Koniec jesieni i początek zimy to dla myśliwych sezon polowań zbiorowych i czas tak – przez wielu z nas – nielubianego „realizowania” planu ostrzałów. Ganianie zwierzyny często dwa razy w tygodniu, czy strzelanie byków w pędzeniach to, niestety, proza wielu naszych łowisk.
Kiedyś lubiłem „zbiorówki”; wtedy były inne niż dziś. Dawały okazją nie tylko polowania, ale i spotkania się w gronie przyjaciół. By przeżyć coś, wspólnie! Odkąd, jednak, w kołach zaczęto tylko realizować plany, bardzo często zbyt wysokie, a polowanie zbiorowe stało się konkursem z nagrodami pod tytułem: Kto strzeli więcej! Przestały mi się podobać.
Owszem, jeżdżę czasem na pędzone, ale staram się, by było to tam, gdzie duch „prawdziwego łowiectwa” do reszty nie zaginął. I coraz częściej próbuję uciec od tego dylematu, wybierając nowe doświadczenia i nowych ludzi, niestety, najczęściej za granicą.
Małe łowisko
W drugiej połowie listopada wybrałem się do USA, by spotkać się z Frankiem, moim przyjacielem, poznanym parę lat wcześniej w Rosji na polowaniu na niedźwiedzie. Tuż przed moim przyjazdem kupił kawałek gruntu, tylko milę od domu i niemal zmusił mnie do przyjazdu. Mamy polować na jelenie wirginijskie na tym właśnie terenie.
Gdy odbiera mnie z lotniska witamy się serdecznie i zaraz zaczyna mi, z podnieceniem, opowiadać o jego nowym nabytku. Obwód, jak na polskie standardy, jest niezbyt duży, kilkadziesiąt hektarów, jednak bardzo górzysty i pokryty głównie dębowym drzewostanem. Graniczy z większym kompleksem lasu, co zwiększa jego atrakcyjność.
Jego ważną część stanowi długa łąka i kilka hektarów pól, trochę na terenie Franka, a trochę u sąsiada.
-W tym roku stoi na nim gryka, którą jelenie, co noc, intensywnie zgryzają. Za rok posieję kukurydzę, to wtedy zobaczysz jelenie! Przyjedziesz na rykowisko i strzelisz dobrego byka z łuku!
Tak, ale na razie niestety, rykowisko właśnie się skończyło, a wszyscy myśliwi wiedzą, jak trudno wtedy spotkać starego byka. Nic to, myślę, w końcu nie muszę strzelić zaraz jakiegoś „potwora”! Chcę, po prostu, zapolować inaczej, ot co. A jak Św. Hubert pomoże, to da mi – oprócz wrażeń – i byka…
W dobrych nastrojach dojeżdżamy do domu Franka, położonego na przedmieściach małej miejscowości, otoczonej niezbyt wysokimi górami. Wszędzie dębowe lasy, pagórki i wklejone w ten krajobraz domy mieszkańców tej bardziej wsi niż miasta. Tak, w takim terenie mogą być jelenie…
Nieuchwytny jeleń
Jeleń wirginijski, whitetail (białoogoniasty ze względu na biały od spodu kwiat, który unosi na sztorc podczas ucieczki) to najliczniej występujący parzystokopytny w Ameryce, głównie Północnej. Swym zasięgiem obejmuje również Amerykę Południową, aż po Peru.
Występuje też – po introdukcji – w Skandynawii i w zagrodach w Republice Czeskiej. To gatunek doskonale przystosowany do życia w bezpośrednim sąsiedztwie człowieka. A jednocześnie bardzo skryty, dysponujący znakomicie wyczulonymi zmysłami, ot takie połączenie sarny i jelenia europejskiego.
Bardzo dobrze adaptuje się do skrajnych warunków klimatycznych, o czym może świadczyć jego występowanie od Kolumbii Brytyjskiej w Górach Skalistych na północy, aż do terenów pustynnych Meksyku. Tylko w USA jego stany szacuje się na ponad 10 mln sztuk, dlatego można je spotkać niemal wszędzie.
