyszli. Loret z Włodarczykiem. To ich zapraszam do pokoiku. A oni – nie. Nigdzie nie będziemy przechodzili, egzamin przeprowadzimy tu, w gabinecie, oficjalnie. I dalejże mi zadawać pytania. O dokarmianie, gatunki łowne, broń. Pamięć mam inżynierską, książki przeczytałem, więc odpowiadałem. Wreszcie skończyli i mówią: to teraz prosimy pana ministra, by opuścił gabinet, musimy się naradzić. Zamurowało mnie. Przyszli do mnie, do gabinetu i mnie wypraszają?! Wyszedłem, ale minę chyba miałem nietęgą, bo sekretarka dziwnie patrzyła. Po chwili wołają i mówią: zdał pan. Dopiero teraz dali się zaprosić do pokoiku obok.
Prezes Steyera na łowach
Tak zaczęła się łowiecka pasja Aleksandra Kopcia, która z czasem pochłonęła go całkowicie. I odcisnęła swoje piętno na historii łowiectwa.
–Krótko po egzaminie zadzwonił premier Jaroszewicz i poinformował mnie, że zaprosił na polowanie prezesa austriackiego Steyera dr. Karla Rabusa. Polska właśnie rozpoczęła negocjacje w sprawie zakupu licencji na ciężarówki dla Jelcza. Pojechaliśmy więc do Czerniejewa pod Poznaniem. Lunch i wyjście w pole.
Austriak gotowy, dyrektor PGR Jurek Małecki gotowy, a ja wychodzę ich pożegnać w cywilnych ciuchach. Nie mam zamiaru polować. Jeszcze nawet strzelby nie kupiłem. A gość mówi: a co to pan Kopeć z nami nie jedzie? Co było robić? Pożyczyłem jakieś ubranie i strzelbę i jedziemy. Po drodze rozmowa o polowaniu, zwyczajach. Austriak zachwycony podarowanym mu kapeluszem ze Skoczowa. Siadamy na ambonach. Ja z pracownikiem gospodarstwa, robi się zmierzch, a mnie pod ambonę wychodzi dzik. Pracownik mówi – Strzelaj pan. A ja w życiu jeszcze nie strzelałem do zwierzyny. Ale przymierzyłem. Bach i dzik poszedł.
– Panie ministrze, dostał.
Jak dostał, skoro się nie przewrócił – myślę sobie. Ale schodzimy i idziemy przez łąkę. Ciemno już mocno, ja mam duszę na ramieniu. Nagle widzę stoi. Sztucer do oka i pociągnąłem…
Próchno z pniaka posypało się na kilka metrów wokoło… A dzik leżał kilka kroków dalej… Medalowy. Następnego dnia premier Jaroszewicz wydał kolację i w dobrym łowieckim nastroju, przy opowieściach o pudłach i trafieniach Austriak zdecydował się sprzedać licencję na ciężarówkę. Olbrzymi kontrakt. Wart blisko 50 mln dolarów.
– Kilka miesięcy później pojechałem do Steyera finalizować kontrakt. Austriak oprowadza nas po fabryce, wspominamy wspólne polowanie i zaprasza mnie do działu, gdzie robią sztucery. A tam stoi cud kuźniarka (maszyna do wytwarzania luf). Robi jedną lufę w niecałą minutę. A u nas w Radomiu, w Łuczniku obrabiarki na wytworzenie lufy potrzebują pół godziny. W tym czasie Polska była jednym z najpoważniejszych eksporterów uzbrojenia, a sam „Łucznik” produkował 200 tysięcy AKMS-ów (ulepszona wersja słynnego Kałasznikowa KBK-AK) i był jedną z najpoważniejszych fabryk broni na świecie. Ale technologicznie była to jednak fabryka zacofana, oparta na radzieckiej technologii. Taka kuźniarka to byłby skok do przodu o lata świetlne i miliony dolarów. Austriak jednak zdecydowanie zaoponował:
–To maszyna amerykańska, objęta embargiem na eksport do krajów RWPG. Aleksander, nie mogę ci jej sprzedać, bo będziecie robili broń wojskową, a ja będę miał kłopoty z Amerykanami.
Przy kolacji rozpoczęły się rozmowy o polowaniach, wspomnienia z wypraw do Polski. I wrócił temat kuźniarki. – A gdybyśmy się zobowiązali, że nie będziemy robili broni wojskowej, tylko myśliwską?
