Generała Carton de Wiarta opisał Norman Davies w książce „Orzeł biały, czerwona gwiazda” w ten oto sposób: „Ten niezniszczalny wojownik – który stracił oko w Somalii w 1898 roku i rękę pod Ypres, miał przestrzelone płuco w Afryce Południowej, czaszkę i nogę w kostce nad Sommą, dostał postrzał w biodro pod Passchendaele i w nogę w Cambrai – posiadał wszystkie kwalifikacje ku temu, aby wywrzeć wrażenie na oficerach polskich, z którymi miał współpracować. Był zamożnym arystokratą, kosmopolitą, katolikiem, bohaterem i wiecznym ryzykantem. Należał do nielicznego grona cieszącego się zaufaniem pełnego rezerwy Piłsudskiego. Po raz pierwszy przybył do Polski w lutym 1919 roku, jako brytyjski członek misji aliantów do Galicji Wschodniej. Od tego momentu jego życie to seria przygód. Pewnego razu zdarzyło się, że razem z generałem Mannerheimem, przyszłym prezydentem Finlandii, sekundował w pojedynku w Klubie Myśliwskim w Warszawie; wkrótce potem został złapany na przemycie broni z Budapesztu ukrytej w wagonie sypialnym. W październiku 1919 roku rozbił swój samolot, lecąc nad Litwą; w maju 1920 rozbił go ponownie podczas lotu do Kijowa. W sierpniu 1920 roku odparł pod Mławą oddział kozackich maruderów ze stopni jadącego pociągu obserwacyjnego, przy czym uniesiony zapałem spadł w pewnej chwili na tory. Zgodnie z etosem tamtej epoki był bardziej polski od Polaków”.
Adiutant Radziwiłł
Przygoda generała Carton de Wiarta na polskiej ziemi zaczęła się od odwiedzin swojego adiutanta, czyli księcia Karola Radziwiłła, właściciela ordynacji dawidgródeckiej na Polesiu. Tak wspomina generał swoją poleską przyrodę: „Okoliczne równiny miały w sobie dzikie piękno, porastały je bezkresne lasy, a gdzie nie spojrzeć – widać było jeziora i rzeki. Okolica obfitowała we wszystkie gatunki ptactwa łownego i stanowiła istny raj dla myśliwego. Zakochałem się w tym kraju od pierwszego wejrzenia. Bez zastanowienia napomknąłem księciu Karolowi, że gdyby tylko znalazł się dla mnie w tej okolicy jakiś dom, to chętnie go nabędę”.
Książę Karol iście radziwiłłowskim gestem darował generałowi leśną samotnię, oblaną wodami, pięknie usytuowaną. Na środku wyspy Prostynia zbudowano niewielki dworek, budynek dla służby i zabudowania gospodarcze (stajnia, chlew, kurnik).
Generał miał do dyspozycji 4 konie, 7 krów, 3 świnie, kilkadziesiąt owiec i około 200 kur. Pracowało u niego 5 zaufanych ludzi, był też wierny ordynans Holmes, a po nim James. Dworek szybko zapełniły trofea: łopaty, wieńce, głuszcowe i cietrzewie medaliony, dzicze fajki i szable. Wystroju dopełniały obrazy Fałata i Kossaka.
Generalskie życie
Adrian Carton de Wiart urodził się 5 maja 1880 roku w arystokratycznej rodzinie w Brukseli. Gdy miał sześć lat, zmarła jego matka. Ojciec, wzięty prawnik, przeniósł się do Kairu, gdzie zajął się prawem międzynarodowym. Adrian został umieszczony w katolickiej szkole w Anglii, następnie studiował w Oksfordzie, którego nie skończył, gdyż w 1899 roku zaciągnął się na wojnę angielsko¬burską. Pokochał wojaczkę i walcząc na wielu frontach, poznał Europę, Afrykę i Indie.
Nie poszedł drogą polityka i dyplomaty, tak jak jego dwaj kuzyni: Anri Carton de Wiart, poseł belgijskiego parlamentu, w 1911 roku minister sprawiedliwości, a w 1920 roku premier Belgii, i baron Edmund Carton de Wiart, który był sekretarzem politycznym króla Belgii i dyrektorem kompanii Société Générale de Belgique.