A mimo to, polowanie na nie jest bardzo wymagające, gdyż jeleń ten jest bardzo płochliwy i ostrożny. Eksploatowany intensywnie staje się niemal nieuchwytny, a biorąc pod uwagę bardzo krótki sezon i fakt, że np. w Wisconsin poluje się pół godziny (a nie całą) przed wschodem i tylko 20 minut po zachodzie słońca, zdobycie dobrego trofeum uznawane jest za duży sukces łowiecki.
Poroże dojrzałego byka to formy głównie od 6-taka do 12-taka, stosunkowo niewielkie, o rozłodze od 20 do 60 cm, charakterystycznie łukowo wygięte do przodu. Każdy szanujący się myśliwy amerykański ma w domu takie trofeum.
Pomarańczowe ubranie
Już następnego dnia po przyjeździe, jedziemy do WALMART kupić licencję, która jest – nawet jak na warunki polskie – dość tania i przygotowujemy się do polowania. TAG, czyli zezwolenie na odstrzał konkretnego gatunku i płci, jest wprawdzie potrzebny, ale ponieważ w Wisconsin prawo polowania należy do właściciela gruntu, Frank ma kilka swoich.
Najpierw zaglądamy w teren, gdzie Frank i Nate, jego starszy – przeuroczy – syn, pokazują mi granice obwodu i prowadzą w miejsca, gdzie stoją drabiny. To charakterystyczny sprzęt łuczników: metalowa, wysoka drabinka i siedzisko, zwykle bez poręczy, bo łucznicy przypinają się do drzewa specjalnymi szelkami.
Wszędzie jest bardzo stromo, starodrzew przemieszany z młodym lasem, właściwie nie ma młodników i tylko w paru miejscach są niewielkie kępy świerków. Dwa malutkie jeziorka, strumień, bliskość łąk i pól tworzą wymarzone siedlisko dla jelenia.
Teraz brakuje mi, choć trochę śniegu. W takiej scenerii, przy ponowie, każde polowanie przeżywa się przecież głębiej…
Po obejrzeniu, z grubsza, terenu wracamy do domu i zaraz dostaję do przymiarki ubranie, bo to MUSI być pomarańczowe, całe, a takiego ze sobą nie przywiozłem. Zaraz potem wybór broni i jestem gotowy. 270 Winchester Short Magnum to kaliber dość mocny, by powalić wapiti, więc na wirginijskiego zupełnie wystarczy.
Wieczorem rozmawiamy o polowaniu, zwyczajach jeleni i o tym, co mam strzelić. Sprawa jest z pozoru prosta, mogę strzelać, gdy uznam, że byk jest dla mnie dobry. Wiek nie ma znaczenia.
W Ameryce nie ma selekcji; w systemie licencyjnym, gdzie gospodarka łowiecka jest ekstensywna, a poziom ingerencji myśliwego w populację na poziomie kilku, zaledwie, procent strzela się albo największe – dla zdobycia dobrego trofeum – albo na mięso, więc sztuki młodsze, zwykle płci żeńskiej. I to działa.
Ruszamy w łowisko
Siedzimy tak sobie przy piwku i gawędzimy. W końcu, gdy wieczór zamienia się w dość późną noc, wraz z Frankiem, Natem i Jake-em jego młodszym synem, opracowujemy plan polowania. Ponieważ polujemy wszyscy czterej, względy bezpieczeństwa to rzecz pierwszorzędnej wagi, szczególnie na tak małym terenie.
Rozdzielamy ambony i idziemy spać. Kładę się do łóżka i zastanawiam nad sensem udziału tak młodych, jak Jake, chłopców w polowaniu. Słyszałem wcześniej o stosunkowo nowej koncepcji angażowania dzieci w łowiectwo, realizowanej w USA i nawet rozumiałem intencje. Ale czy taki młody chłopak może mieć w sobie dość wiedzy, wrażliwości i chęci zrozumienia istoty łowiectwa, przynajmniej rozumianego tak jak my Europejczycy?
Wątpię, ale zdobywa doświadczenie pod okiem dorosłych i połyka bakcyla, który daje mu szansę na stanie się prawdziwym amerykańskim myśliwym, więc jednak myśliwym, a że inne łowiectwo, to i wymagania w stosunku do łowcy inne…
Wcześnie rano, na długo przed świtem, ruszamy w łowisko. Podprowadzony przez Nate’a do ambonki siadam na niej cichutko i czekam, niemal bez ruchu, na pierwsze promienie słońca. Jest ciemno i bardzo zimno, kontynentalny klimat tego stanu należy do najsurowszych w USA. Gdy dnieje, rozglądam się po okolicy i widzę, że siedzę pod szczytem wzniesienia w miejscu, które uniemożliwia obserwację terenu za moimi plecami. Jednak nie martwię się tym. Dno lasu pokrywa gruba warstwa suchutkich liści dębowych, więc ruch każdego zwierza słychać będzie nawet z bardzo dużej odległości.