W tym czasie Polska nie wytwarzała żadnej broni dla myśliwych. Wszystko było z importu, a broń kulowa była trudno dostępna. Austriak popatrzył w sufit dłuższą chwilę i rzekł:
–To jest oferta godna rozważenia, pod warunkiem, że będzie to polsko-austriacka kooperacja. Rozpoczęły się rozmowy, w efekcie których ustalono, że Steyer, który produkował mannlichery, sprzeda Polsce maszynę do wytwarzania luf, łoża i kolby będziemy robili sami, a zamki będą austriackie. Przynajmniej przez jakiś czas.
Mannlicher w Radomiu
Pozostał jednak problem amerykańskiego embarga. I tu można by zacząć kręcić film sensacyjny. Jak przerzucić objętą zakazem eksportu maszynę do bloku wschodniego? W Ministerstwie Przemysłu Maszynowego pracowało kilka osób, jak to się mówi, na podwójnych etatach. Nie ma co ukrywać, że ich zadaniem było szpiegostwo przemysłowe. Tak było, jest i będzie. I to oni dostali zadanie – kuźniarka ma dojechać cała i sprawna do Radomia.
–Szczegółów nie znam i się nigdy o nie dopytywałem. Słyszałem tylko, że skrzynie były oznaczone jako części do maszyn budowlanych, a na listach przewozowych były takie porty i lotniska jak Kapsztad, Bombaj, Singapur. Jak było tak było, w każdym razie Radom zaczął produkować polską wersję Mannlichera. Popyt był olbrzymi, choć broń kosztowała tyle co pół Fiata.
– W pewnym momencie pani prezes Augustyna Małolepsza z „Jedności Łowieckiej” mówi do mnie: ministrze, zwiększcie produkcję, bo ja mam na listach oczekujących ponad dwa i pół tysiąca chętnych. Nagle okazało się, że produkcja na potrzeby myśliwych to może być niezły biznes. Kooperacja rozwijała się pomyślnie. Bo, co mój rozmówca mocno podkreśla, Polska nie kupiła licencji na Mannlichera. To była umowa o wspólnej produkcji. Wiele ze spraw z tym związanych omawiało się oczywiście na polowaniach.
Prezesi Steyera – Rabus i Maltzacher – szczególnie lubili polować na dziki w podpoznańskim Czerniejewie. – Wtedy opracowałem plan rozwoju tej branży. Skarżysko zaczęło produkować amunicję kulową do „naszego” Mannlichera w kalibrach .30–06 i 7 × 64, podjęliśmy rozmowy z Japończykami w sprawie zakupu licencji dla PZO na lunety, przerobiliśmy lunety wojskowe na myśliwskie i zaczęliśmy ich produkcję. Radomskie biuro konstrukcyjne dostało zadanie – na bazie Mannlichera przygotować produkcję kniejówki, potem dubeltówki, a na końcu trójlufki. Dryling, jako najbardziej skomplikowany technologicznie, miał być na końcu tej drogi obliczonej na 10 lat.
Fanaberia ministra
Liczyłem na to, że w połowie lat osiemdziesiątych będziemy samowystarczalni, jeśli chodzi o sprzęt myśliwski. Historia jednak potoczyła się inaczej. Rok osiemdziesiąty miał swoje, czasami dzisiaj niezrozumiałe, momenty.
–Nagle okazało się, że kooperacja z Austriakami to fanaberia Kopcia, że te miejsca pracy są zupełnie niepotrzebne i wiele tym podobnych bzdur. Oskarżano mnie, że rozdawałem mannlichery na prawo i lewo, a przecież tylko idiota nie wie, że broni nie można ot tak rozdać. Wtedy dla dziennikarzy każdy polujący człowiek władzy, „prominent” jak się wtedy mówiło, to kłusownik i mięsiarz. Dochodziło do tego, że siedziałem na ambonie, a w krzakach czaili się pismacy, by móc pisać, jak to minister kłusuje. Na szczęście w tym trudnym okresie wspierali mnie koledzy z koła i władz PZŁ – m.in. Grzegorz Zaremba łowczy okręgowy w Warszawie i łowczy krajowy Tomasz Łącki.
W tej atmosferze totalnej krytyki gierkowskiego dziesięciolecia program rozwijania polskiej broni myśliwskiej padł. Najnormalniej w świecie zaprzestano produkcji. I już nigdy do niej nie wrócono. Wprawdzie wiele lat później próbowano wskrzesić ideę i tworzyć dobry klimat dla modernizacji kałasznikowa na wersję myśliwską, wyprodukowano nawet trochę egzemplarzy, ale to już była przysłowiowa musztarda po obiedzie.
