Drogą z Żywca do Węgierskiej Górki w dzieciństwie jeździłem wielokrotnie. Za browarem były pastwiska, na których pasły się… Krowy! Kiedy zainteresowałem się historią łowiectwa na tym terenie dowiedziałem się, że w tym miejscu przed moimi narodzinami mieściła się stadnina koni arabskich. Zarządzał nią myśliwy Józef Tyszkowski herbu Gozdawa.
Był powszechnie szanowanym myśliwym i hodowcą koni arabskich. Prawdziwym arystokratą! Wśród obcych budził ponoć respekt potężną budową i twarzą o „orlich” rysach. Wszyscy go znali, ponieważ często jeździł po uliczkach Żywca dwukołową bryczką. Zawsze w bryczesach, wysokich butach do jazdy konnej i nieodłącznej furażerce.
Stadnina w Nowym Dworze pod Żywcem, w tamtych czasach była bardzo sławna. wyhodowane tutaj konie siedmiokrotnie zwyciężyły Derby Polski, ale wizytówką był ogier COMET, który urodził się 1953 roku. To jedna ze 100 gwiazd polskiej hodowli minionego stulecia.
Jego potomstwo charakteryzowało się nie tylko wybitną urodą, ale i dużymi zdolnościami wyścigowymi. Krajowi i zagraniczni znawcy z zachwytem się o nim wypowiadali, a w prasie bardzo często publikowano jego zdjęcia.
Dziś zabudowania stoją opuszczone, a na pastwiskach, po których biegały kiedyś najpiękniejsze araby – rośnie kukurydza.
Jeszcze za życia Józefa Tyszkowskiego konie przeniesiono do Janowa Podlaskiego, ale „Dziadek Tyszkowski” – jak o nim mówiono – pozostał jednak do końca swojego życia w Żywcu. Zmarł w 1974 roku. Został pochowany na pobliskim cmentarzu w Radziechowach.
Większość jego przyjaciół i kolegów niestety już odeszło, a historia o tym wielkim myśliwym i hodowcy popada w zapomnienie.
Polskie Araby
Pierwsza wojna światowa na kresach wschodnich zakończyła się w dopiero w 1920 roku. Spowodowała wielkie zniszczenia w rozwijającej się nieprzerwanie od kilku wieków hodowli koni arabskich na tych ziemiach. Całkowitej zagładzie uległy stadniny Sanguszków, Potockich, Branickich, Dzieduszyckich i wiele innych.
W dwudziestoleciu międzywojennym odbudowano stadniny, ale najazd Niemiec i Rosji w 1939 roku, a następnie kilkukrotne przejście frontu to pełna dramatów historia. Polska hodowla koni, była przed 1939 rokiem konkurencyjna dla niemieckiej – nie wspominając o rosyjskiej – dlatego nasze konie były dla najeźdźców łakomym kąskiem.
Pod koniec 1944 roku Niemcy wywieźli z terenów Polski wszystkie istniejące pod ich kontrolą stada ogierów i stadniny koni. Najcenniejsze konie gromadzili w Janowie Podlaskim i Starym Siole.
Janów ewakuowano w sposób szczególny na warunki wojenne. Konie pojechały pociągiem, aż do majątku w Grabau niedaleko Kilonii, ale araby z Młynowa i Ołyki prawdopodobnie zostały przepędzone z Wołynia do Niemiec w okolice Goslar w górach Harzu – ponad 1500 km.
Stare Sioło
Zupełnie inaczej, potoczyły się wojenne losy stadniny Stare Sioło, która tak jak Janów, również powstała w wyniku gromadzenia przez Niemców cennych koni arabskich i angloarabskich z terenów południowo-wschodniej Polski.
Kierownikiem tej stadniny w roku 1940 został Józef Tyszkowski. Polski szlachcic urodzony na Kresach w 1889 roku. Niemcy docenili tego fachowca, który w okresie międzywojennym pełnił funkcję „inspektora hodowli koni” w Lwowskiej Izbie Rolniczej.