Po godzinie najpierw słyszę, a potem widzę łanie przecinającą zbocze pode mną. Jest jednak sama. Schodzę z ambonki i idę wolno pod górę, dochodzę do jeziorka i wracam, tą samą drogą do samochodu. Tu czekają już na mnie pozostali. Nikt nic nie widział, choć spotkali pełno świeżutkich, nocnych tropów na drodze, która wije się w dolinie wzdłuż pola gryki.
Zmiana taktyki
Próbujemy kilka razy bez rezultatu. Jelenie żerują na polach w nocy, a rano dojeżdżając do terenu wypłaszamy wszystkie z doliny! A nie ma jak się tu inaczej dostać, niestety. To jedyne logiczne wyjaśnienie naszych niepowodzeń podsuwa dość oczywiste rozwiązanie, które – co tu dużo mówić – jest mi na rękę.
Rano jest minus kilkanaście stopni mrozu i zwykle wieje niemiłosiernie. Siedzenie na metalowej, odkrytej drabinie do przyjemności nie należy. Ja – przynajmniej – za tym nie przepadam. O podchodzie nie ma mowy ze względu na wielkość terenu, no i liście…
Proponuję Frankowi: – Jeżeli są na polach po ciemku, to trzeba je „łapać” jeszcze w lesie, wysoko, jak ruszają z ostoi! Zgadza się ze mną i od tej pory polujemy tylko wieczorem.
Będziemy zaczynać dużo wcześniej, bo podejścia „na krechę” przez las, niemal pionowo w górę i to w grubym, ciepłym ubraniu nie jest łatwe i zajmuje dużo czasu. Trzeba jeszcze wybrać miejsce tak, by nie dawać odwiatru w kierunku, z którego spodziewamy się jelenia.
Siedzenie na ziemi też wymaga przygotowania, choć trochę, terenu wokół. Nowa taktyka przynosi o tyle lepszy skutek, że widzimy jelenie codziennie, każdy z nas. Porządnego byka: shootable, jak mówią Amerykanie, jednak wciąż nie możemy spotkać.
To mój ostatni wieczór przed wyjazdem. Mam jeszcze w planie kilka dni w Chicago, u przyjaciela z „młodych lat” i odlot do domu. Nie martwię się tym, że nie mam byka. W końcu polowanie nie polega na strzelaniu, a zdobywaniu, przeżywaniu i – później – wspomnieniach, które tkwią w głowie, jak zapisany na taśmie obraz. Jednak trochę dziwnie i uczucie to zna każdy, kto choć raz włóczył się, w gościach, po kniei ze sztucerem i wrócił do domu zadowolony, choć jednak trochę smutny…
Koniec przygody
Ostatni dzień, jedziemy dużo wcześniej niż zwykle, by znaleźć naprawdę dobre miejsce. Chodzimy z Frankiem niemal godzinę pod szczytem i w końcu jest: siadam pod bardzo stromą górą, zarośniętą rzadką bukową, chyba, drągowiną, w dole, po lewej, płytki wąwóz.
-Tu będzie, naprawdę, OK!
Frank odchodzi jeszcze wyżej, gdzieś pod granicę obwodu. Lokuję się w wąskim zagłębieniu terenu, zasłonięty dwoma zwalonymi bukami i rozglądam się dookoła, sprawdzając charakterystyczne punkty otoczenia. Kilka razy wstaję z mojej „czatowni” i czyszczę przed sobą teren z patyków i drobnych krzaczków tak, by kula nie mogła się na nich rozbić.
Wreszcie gotowe i mogę odpocząć. Prostuje nogi i nudzę się niemiłosiernie. Myśli o powrocie, domu i przeżytych tu chwilach kłębią się w mojej głowie. A wokół cisza i nic się nie dzieje. Nie słychać nawet ptaków czy wiewiórek, tak licznych w tych lasach.