Aleksander Kopeć odszedł z rządu i zajął się działalnością w NOT. I jeszcze mocniej zaangażował się w łowiectwo. Koledzy wybrali go łowczym w kole, był nim 12 lat, potem został prezesem.
–Łowiectwo, które zacząłem przecież późno, stało się moim drugim życiem. Dokarmiania, organizowanie, rozmowy z rolnikami, polowania – to wypełniało mi czas.
Kuropatwy z premierem
Siedzieliśmy przy znakomitym cieście pani domu Zofii i rozmawiamy. O przemyśle, który potrzebował rąk do pracy, a nie zwalniał z roboty, o dawnych czasach i dzisiejszych polowaniach, o wyprawie na wilki z legendarnym Peperą i o niedźwiedziu na Syberii, na którego nie starczyło już siły. I kuropatwach pod Maciejowicami, i dzikach pod Olsztynem. Mój rozmówca roztaczał obrazy śniegów Syberii i jesiennych buków pod Kwidzynem. Normalne, łowieckie wspomnienia.
Nie sposób przy takiej okazji nie zapytać o polowania ludzi władzy.
– Ludzie władzy zawsze polowali. W Polsce, Europie, na świecie. Wśród elit PRL-u też nie brakowało myśliwych. Polował premier Jaroszewicz, polował minister budownictwa Adam Glazur, polowali wicepremierzy Jagielski i Kaim, marszałek Sejmu Gucwa i wielu innych. Czasami w przerwach Rady Ministrów stawaliśmy z boku i gadaliśmy. Kto gdzie był, co widział. Ot, normalne rozmowy myśliwych. Dziś w przerwach posiedzeń rządu rozmawiają o piłce nożnej, w latach siedemdziesiątych rozmawialiśmy o łowiectwie. Ale dzięki temu nasz kontakt z ludźmi był chyba lepszy.
W moim kole było dwóch wicepremierów, czterech ministrów, generał Rozłubirski – wielka postać, uczestnik powstania warszawskiego. Inteligenci i kilkunastu chłopów i robotników. Nie chodziliśmy na mecze do loży VIP, tylko ramię w ramię rozsypywaliśmy buraki i sadziliśmy las. I na każdym spotkaniu dostawaliśmy od nich bezpośredni przekaz, co ludzie myślą. Nie było to zawsze przyjemne, ale doskonale sprowadzało na ziemię z ministerialnych obłoków.
W 1983 roku z internowania wypuszczono premiera Jaroszewicza. Ale nikt do niego nie chciał się przyznać, nie dał odstrzału. A premier marzył o polowaniu. Więc zaprosiłem go na łowy. A powszechnie wiadomo, że był dobrym łowieckim kompanem i prawym myśliwym. Pojechaliśmy na kozła do Tadeusza Kiryluka. Jak ludzie we wsi dowiedzieli się, że przyjechał Jaroszewicz, to na kwaterę przyszła spora gromada. I nie chcieli go linczować. Wręcz odwrotnie.
Polowaliśmy również na kuropatwy pod Maciejowicami. Premier lubił polować na ptactwo. Jaroszewicz szedł, a gdzieś z boku ludzie kopali ziemniaki. Mnie znali, więc podeszli i zapytali, czy ten drugi to Jaroszewicz. Potwierdziłem. To zapytali, czy mógłby podejść do nich. Podszedł. I nagle na polu zrobił się polityczny mityng. Rozpalono ognisko, wrzucono ziemniaki, ktoś ze wsi przyniósł kwaśne mleko i coś jeszcze. Ludzie pytali, jak to się stało, że ekipa Gierka nie dała rady, a przecież tak jej ufali, premier tłumaczył i nawet nie zauważyliśmy, jak zrobiło się ciemno…
Na stare lata „ojciec” polskiego Mannlichera wrócił na Dolny Śląsk. Założył z miejscowymi kolegami małe koło „Diana”, któremu udało się wydzierżawić poradziecki obwód. Panuje tu wspaniała atmosfera, dużo się dzieje, koledzy spotykają się nie tylko w lesie czy polu…
–A polskiego Mannlichera nigdy nie miałem… – powiedział na zakończenie rozmowy.
Aleksander Kopeć zmarł dwa lata po naszym spotkaniu 28 listopada 2015 roku w Legnicy.