W Starym Siole Niemcy zgromadzili ogiery i klacze czystej krwi arabskiej oraz ogiery i klacze angloarabskie pochodzące z hodowli prywatnych. W marcu 1944 roku, uciekając przed nadchodzącym frontem, postanowili ewakuować konie ze Starego Sioła.
W trakcie podróży konie rozdzielono. Józef Tyszkowski zadbał aby pozostawiono pod jego opieką wszystkie, do których posiadał dokumentację, czyli dwa ogiery: (My Kismet i Dakbara) i dziesięć klaczy czystej krwi (Kaszma, Laguna, Litwa, Imatra, Ursa, Mabruta, Sabda, Damba, Mokdiara i Panika). Końmi opiekował razem żoną i synem Ryszardem, który później został lekarzem weterynarii w Janowie Podlaskim.
Szpital w leśniczówce
Araby trafiły do Bażanowic pod Cieszynem. Tam konie przebywały w ciężkich warunkach. Niemcy używali ich w zaprzęgach, a sam Tyszkowski i jego syn często pełnili funkcję furmana. „Obowiązki masztalerza pełnił mój syn – pisał Tyszkowski – miał do pomocy tylko pięciu ludzi, z których jeden pasł konie, a reszta była w ciągłych rozjazdach w poszukiwaniu paszy”.
W kwietniu 1945 na rozkaz władz niemieckich, konie wyruszyły w dalszą drogę w kierunku Pardubic. Dziennie stadnina przemierzała 30 do 40 km „Znalazłszy się poza granicą kraju, uważaliśmy za swój obowiązek przetrzymać najgorsze, by je z rąk nie wypuścić i doczekać się chwili, kiedy będziemy mogli już sami decydować o ich losie”.
Na przedmieściach Litomierzyc, zaskoczył wędrującą stadninę potężny aliancki nalot. „Około 300 srebrnych ptaków krążyło nad miastem” – opisywał tę sytuację Tyszkowski. Bombardowano stację kolejową i przedmieścia przemysłowe. Wykorzystując popłoch w mieście, Tyszkowski zdecydował się na ucieczkę z końmi do centrum, gdzie na rynku i w bocznych uliczkach szczęśliwie wszyscy przetrwali trzygodzinny nalot.
Niedaleko znajdowała leśniczówka Lbin, w której stadnina miała wyznaczony dłuższy postój. Zastali tam przysłane wcześniej przez niemiecką administrację ogiery z Drogomyśla oraz przeznaczone do krycia klacze. Dalszy marsz był niemożliwy. Front coraz szybciej się zbliżał.
Trzeba było nie lada pomysłowości i odwagi, by wyjść z tej opresji. Zaczęło się pojawiać coraz więcej maruderów zainteresowanych przejęciem koni! Nad końmi zawisła groźba grabieży. „Z każdym dniem wytwarza się dla stadniny atmosfera coraz groźniejsza, bo koń w takiej sytuacji każdemu potrzebny” – czytamy w pełnej dramatyzmu relacji Tyszkowskiego. – Trzeba było wielkiego zaparcia, by wytrwać na stanowisku. W każdym razie ani jednego konia, nie daliśmy sobie z rąk wyrwać”.
Tyszkowski postanowił zamienić stadninę w szpital. „Nie tracąc czasu razem z synem wszystkie klacze bez źrebiąt w niespełna godzinę zostały okulawione i pod opieką żony ukryte zostały na leśnym pastwisku. Sam pozostałem z ogierami na miejscu, wystrugując im odpowiednio kopyta , tak aby nie były zdolne do jakiegokolwiek marszu”
W czerwcu 1945 roku konie zostały skierowane przez wojskowe władze czechosłowackie do czeskiej stadniny w Topolczankach, gdzie po wielomiesięcznej tułaczce konie znalazły wreszcie bezpieczne schronienie.