Obrazy, jak w kalejdoskopie, przelatują mi przed oczami i uśmiecham się do siebie, myśląc o spotkanej dzień wcześniej rodzince szopów. Mama i dwa brzdące tak się „kłóciły”, że nie zauważyły mnie z kilku metrów…
W pewnej chwili, już o szarówce, słyszę szelest liści na górze nade mną. Biorę sztucer do ręki, układam na kolanie gotowy do strzału i czekam. Czuję, jak krew pulsuje mi w skroniach, a wszystkie mięśnie napinają się jak struny; – Relax, myślę i rzeczywiście, zaczynam się rozluźniać.
Nagle szelest zamienia się w tętent i widzę biegnącego dość szybko byka. Wieniec nie jest wielki, ale – oceniam – dla mnie dobry. Wybiegam wzrokiem przed niego i znajduję miejsce, gdzie będę strzelał: to wąski szlak po warstwicy, który za kilka sekund musi przeciąć.
Składam się i gdy byk zbliża się do drogi, gwiżdżę. Jeleń wprawdzie się nie zatrzymuje, ale zwalnia i gdy pojawia się na drodze, pociągam za spust. Słyszę uderzenie kuli i widzę w drągowinie pode mną, jak biegnie coraz bardziej chaotycznie, by po chwili zwalić się na ziemię, łamiąc jakieś suche drzewko.
Krew zaczyna wracać na swoje miejsce i tak mnie to paraliżuje, że nie umiem wstać. Powoli dociera do mnie, że MAM BYKA.
Słyszę szelest liści na drodze i podchodzi do mnie Frank. Gdy gramolę się z mojej „czatowni” pyta:
-Got it?
Słysząc potwierdzenie, ściska mnie serdecznie i gratuluje. To on był, głównie, zdołowany sądząc, że nie wyjadę z trofeum. Idziemy w dół i oglądamy wieniec. Byk nie jest bardzo mocny, raczej cienki niż gruby, ale 4/4 z dość ładną rozłogą. Jak na pierwsze trofeum tego gatunku – jak mówią – aż za dobry!
Mój pierwszy jeleń europejski był szpicerem, potem 6-tak i tak dalej. Więc nie mam, co narzekać!! Wszystko przede mną, choć nie mam już tyle czasu, co kilkadziesiąt lat temu…
Patroszę, bo taką od lat mam zasadę. Pierwszą sztukę w danym gatunku, gdy mogę, to robię zawsze sam. Kilka zdjęć i trzeba myśleć o zabraniu tuszy.
Jest już ciemno, a musimy go jeszcze dociągnąć kilkaset metrów do samochodu. Z górki idzie dość łatwo, ale po wejściu na błotnistą drogę jest znacznie gorzej. Męczymy się niemiłosiernie mimo tego, że jest wypatroszony i ciągniemy go na specjalnie zrobionych do tego celu szelkach.
Nigdy nie myślałem, że te jelenie są tak duże, a ten miał co najmniej 100 kilogramów! W końcu samochód i załadunek byka. Ciężko oddychamy i wypijamy chyba litr wody każdy. Wieje zimny wiatr i chłodzi nasze gorące i mokre od potu czoła.
Wyjeżdżamy na główną drogę i kierujemy się do miasta. Jedziemy z jeleniem w koszu, zawieszonym na haku holowniczym i nikogo to nie dziwi! Podjeżdżamy pod bar, gdzie rejestruje się ustrzeloną zwierzynę! Specjalna maszyna drukuje świadectwo, w którym znajdują się dane myśliwego i numer licencji.
Prawie wszyscy klienci wychodzą zobaczyć byka. Gdy wracają do baru stawiam wszystkim kolejkę i opowiadam przebieg polowania. Gratulacje i wracamy do domu. Po drodze omawiam z Frankiem sposób preparacji i postanawiam zrobić to w tradycyjny amerykański sposób: popiersie na krótkim pniu drzewa, na którym znać ślady wycierania poroża.
Szczęście uśmiechnęło się do mnie i „rzutem na taśmę”, ostatniego dnia pobytu, znalazłem w końcu i strzeliłem mego wirginijskiego jelenia.