W 1908 roku Adrian ożenił się z księżną Fryderyką Fuger von Baben¬hausen. Mieli dwie córki. W 1945 roku generał przeszedł w stan spoczynku. Dwa lata później umarła mu żona, w 1951 roku ożenił się ponownie z kobietą młodszą od siebie o 23 lata. Zmarł w 1963 roku.
Droga Adriana Carton de Wiarta do generalskiego stopnia była żmudna, pełna żołnierskiego potu i znoju, od których się nie uchylał, a wręcz z „podniesioną przyłbicą” podejmował wszystkie trudne, czasem niewykonalne zadania. Zmieniał mundury i formacje wojskowe, z trudnych sytuacji wychodził zwycięsko, czasami mocno okaleczony i poturbowany. Za waleczne czyny przyznawano mu wysokie odznaczenia. Doskonale jeździł konno, grał w polo, tenisa i krykieta, wędkował i polował. Był znakomitym strzelcem. Nawet będąc inwalidą, bez jednej ręki i bez oka, w każdej sytuacji radził sobie doskonale i potrafił niejednego myśliwego zadziwić…
Wspaniale opisał polowanie z generałem Janusz Meissner w swojej książce „Opowieści pod psem (a nawet pod dwoma)”, gdzie polowali na rogacza…
Robin Hood
Praktykant, pan Andrzej, zawiadomił mnie, że przy¬jechał nowy gość. Samochodem. Ze sztucerem na kozła i parą Hollandów na drobną zwierzynę. Miał czarną przepaskę na prawym oku i pusty rękaw przypięty agrafką poniżej łokcia, ponieważ stracił lewą dłoń. Był Anglikiem, ale mówił nieźle po polsku. Nie wiem, dlaczego nie domyśliłem się od razu po tych szczególnych znakach, kto to taki; po prostu nie przyszło mi to do głowy.
Tadeusz był bardzo zajęty, miał jakąś komisję z Banku Rolnego i dyrektora od ubezpieczeń. Powiedział do mnie:
-Mój kochany, weź linijkę i zawieź naszego Anglika do szóstego oddziału; wiesz, tam gdzie jest ta polanka za krzyżem.
-Wiem. Tam gdzie wychodzi twój najlepszy kozioł?
-Właśnie. Niech sobie strzeli tego kozła.
-Tego kozła?! – powtórzyłem z niedowierzaniem.
-Tego – odrzekł Tadeusz stanowczo.
-Tylko podjedź ostrożnie i pokaż mu, gdzie ma zejść.
-Anglikowi? – upewniłem się.
-Przecież nie kozłowi! – zniecierpliwił się trochę. – Przyślę ci go na taras z Andrzejem. Tego Anglika – uśmiechnął się. – Sam nie mogę teraz jechać, a nie wypada, żeby z nim jechał Andrzej, rozumiesz?
-Aha – odrzekłem. – Szkoda takiego kozła dla jakiegoś Anglika…
-Jakiegoś! – powtórzył. – Przecież to jest…
-Proszę pana, telefon z Bydgoszczy- zawołała pokojówka Zuzia.
Tadeusz powiedział: „Diabli nadali!” i wrócił do gabinetu, a my z Capem poszliśmy po tę linijkę na podwórze. Stangreta nie było, chłopak marudził, więc nim zaprzęgliśmy konia, nadszedł pan Andrzej z Anglikiem i przedstawił mnie.
-How do you do – powiedział nasz gość, wyciągając do mnie rękę.
-How do you do – odrzekłem, zamieniając z nim uścisk dłoni.
Zastrzegłem sobie, że ten zwrot stanowi większą część mego zapasu wyrażeń angielskich, co zostało przyjęte z uśmiechem lekkiego niedowierzania jak dobry żart, po czym jednak przeszliśmy na język polski.
