Zaczęliśmy sezon od kontroli pudła do dzika w moim kole, ale już po kilku dniach mieliśmy pracowity dzień. Wbrew naszym zasadom, pracowaliśmy w nocy. Pomagałem przyjacielowi, który polując u mnie gościnnie postrzelił dzika. Musiałem przerwać polowanie z podchodu, aby wspomóc kolegę. Miał on jednak jak to bywa nocą, problem ze wskazaniem miejsca strzału.
Cezar wpuszczony na trop migiem rozwiązał tą zagadkę i po 500 metach doszedł postrzałka, którego musiałem dostrzelić. Kolejny ranek dał nam nieźle w kość. Zadzwonił mój kolega Marek, przewodnik bardzo dobrego, ale już wiekowego posokowca. Poinformował mnie, że jego kolega strzelał do dzika, który uszedł.
Postrzał był poważny, bo niedaleko zestrzału znaleźliśmy trzy kostki, najprawdopodobniej z biegu. Takie ślady, to w naszym przypadku 90 procent szansy na dojście postrzałka. Lecz w tej profesji niestety, nie ma nigdy nic pewnego.
Wspólna porażka
Tym razem górą jednak był dzik. Uchodził poprzez zalane łąki, poprzecinane mnóstwem poprzecznych rowów porośniętych krzakami. Po dwunastu kilometrach i pokonaniu niezliczonych wodnych przeszkód, cała nasza trójka była wykończona i nawet pies zwolnił tempo pracy.
Ale jak dwóch przewodników spotka się przy takim postrzałku, to wątpliwości muszą się urodzić. Żyłka hazardu odezwała się w nas obu. Po wzajemnych zakładach i odpoczynku, Marek za moją zachętą namówił wykończonego Huberta i ze swoim posokowcem na otoku, zweryfikował nasze z Cezarem dokonania. Przeszli bez skutku ponad cztery kilometry, tą samą trasą co my i też się poddali.
Wieczorem po naradzie z Markiem nie dając za wygraną, zaproponowaliśmy Hubertowi ponowną wycieczkę tym tropem, następnego dnia rano. Tym razem jednak, ten rozsądny człowiek, mimo oferty pozostania w samochodzie w wygodnym fotelu, nie dał się nabrać dwóm nienasyconym zapaleńcom z psami. Miał dość tego morderczego maratonu, którego końca my z Markiem nie chcieliśmy zaakceptować. I tak ze sporym niedosytem, musieliśmy przełknąć naszą, wspólną porażkę.
A prawda w moim przekonaniu jest prosta… Dzik nawet na trzech biegach, biega lepiej niż człowiek na dwóch. Gdy jednak nie ma blisko zacisznego i bezpiecznego legowiska, a jego rana postrzałowa jest stosunkowo lekka, to uchodzi on bez problemu bardzo daleko.
W takich przypadkach wygrywa ten, kto ma lepsze nogi i kondycję. Wiem to z doświadczenia. W tym roku szukaliśmy postrzelonego na wysoki bieg dzika, która zakończyła się po ponad 14 kilometrach, a postrzałek zaległ pierwszy raz dopiero po przejściu 11 kilometrów.
Brak kondycji
Kolejnej nocy odezwał się telefon. To Hubert polując z Marcinem w swojej „Pobudce” poprosił o pomoc. Strzelany dzik Marcina uszedł, ale pozostawił trochę farby!
Rano, słuchając opowiadania Marcina i oglądając zestrzał miałem jednak nikłe nadzieje na skuteczną pracę. Wszystko wyglądało na postrzał na chyb. Dzik się przewrócił po strzale i uchodząc pozostawił dość długą, wyrytą gwizdem bruzdę.
Przypuszczałem, że to typowy paraliż po strzale na wyrostki kręgosłupa, ponieważ dalej nie było już żadnych śladów farby, a dzik walił poprzez największe rozlewiska i błota. Marcin rwał za nami jak mógł, jednak brak treningu oraz respekt przed wodą pozostawiły go w tyle…
Cezar po dwóch kilometrach, wśród tych rozlewisk nagle zgłasza naszą zgubę. Jest dobrze, bo mimo, że dzik wieje to nie potrafi uwolnić się od psa…
Brodząc w wodzie i błocie w końcu dopadam ich na skraju młodnika. Niestety, tu dał o sobie znak brak kondycji, który przełożył się na moją marną dyspozycję strzelecką. Przyczyną jest ta pandemia, zakaz organizacji polowań zbiorowych i co za tym idzie zimowe lenistwo!
Zdyszany paskudnie pudłuję wykładanego dzika, tuż za pierwszym rzędem młodych sosenek. Taka fuszerka musi zostać ukarana. Teraz dzik już wie, że żarty się skończyły. Wieje i dobiera trasę tak, aby tor przeszkód nie był zbyt monotonny.
Gonię ich co sił przez trzy kilometry. Pokonuję rozlewiska, rowy i gęste zarośla. W tym lesie gorszych miejsc na taki wyścig z pewnością nie ma. Czuję już dobrze w nogach ten maraton, ale wiem, że mojego Cezara zawieść nie mogę. On robi wszystko co może, aby zwolnić tempo wyścigu i pewnie zastanawia, dlaczego tak się grzebię?
Jedyny moment
Wreszcie zaczynam robić postępy. Dystans pomiędzy nami stopniowo się zmniejsza. Z 350 metrów wreszcie spada do 100 i… Niestety dzik stoi – w zalanym wodą – dość gęstym bagnie.
W takiej sytuacji o cichym podejściu nie może być mowy. Gdy nadarza się pierwsza okazja i widzę tylko przez moment jego słabiznę, nie waham się, nie wybrzydzam, bo to może być ten jedyny moment i strzelam!
Tym razem jednak św. Hubert mi sprzyja. Przez moment mam chwilę niepewności czy trafiłem, bo nikną mi obaj za drzewami, ale gdy dostrzegam Cezara, jak tańczy w jednym miejscu, wiem że to już jest finał!
Przychodzi wreszcie prawdziwa ulga i radość. Teraz już możemy świętować i odpoczywając, czekać na Marcina!
Przelatek prawdopodobnie został zraniony odłamkiem kuli. Trafienie teoretycznie było dobre. Kula musiała jednak trafić w porastające na nęcisku krzaczki i fragmentowała. Jeden z odłamków trafił dzika na komorę, ale nie wyrządził wielkiej krzywdy. Zatrzymał się na łopatce.
Możliwe, że inny trafił go gdzieś pod kręgosłup, powodując chwilowy paraliż, ale to do sprawdzenia jest możliwe dopiero po badaniu na ASF i kwarantannie w chłodni. Takie to niestety mamy dzisiaj realia. Niczego nie można już być pewnym.