EPILOG
Idąc na polowanie w każdym z nas tkwi, oczywiście, chęć spotkania zwierza i pokonania go, marzymy o orężnym odyńcu, medalowym byku czy rogaczu-perukarzu…
Gdzieś w sercu tli się w nas ta nadzieja i czasem, bardzo rzadko, marzenie to się spełnia. Ale proza naszych łowów jest raczej taka, że częściej wracamy z niczym. Nie wolno nam, jednak, tylko dlatego myśleć, że łowy bez trofeum to stracony czas i zmarnowany kawałek naszego życia!
Maksyma, że „zwierz widziany, łów udany” jest wyłącznie dla głupków i nieudaczników. Moim zdaniem naszym trofeum nie musi być oręż, wieniec, czy parostki. Zawsze są nimi nasze przeżycia, nieoczekiwane spotkania, nie tylko zabranie, ale i czasem darowanie życia, ta mgiełka nad moczarem, także nowe przyjaźnie, nowe miejsca i inne emocje, doświadczenia, a czasem i niebezpieczeństwa, czy choćby te właśnie marzenia…
Strzelony w styczniu byk, bez historii, z ambony czy zabity dzik na nęcisku są raczej tylko zdarzeniami, zapisanymi w odstrzale i datami w kalendarzu. To wszystko, co zapamiętamy, a odstrzał bez emocji, historii staje się nieważny i szybko o nim zapomnimy.
Wieniec często ląduje w piwnicy, a oręż – o ile jest – w szufladzie. Słyszałem ostatnio z ust doświadczonego myśliwego – przynajmniej wiekiem – zadziwiające stwierdzenie. Publicznie oświadczył, że takie polowanie, na które wyjdzie trzy razy na dzika i nic nie „zastrzeli” to on… Nie powiem, co…
Taki łowiecki „analfabetyzm” jest ostatnio, niestety, coraz częstszy. Biedni „oni”, bo nie rozumieją nic z istoty i ducha łowiectwa. Sami się zubażają, a łowiectwu wprost szkodzą. Nie widzą wokół siebie nic, ludzi, zwierzyny i całego kipiącego życiem świata.
Zapatrzeni w siebie i własne małe „gierki”, kierując się wyłącznie źle rozumianym interesem własnym, szkodzą sobie i szlachetnej idei prawidłowego łowiectwa. I przez pryzmat takich ludzi nas postrzegają nie tylko przeciwnicy, ale i ludzie do niedawna obojętni…
Chcę jednak mimo to dalej wierzyć, że większość z nas rozumie, iż każde nasze wyjście w łowisko, każdy kontakt z naturą uszlachetnia i zawsze, gdy tylko umiemy, a przynajmniej staramy się żyć z nią w harmonii stajemy się lepsi.
Świat się ciągle zmienia, a my z nim. Cywilizacja wciska się nie tylko w najgłębsze zakątki naszych obwodów, ale również do naszych głów coraz głębiej i głębiej. Jeżeli chcemy przetrwać, by czuć jak kiedyś, dreszczyk emocji przy każdym wyjściu w knieję, nadal rozumieć sens tego, co robimy musimy dać światu -jakkolwiek patetycznie to zabrzmi – i samym sobie świadectwo naszej woli i determinacji w byciu prawymi myśliwymi.
Inaczej wszystko stracimy…
Niech ten cytat Juliana Ejsmonda, będzie naszym mottem nie tylko od święta:
„Żywot łowiecki ma w sobie to niezrównanie rozkoszne, że jest cały stopniowym wcielaniem w życie i ziszczaniem się najczarowniejszych snów. Jawa zaś od tych snów bywa najczęściej stokroć jeszcze piękniejsza…. Pierwszy lis – to triumf przebiegłości młodzieńczej nad przebiegłością chytrego zwierza. Pierwszy dzik – to już zdobycie ostróg rycerskich. Pierwszy kozioł w majowy poranek na leśnej polanie z podjazdu… nie strzelony – to pierwsze zwycięstwo w nas poety-myśliwego nad młodym strzelcem.
…Pierwsze polowanie na wiosennym ciągu na słonki wieczorem – to pierwsza schadzka miłosna myśliwego z dziewiczą przyrodą.
…Pierwszy cietrzewi tok – to pierwsza nasza noc miłości z ukochaną naturą.
A pod pieśnią głuszca – po raz pierwszy posłyszaną – następują zaślubiny na wieki wieków duszy myśliwskiej z duszą puszczy…”