Anglik był trochę małomówny. Z początku zaniepokoiła go tylko obecność psa, który biegł obok nas, ale zapewniłem go, że Cap wie, o co chodzi i potrafi zachować się jak należy, zrobił więc parę uwag o pogodzie i powiedział, że słyszał o tutejszych pięknych kozłach.
-Ten, którego pan ma odstrzelić, jest rzeczywiście bardzo dobry – odrzekłem. Zapewne zastaniemy go już na zwykłym miejscu. Wychodzi tam o tej porze codziennie.
Skręciłem do lasu i objechawszy młodnik ściągnąłem cugle, aby koń przeszedł w stępa.
-Jesteśmy niedaleko – szepnąłem. – Dam panu znak, gdzie trzeba zejść. Ta polanka będzie po prawej stronie drogi, zaraz za krzyżem.
Słońce zachodziło za nami, rozgrzany las pachniał żywicą, powietrze stało nieruchome, najlżejszy powiew nie poruszał gałązkami sosen i liśćmi leszczyny. Było cicho, piaszczysta droga tłumiła odgłosy linijki i kopyt konia. Tylko ptaki ćwierkały, pogwizdywały i rajcowały w koronach drzew i w krzakach.
Mijając krzyż na rozdrożu, zlustrowałem otwierającą się przestrzeń jasnej zieleni, widoczną poprzez zarośla między dwoma starymi dębami, i dostrzegłem płowy kształt kozła na przeciwległym skraju polanki. Stał spokojnie, zwrócony do nas bokiem, i patrzył w przeciwną stronę. Widziałem wyraźnie jego wspaniale uperlone, grube, wysokie parostki, połyskujące biało na końcach. Trochę mi go było żal. Za kilka minut miał zginąć… Pokazałem go Anglikowi i skinąłem głową:
-Już!
Zsunął się z siedzenia, stanął za małym świerczkiem, spojrzał przez lornetę. Cap obejrzał się za nim, łypnął ku mnie spode łba, pokiwał serdelkiem i truchcikiem biegł dalej równo z linijką. Skręciłem w lewo, na wąską, boczną drogę i puściłem wodze, bo koń nie był płochliwy. Oddalając się bardzo powoli, noga za nogą, obserwowałem myśliwego, on zaś pomedytował chwilę, a potem zwracając się ku mnie zapytał chrapliwym szeptem:
-Na pewno ten?
-Cciicho! – syknąłem, zaciskając pięści. – Ten!
Anglik uśmiechnął się przepraszająco, kiwnął głową, że zrozumiał, znów spojrzał przez szkła i znowu tym swoim gardłowym szeptem posłał w moją stronę idiotyczne pytanie.
– Ile to będzie metrów?
Myślałem, że mnie zła krew zaleje. Słoń by się spłoszył, nie tylko kozioł… Pogroziłem mu pięścią, a rogacz rzucił łbem i wypatrywał niespokojnie, gotów do skoku w gęstwinę. Dostrzegł oczywiście tego Robin Hooda, zerwał się, z miejsca przesadził jakiś krzaczek i znikł mi z oczu. Prawie jednocześnie gruchnął strzał, spóźniony o ułamek sekundy. Bałwan! – pomyślałem z wściekłością.
-Mam nadzieję, że pan czyściutko spudłował – powiedziałem lodowato. – Możemy wracać.
Uśmiechnął się jak drewniany koń w sklepie z zabawkami.
-Bardzo mi przykro, ale pan się myli – odrzekł z niejakim zażenowaniem. – Ja nie pudłuję do kozłów…
Zatkała mnie na taka bezczelność.
-Tym gorzej – zgrzytnąłem, hamując potok przekleństw, które we mnie kipiały. – Jeżeli go pan przypadkiem zranił, pójdzie diabli wiedzą dokąd i w końcu padnie po długich męczarniach…
-Nonsens – powiedział wesoło. – On tam leży, strzelony na komorę. Piękny kozioł. Bardzo panu dziękuję.
-Bardzo proszę! – parsknąłem iro¬nicznie. – Może mi pan pokaże gdzie, to go podniesiemy i zawieziemy do domu.
