Tego dnia, muszę przyznać sprzyjało nam szczęście, choć dzień zaczął się dość ślamazarnie, bo do godziny dziewiątej nie mieliśmy o dziwo, żadnego zgłoszenia postrzałka. Już zamierzałem rozpakować moje wędki, które tak bezproduktywnie ciągle wożę ze sobą.
Mija prawie miesiąc naszego tutaj pobytu, a ja nadal nie mam czasu i okazji wybrać się na jesienne szczupaki. Niestety i tym razem nie było nam to dane. Dzwoni telefon – a ja kontem oka spostrzegam – jak Cezar już rwie do samochodu.
Trzeba przyznać, że ma nosa, bo oto dzwoni nasz kolega, leśnik spod Gołdapi. Informuje mnie, że polujący w jego OHZ-cie dewizowiec nie wytrzymał ciśnienia i oddał strzał do byka ustawionego do niego na wprost. Reakcją po strzale była „rakieta”, a następnie ucieczka do ściany lasu i pozostawienie swojego haremu łań.
Na łące brak jakichkolwiek śladów farby. Szczerze mówiąc czarno to widzę, bo po takiej reakcji byk powinien leżeć do 100-200 metrów. Jeśli go nie znaleźli to mamy obcierkę lub pudło.
Nie wypada mi koledze odmówić, więc pakujemy manatki i ruszamy w stu kilometrową podróż.
Doświadczenie podpowiada…
Na miejscu Sebastian szykuje się wraz z nami na tą wędrówkę za bykiem, abyśmy przypadkowo nie wylądowali u naszych sąsiadów Rosjan czy Litwinów, bo granica jest bardzo blisko. Natomiast Marcin wraz z dewizowcem będą czekać na efekty naszych działań, pełniąc dyżur w samochodzie.
Wchodzimy na trop po pięciu godzinach od strzału. Pobudzony Cezar przeszukuje rozległą łąkę. Oczywiście, jak zwykle dostrzega tam coś, czego ja nie widzę, choć idę tuż za nim i oczy wychodzą mi z orbit.
Wreszcie po 200 metrach Sebastian odkrywa tą jego tajemnicę, znajdując na tropie w lesie krople farby. Budzi się w nas duża nadzieja lecz u mnie po kilkuset metrach szybko przygasa. Logika podpowiada mi, że jeśli myśliwi po strzale nie widzieli u uciekającego byka oznak utykania – co świadczyłoby o postrzale w badyl – to jego rana nie może być poważna.
Podstawowe organy nie są naruszone, bo inaczej byk leżałby już martwy. Postrzał musi być tylko obcierką lub niewielkim uszkodzeniem zewnętrznego mięśnia nie mającego istotnego wpływu na jego kondycję.
Teraz wszystko spoczywa już tylko w umiejętnościach Cezara, który sprawność byka przetestuje. Choć jak dla mnie, ten byk nie powinien się dać zatrzymać i pewnie skończy się w najlepszym przypadku na gonie bez stanowienia!
Bezkonfliktowe spotkanie
Praca przebiega dość ostro. Pędzimy wszyscy dwa kilometry i nagle przed głębokim wąwozem Cezar zwalnia… Niezwykle flegmatycznie robi parę zakrętasów. Widzę po nim, że coś się wydarzyło, ale dokładnie nie wiem co. Za to Sebastian szybko mi to wyjaśnia mówiąc, że widział jak spory wycinek podniósł się tuż przed nami i widząc naszą liczebną przewagę zanurkował do wąwozu.
Po chwili to samo robi Cezar i my za nim. Ja wiem, że mój orzeł wiedząc, iż zdrowy dzik nie jest naszym celem, schodził mu przezornie i bezkonfliktowo z drogi, by poprowadzić nas dalej tropem naszego postrzałka.
Tego typu spotkania już w przeszłości wielokrotnie nam się zdarzały. Myli i zarazem dziwi mnie jednak jego nadzwyczajny spokój i łagodność w takich sytuacjach, co krańcowo różni się od jego agresywnej postawy, jaką prezentuje wtedy, gdy dochodzimy rannego dzika.
Czas próby
Po tym zdarzeniu, dalej i bezproblemowo tropimy naszego byka, choć żadnych potwierdzeń w postaci farby od dawna brak. Ja to po prostu wiem, że on pracuje na właściwym tropie i dla mnie jest to pewniejsze, niż to, że jutro będzie dzień.
Po 100-200 metrach spokojnej pracy za wąwozem, nagle Cezar „odjeżdża” gwałtownie od nas, by za chwilę zgłosić naszego postrzałka. Są od nas zaledwie 200 metrów lecz gdy dochodzimy do nich, czujny byk uchodzi, a za nim w pogoń rusza Cezar.
