Kłusownictwo, a szczególnie wnykarstwo, było rozpowszechnione w całej powojennej Polsce. Jeszcze dwadzieścia lat temu niemal na każdym jesiennym czy zimowym polowaniu na bażanty wyżły łapały się na zastawiony wnyk. Podmiejskie remizy czy zakrzaczone rowy były obstawione linkami, w które wpadały i ginęły w strasznych męczarniach sarny, zające, a nawet lisy.
Od kilkunastu lat na zachodzie kraju wnyków ubywało aż zanikły. Widocznie pokolenie dawnych „fachowców” odeszło z tego świata, a nowe nie było zainteresowane takim okrutnym sposobem zdobywania mięsa. Tak było do niedawna…
Nowi mieszkańcy wsi – uciekinierzy z miast – coraz częściej zgłaszają zaginięcie swoich psów na spacerach, spuszczonych ze smyczy, bo przecież muszą się wybiegać. Oczywiście pierwszymi podejrzanymi, na których rzucane są oskarżenia, są znienawidzeni myśliwi. Ale to właśnie nam udaje się odnaleźć czasem te zguby – niestety nie zawsze żywe.
W Remizach i zakrzaczeniach wokół dolnośląskich miast znów są wnyki. Technika ich stawiania jest niezwykle przemyślana i precyzyjna. Nad każdym zastawionym na przesmyku stalowym oczkiem pozostawione są zwinięte kolejne linki – gotowe do wymiany. Pojawiły się też, nie widziane tutaj nigdy, potwornie niebezpieczne nawet dla ludzi, metalowe paści, które z łatwością mogą złamać nogę dorosłego człowieka.
Myśliwi starają się uczulać spacerowiczów na to, że spuszczanie psów ze smyczy jest nie tylko zabronione, ale zwyczajnie dla nich niebezpieczne. Rozmawiają również z przyrodnikami – nie pseudoekologami, którzy są przeciw myśliwym – o wspólnych działaniach i akcjach walki z odrodzonym kłusownictwem.