Ale moja gryząca ironia nie położyła kresu tej mistyfikacji lub raczej nie rozwiała upartego optymizmu Robin Hooda. Powiedział, że właśnie byłoby wskazane trochę się pośpieszyć, bo pies pobiegł w tamtą stronę i może uszkodzić skórę.
Pies? Obejrzałem się za Capem. Nie było go. Pomyślałem, że poszedł śladem i zapędzi się licho wie jak daleko. Gwizdnąłem na niego, uwiązując cugle do pnia młodej brzózki, ale nie wracał. Gwizdnąłem znowu i po chwili ukazał się spomiędzy krzaków na prawym skraju polany, tylko po to, aby wykonać parę szaleńczych piruetów i znów przepaść w zaroślach.
-Idiota – mruknąłem. Byłem pewien, że znalazł wiewiórkę, zapędził ją na drzewo i czeka, żeby zeszła. Też optymista!
Robin Hood szedł przede mną z pogodną beztroską i pewnością siebie. Przemierzyliśmy na ukos łąkę, minęliśmy krzaczek, który sobie zapamiętałem, jako punkt orientacyjny, bo spłoszony kozioł tam właśnie dał potężnego susa, i weszliśmy pomiędzy kępy wysokiej leszczyny. Leżał tam!!! Leżał nieruchomy, rozciągnięty w skoku, strzelony dokładnie na komorę!
Cap dreptał dokoła niego zakłopotany, nie wiedząc, jak go zaaportować, bo rogacz był nawet na jego siły trochę za ciężki, a ja kompletnie zbaraniałem i nie mogłem wydobyć głosu z wyschniętego gardła. Gapiłem się i gapiłem, a przez skołataną głowę przelatywały mi niedorzeczne myśli, jakby tu drapnąć, zapaść się pod ziemię albo wyparować w powietrze.
Ponieważ nie mogłem wprowadzić w czyn tych chęci, z wolna odwróciłem głowę, żeby spojrzeć w twarz jednemu z najznakomitszych myśliwych, które¬go wziąłem za nowicjusza i patałacha. Patrzył na mnie trochę niepewnie, lecz z powstrzymywanym uśmiechem w kącikach drgających ust.
– So you are Robin Hood… – powiedziałem i natychmiast połapałem się, że gadam od rzeczy. -1 mean: Carton de Wiart – poprawiłem się. – How stupid of me! I did’nt realise… Ależ pan zrobił ze mnie balona!
Nękanie wróbli
Adrian Carton de Wiart swoją przygodę z polowaniem rozpoczął od floberta, przy użyciu którego nękał nieszczęsne egipskie wróble. W Szkocji polował na pardwy, w Indiach gonił konno z oszczepem dziki, starając się upolować zwierzę pierwszym rzutem.
W tych niebezpiecznych harcach odniósł wiele obrażeń, złamał obojczyk, kilka żeber i skręcił nogę w kostce. W Europie polował w lasach Austrii i Węgier, Bawarii i Czech, słynących ze znakomitych terenów łowieckich, gdzie polowano na jelenie, sarny, kozice, bażanty i kuropatwy.
W Anglii poznał księcia Beauforta, właściciela dużej posiadłości i wspaniałej złai psów gończych. Książę podczas polowania posiadał cenny dar pojawiania się we właściwym miejscu o właściwym czasie. „Prawie w każdym sporcie i grze umiejętność przewidywania ma wielkie znaczenie, lecz w sporcie łowieckim i polowaniu na lisa jest po prostu niezbędnym warunkiem udanej imprezy” – twierdził Carton de Wiart.