Pędzimy za nimi. Ja taki moment nazywam „czasem próby”. To pewnego rodzaju test dla postrzałka. Jeśli umie „zgubić” psa, czyli zostawić go w tym wyścigu daleko z tyłu, to znaczy że jego stan zdrowia jest dobry, a nasze szanse spadają tego dnia do zera.
Ten etap o dziwo wygrał Cezar! Po kilkuset metrach gonitwy mój posokowiec o dziwo, ponownie go zatrzymuje! Gdy dochodzimy do nich, Sebastian widząc zza wzniesienia wieniec i kontury byka, nie wytrzymuje i pokazuje mi jak uchodzi. Tłumaczę mu, że ja nie strzelam z pocisków samonaprowadzających. Muszę dojść do postrzałka na odległość przynajmniej 70 metrów i precyzyjnie strzelić, aby wyeliminować ryzyko zranienia mojego psa.
Cezar szczeka!
Taka akcja, obserwowana z boku przez osobę postronną zawsze wydaje się łatwiejsza niż jest w rzeczywistości. Niestety nasz postrzałek ponownie uchodzi, a za nim Cezar. Pognali znów kilkaset metrów. Patrzę z nadzieją w Garmina, bo tylko z jego komunikatów będę wiedział, czy mój orzeł go ponownie zatrzyma. O dziwo, po dłuższej chwili przychodzi komunikat z kolejnego etapu…
Już teraz wiem, że nasz postrzałek nie jest ciężko ranny i jeśli tym razem nie wykorzystam nadarzającej się okazji, to kolejnej może już nie być. Tym samym zmarnuję cały wysiłek, jaki włożył Cezar w tak ciężką pracę.
Sprawdzam kierunek wiatru. Sprzyja nam, bo wieje od byka do nas. Muszę do nich podejść tak, że nawet gdy byk mnie zobaczy, będę na tyle blisko, że zdążę jeszcze oddać celny strzał.
Zbiegamy ze wzniesienia i widzę, że są w gęstwinie na skraju lasu i niewielkiej śródleśnej łączki. Nie widzę ich, ale dobrze słyszę Cezara i wiem, że bezcelowe jest pakowanie się w ten gąszcz, bezpośrednio do nich.
Biegnę do boku, licząc na znalezienie jakiejś luki, poprzez którą zobaczę wreszcie byka. Jestem od nich zaledwie 50 metrów, więc powinno mi to wystarczyć. Tym razem, to mnie sprzyja szczęście.
Dobiegam do leśnej, prostej ścieżki i na jej końcu widzę ich poprzez gałęzie. Byk stoi na skraju lasu, odwrócony do nas, a przed nim Cezar ostro ujada.
Jest pomiędzy nami. Sytuacja dla mnie mało komfortowa lecz wiem, że lepszej już nie dostanę. Szybko się składam i patrzę w lunetę. Mam kropkę u nasady karku byka, ale Cezara w lunecie nie widzę. To dobrze. Jest pod torem ewentualnego lotu pocisku.
Moja luneta ma dość duże pole widzenia, więc strzał powinien być bezpieczny. Pocisk powinien polecieć nad nim. Nie ma czasu na rozważania. Decyduję się na taki ryzykowny krok. Ciągnę delikatnie za spust i widzę, jak byk wali się w ogniu.
Od tych emocji mam ściśnięty żołądek i szczerze mówiąc obchodzi mnie tylko jedno! Czy mój posokowiec jest cały! Gdy wreszcie widzę go, jak uwija się z gracją już przy martwym byku powoli schodzi ze mnie napięcie i wypełnia mnie fala radości.
Złom i zdjęcia
Jest ona jeszcze większa i graniczy wprost ze zdumieniem, gdy widzimy ranę postrzałową! Kula dewizowca uszkodziła tylko mięsień na przednim, lewym badylu, tuż poniżej stawu łokciowego nie uszkadzając kości. Takie prace i to zakończone sukcesem, to naprawdę rzadki przypadek.
Tym razem św. Hubert wyjątkowo nam sprzyjał, a mój Cezar spisał się na medal, stanowiąc kilkukrotnie takiego postrzałka, więc i nasza radość jest wyjątkowa. Uwieczniamy nasz wspólny sukces złomem i zdjęciami.
Szkoda, że w pośpiechu i emocjach zabrakło na nich Marcina, który tym razem zabawił się w fotografa uwieczniającego ten nasz sukces. Wielokrotnie był świadkiem poszukiwań postrzałków i umie docenić pracę dobrego posokowca.
Wiem, że w przyszłym roku, jeśli będą mieli podobne kłopoty, to na pewno zadzwonią do Cezara! Wracamy do domu rozanieleni, bo nic nas tak nie uszczęśliwia, jak udana praca zakończona sukcesem!