W tym czasie czuwający nad stadniną Józef Tyszkowski otrzymał od władz czeskich propozycję pozostania wraz z końmi w Czechosłowacji. Stanowczo odmówił ponieważ był przeświadczony, że jego obowiązkiem jest powrócić z końmi do Polski.
Z wielkim uporem i determinacją doprowadził do uznania przez czechosłowackie Ministerstwo Rolnictwa polskiego prawa własności, a następnie porozumiał się z naszymi władzami w sprawie powrotu koni. „Co miesiąc, nie bacząc na bardzo wówczas uciążliwą i kosztowną podróż pociągami z Topolczanek do Pragi, stukałem, pukałem, aż w końcu listopada, przy pomocy naszego poselstwa w Pradze, uzyskałem pozwolenie na wywóz stadniny”.
Ostatecznie dopiero 26 stycznia 1946 roku konie zostały załadowane do wagonów w Topolczankach i po 22 miesiącach wojennej tułaczki, 29 stycznia dotarły wraz z rodziną Tyszkowskich do folwarku „Nowy Dwór”.
Araby ze Starego Sioła zostały uratowane przez jedną rodzinę – pod wodzą Józefa – aby w 1960 roku stać się podstawą reaktywowanej stadniny koni czystej krwi w Janowie Podlaskim.
Polowanie w Beskidach
Od pierwszych dni pobytu w Kotlinie Żywieckiej Tyszkowski powraca również do polowania. Myśliwi przypominają sobie, że polował z przedwojennej dubeltówki kal 28, którą pomimo całej wojennej zawieruchy zdołał przywieźć ze sobą.
Aktywnie działa w Polskim Związku Łowieckim. Poluje w kole łowieckim „Łodygowice”, a w 1951 roku zostaje wybrany przez kolegów na łowczego powiatowego. Wszystkie szkolenia odbywają się u niego w domu. „O, tu w tym pokoju, w którym rozmawiamy, uczyłem ludzi razem z Józefem Gałuszką oraz z inż. Stanisławem Weberem – mówił w wywiadzie w Łowcu Polskim.
Nawet przekonał zarząd wojewódzki, aby myśliwi z powiatu żywieckiego nie jeździli na egzamin do Krakowa „Kraków przyjeżdżał do Żywca! Oszczędzono kosztów przejazdu, czasu i nerwów” Władze łowieckie doceniły Tyszkowskiego i już w 1952 otrzymał Złoty Medal Zasługi Łowieckiej, a w 1966 — „Złom“.
Szkolił kandydatów na myśliwych i selekcjonerów. Ich liczba w ciągu dwudziestu lat kiedy działał osiągnęła blisko pół tysiąca! Członkowie komisji nie ukrywali, że tak jak u Tyszkowskiego, w żadnym powiecie przyszli myśliwi nie byli przygotowani, a i organizacja szkolenia i egzaminów ponoć była najlepsza. Powodem – zdaniem Tyszkowskiego – były egzaminy wewnętrzne!
Adepci przyjeżdżali do domu Tyszkowskiego, który w tym czasie spełniał funkcję sali wykładowej i egzaminacyjnej. Tam wykładał góralom podstawy łowiectwa i naszej etyki.
Przewinęli się przez ten dom wszyscy sławni żywieccy myśliwi. Łowczy załatwiał ich sprawy, a gościnne ręce żony Nuny podawały kawę, herbatę i coś do przegryzienia.
Pod koniec życia już nie polował, ale odwiedzali go koledzy. Miał poważne kłopoty ze zdrowiem, ale również nadzieję, że jeszcze zapoluje. Wcześniej zdrowie rzadko przeszkadzało w pasji.
Chętnie opowiadał o swoich przygodach między innymi o tej z młodości kiedy mając odparzone nogi, otrzymał zaproszenie na wielkie, zajęcze polowanie w Podjarkowie.
Brat go w tedy zapytał:
-Odmówisz chyba, bo jak będziesz chodził?
-Każę osiodłać konia, ostrzela się go przy okazji.
„Zajechałem, więc na stanowisko konno i strzeliłem… trzydzieści osiem zajęcy!”