Poleskie sady
Wyliczanka generalskich łowów jest dłuższa, ale w żadnym stopniu nie równa się z opisem polowań poleskich, choćby słynnych kaczych sadów:
„W szarówce przed wschodem słońca zaczynały się pokazywać kaczki, przypominające początkowo rozmazane cienie, z wolna nabierające kształtu. Nadlatywały setkami, jeśli nie tysiącami. Najważniejszą troską strzelców było, aby jakiś niefrasobliwy zapaleniec nie wystrzelił przedwcześnie. Zanim nabyliśmy odpowiedniego doświadczenia, taki przypadkowy wystrzał płoszył wszystkie kaczki i trzeba było czekać przynajmniej pół godziny, zanim ptaki wróciły na żerowisko; zawsze mniej licznie niż przybyły. W późniejszym czasie ustaliliśmy, że pierwszy strzał należał zawsze do najbardziej doświadczonego myśliwego, który umiał wybrać najbardziej odpowiedni moment, gdy robiło się już wystarczająco widno. Najintensywniejsza palba rozbrzmiewała podczas pierwszych 30 minut polowania i właśnie wtedy padało najwięcej kaczek. Pamiętam, że kiedyś wystrzelałem w tym czasie całą torbę nabojów, trafiając dziewięćdziesiąt dwie kaczki. Mimo że polowanie ciągnęło się przez jakieś trzy czy cztery godziny, to pod koniec można było odnieść wrażenie, że kaczek wcale nie ubywa, choć przerwy między przylotami były coraz dłuższe, a kaczki coraz łatwiej się płoszyły. Po zakończonym dniu wracaliśmy, by nazajutrz kontynuować strzelanie w tym samym sadzie, choć z reguły w mniej licznym gronie. Zdarzało mi się, że wracałem tam jeszcze trzeciego dnia, już samotnie, by dokończyć dzieła. W dobrym sezonie myśliwy mógł ustrzelić na polowaniu przeciętnie około stu pięćdziesięciu kaczek, choć ja często trafiałem sto osiemdziesiąt, a mój rekord wyniósł dwieście trzynaście sztuk. Największym problemem było pozbieranie zabitych ptaków. Sad otaczały z reguły gęste, kolczaste zarośla, wysokie na osiem do dziesięciu stóp i tylko najdzielniejsze psy miały odwagę się przez nie przedzierać, nie wspominając już, że potem czekał je skok do lodowatej wody. Na początku miałem tylko jednego psa, własnego czarnego labradora, zwanego przez miejscowych Czartem, który sprawował się znakomicie, ale okazał się zbyt rosły i ciężki do przewożenia chybotliwą łódką. Później zaczęliśmy używać springer spanieli, które okazały się idealne do polowania na kaczki. (…) Choć ustrzeliłem ponad 20 tysięcy kaczek, to jeszcze nie nazwałbym siebie ekspertem, choć z całą pewnością nabyłem wprawy i zdobyłem spore doświadczenie”.
Odyńce w przebiegu
Jesienią na Polesiu polowano z naganką na jarząbki, które doskonale maskowały się na wąskich, leśnych ścieżkach. Strzelano do cietrzewi spod psów, których mięso było bardzo cenione przez smakoszy. Podczas mniej udanych sezonów urozmaiceniem były kuropatwy.
W pierwszym tygodniu grudnia ptasie życie na moczarach zamierało i ostawały się tylko głuszce, cietrzewie i jarząbki, ale wkrótce i one zaszywały się w głębi lasu, gdzie łatwiej było im przetrwać do wiosny.
Zimą największym wydarzeniem łowieckim było polowanie na dziki, organizowane przez Karola Radziwiłła z rozmachem i starannością godną wojennej batalii. W Mańkiewiczach do naganki na dzika angażowano siedmiuset chłopów, po trzystu pięćdziesięciu z każdej strony lasu, w środku zaś ustawiali się strzelcy. Zwierzęta naganiano ku stanowiskom raz z jednej, raz z drugiej strony lasu.
Kiedyś w czasie jedynego polowania z udziałem generała strzelono sto czterdzieści siedem dzików. „Polacy to świetni strzelcy i miło było popatrzeć, jak kładą dziki w pełnym biegu” – twierdził Carton de Wiart.
Wraz z opadami śniegu na Polesiu pokazywały się wilki. Leśnicy czytali ich tropy na śniegu i natychmiast organizowano polowania. Zlokalizowaną watahę ogradzano fladrami. Strzelcy ustawiali się po jednej stronie tej improwizowanej bariery, po czym na tym odcinku zwijano sznur, a naganiacze płoszyli zwierzęta ku stanowiskom strzelców.
Chłopi wprost szaleli z radości, gdy ubijano drapieżnika, odwiecznego wroga napadającego na ich bydło. „Wilk w zimowej szacie to piękny widok i bardzo pożądane trofeum łowieckie, a jego futro doskonale nadaje się do położenia na podłodze. Jest zwierzęciem dość ostrożnym i rzadko atakuje człowieka, chyba że znajdzie się w sytuacji bez wyjścia. Kiedyś zdarzyło się, że wilk pogryzł dzieci pilnujące krów, gdy próbowały go odstraszyć. Wszystkie zmarły potem na wściekliznę, która jest w Polsce prawdziwym przekleństwem, a szczególnie zaś dawała się we znaki naszym psom”.
Bywało, że naganka napędzała rysie lub niedźwiedzie, ale nie wolno było do nich strzelać, ponieważ były to gatunki wymierające i książę Radziwiłł chciał zachować ich populację. Chłopi nalegali, żeby bić niedźwiedzie, ponieważ niszczyły im barcie, ale wola księcia Karola była przestrzegana.
Poleskie bukowiska
Kiedy książę Karol w 1921 roku odziedziczył ordynację, populacja łosi na jej terenie była szacowana na osiem sztuk, ale dzięki specjalnej trosce i stworzeniu dogodnych warunków ich stan uległ znacznemu powiększeniu. W 1939 roku można się było doliczyć już około ośmiuset łosi.
Na byki polowano jesienią. Wyłącznie w czasie rui. Poleskie łosie nosiły poroża najwspanialsze w całej Europie i wygrały rywalizację na wielkiej międzynarodowej wystawie łowieckiej w Berlinie.
Szkoda, że długoletni gość Radziwiłła nie skreślił kilku sylwetek towarzyszy łowów, z których większość stanowiła ścisłą czołówkę międzywojennego myślistwa.
Zimą 1931 roku w doborowej stawce (Remigiusz Grocholski, Paweł Potocki, Benedykt Tyszkiewicz, Hieronim Radziwiłł) Carton de Wiarta polował na dziki z Prezydentem Ignacym Mościckim. W „Odysei” wspomina jednak jedynie Konrada Niemojewskiego „o którym mówiono, że jest skrzyżowaniem D’Artagnana z Robin Hoodem”.
Generał odwiedził Niemojewskiego w Olesznie, gdzie zauważył, że energiczny dziedzic większość czasu poświęca na prowadzenie gospodarstwa, a jego oczkiem w głowie jest stadnina pięknych koni i sfora chartów. Ponadto: „Miał bardzo oryginalny, choć działający na nerwy sposób wzywania służby. Pośrodku salonu stał drewniany pień, do którego gospodarz wypalał z rewolweru za każdym razem, gdy chciał wydać służbie jakieś dyspozycje. Co prawda był dobrym strzelcem, ale mimo wszystko mieliśmy się na baczności”.
Koniec polowania
Przepastne bagna i rzeczne rozlewiska nie chroniły Prostyni przed odwiedzinami złoczyńców. Podczas nieobecności generała włamali się do domu, wypili cały dostępny alkohol i będąc solidnie zamroczeni, zabrali tylko ulubioną, starą kurtkę gospodarza.
W lipcu 1939 roku Adrian Carton de Wiart ponownie objął funkcję dowódcy misji wojskowej w Warszawie. Doradzał Rydzowi-Śmigłemu i przekonał naszych generałów do wycofania polskiej floty, która później walczyła w składzie brytyjskiej marynarki.
17 września 1939 roku po wejściu wojsk sowieckich podejmuje decyzję o wycofaniu angielskiej misji do Rumunii.
Rosjanie niczym charty szukali generała, który był już daleko od płonącej granicy. Jego służbę poddano przesłuchaniu. Generał ubolewał, że z domu na poleskim bagnie stracił broń myśliwską, wędki, odzież i meble. „Ale nic nie odbierze mi wspomnień stamtąd. Są wciąż ze mną i nadal je przeżywam.’’ Na swoją emeryturę wybrał Irlandię…