Jako młody chłopak pewnego razu w antykwariacie w Żywcu znalazłem starą myśliwską książkę „W sercu kniei” z 1927 roku. Pamiętam, że nie mogłem się od niej oderwać.
Wszystkim polecam wspaniały fragment opowiadania Stanisława Zaborowskiego, które przenosi nas do poleskich ostoi głuszców. Największą wartością całego dzieła są niesamowite opisy przyrody i samego polowania jakiego mogli doświadczyć myśliwi 100 lat temu.
Jak trubadur…
Wstrząsnął mną dreszcz, trochę z oczekiwania i z niepewności, a trochę z chłodu, bo na świtaniu mróz brał i drzewa ubieliły się szronem. Miesiąc schował się już za ścianę lasu, lecz jasno było od gwiazd, od których skrzyło się niebo. Osacznik wziął moją strzelbę, podał mi kij do ręki i, milcząc, ruszyliśmy w knieję.
Ciemność była zupełna. Szara, zlewająca się z otoczeniem postać leśnika ginęła mi z oczu co chwila. Syknięciem powstrzymywałem go wówczas i razem szliśmy dalej. Droga przez zwarty, ciemny gąszcz świerkowy łatwą nie była. Nogi plątały się w podszyciu i w łomie, leżącym na ziemi; potykałem się na zwałach i na wykrotach, których było pełno, a których niepodobna było dopatrzyć po nocy; w twarz, zrzucając kapelusz z głowy, biły gałęzie i kłuło igliwie. Szliśmy dość szybko i hałaśliwie, nie zważając na trzask suszu, pękającego pod stopami. Idąc, rozmyślałem:
– Więc idę na głuszca, mam go zobaczyć niezadługo. Jak on wygląda, jak to będzie?… Czy w takich ciemnościach dopatrzę go, czy rozpoznam, czy odszukam go wśród gałęzi?
Na pamięć przychodziły mi zasłyszane opowiadania i głuszce, które widziałem na obrazach lub wypchane. Takiego dojrzę chyba nawet po ciemku, dodawałem sobie otuchy, spodziewając się zobaczyć ptaka wielkości indyka. Zresztą usłyszę go i wysłucham po głosie. Sądząc po wielkości ptaka, usłyszę jego głos na wiorstę chyba całą. Jeżeli mały cietrzew tokuje tak głośno, to cóż dopiero trzy, cztery razy większy głuszec. Las się zatrzęsie, kiedy się odezwie. Liczyłem wreszcie na leśnika, o którego wysokich zaletach i doświadczeniu słyszałem tyle i który wnosząc z zachowania, wiedział najwidoczniej co robi, dokąd mnie prowadzi.
Szliśmy spiesznie, śmiało i bez zbytniej ostrożności. Chwilami trudno mi było podążyć i gubiąc się w ciemności, coraz traciłem go z oczu. Z wysokopiennego, ciemnego lasu wyszliśmy na jasną równinę, porośniętą z rzadka karłami sosen, na której wśród wrzosowisk brnąć trzeba było miejscami przez smugi wody.
Teraz osacznik szedł wolniej, ostrożniej, odzywał się szeptem tylko, coraz podnosząc rękę, zatrzymywał się i, nastawiając ucha, słuchał co powie mu las. Ale las milczał i na pytanie starego leśnika nie odpowiadał jeszcze. Idziemy, chwila postoju, nasłuchujemy i – wciąż ta sama głucha cisza; las spał.
Noc była jeszcze, ale w powietrzu, po barwie nieba i po gwiazdach czuć było, że świt tuż, że ranek już niedaleko. Między wierzchołami sosen, wysoko, igrać poczynał nad lasem wietrzyk poranny; nisko nad ziemią, przeświecając przez gęstwę, miesiąc zachodził. W puszczy przeciągle, donośnie nawoływały żurawie, a wraz cicho, nieśmiało, jak gdyby zapytując czy już pora, zakwilił na drzewie mały jakiś ptaszek. Pozatem cisza w lesie była głęboka, zupełna, aż dzwoniło w uszach.
Już poczynałem wątpić, już przestawałem wierzyć, kiedy z ciemnej, tajemniczej przestrzeni, z głębi kniei, dziwny, nieoczekiwany, ledwie uchwytny dla ucha, doleciał głos, jak ciche klaskanie kastanietu, jak stłumiony, daleki klekot bociana. Głos ten odezwał się raz, drugi i ucichł; milczenie zaległo głębsze jeszcze. Klaskanie powtórzyło się jeszcze i jeszcze raz – i znowu była cisza.
Leśnik skulił się, przyczaił, spojrzał na mnie i, ręką nakazując milczenie, szepnął:
– Piaje.
Pomimo ciemności widziałem, jak błyszczą mu oczy. Więc to był głuszec! Dziś ze wstydem wyznać muszę – doznałem rozczarowania. To był głos głuszca, to ciche, głuche klekotanie – głos głuszca! To miała być ta sławna pieśń, o której nasłuchałem się tyle. Inaczej, ach, jak inaczej przedstawiałem ją sobie! O ileż dźwięczniejszą, donioślejszą! Wrażenie miałem, że spotyka mnie zawód.
Osacznik nasłuchiwał jeszcze przez chwilę, podał się naprzód i dał mi znak, że idziemy. Kiedy skończyło się klaskanie, rzucił się, zrobił dwa duże kroki i stanął. Znów głos – pauza, podczas której nie słychać nic, znów dwa kroki i stajemy jak wryci.
Rozumiałem, że naśladować mam ślepo ruchy i zachowanie się osacznika, choć nie pojmowałem, dlaczego idziemy, kiedy głuszec milczy i posłyszeć może, a stajemy i zachowujemy się ostrożnie wtedy właśnie, kiedy dochodzi nas jego głos. Rozumiałem także, że nie czas na wyjaśnienia i pytania, a każdy niebaczny ruch, każdy hałas lub nieostrożność zgubić może całą sprawę.
Szedłem więc za leśnikiem, jak cień, nieledwie stopy stawiając w jego ślady. Kiedy rzucał się naprzód, biegłem i ja, kiedy przystawał, zatrzymywałem się jak umiałem najciszej i, oddech hamując w piersiach, czekałem co dalej. Biegnąc, nie stawialiśmy więcej niż dwa lub trzy kroki.
Stąpając, Harasym nie zachowywał żadnej ostrożności; pod nogami trzaskały łamane gałęzie suszu, po cholewach biły krzewy podszycia i pluskała woda w ługach, przez które wypadało przechodzić. Szliśmy więc hałaśliwie, prosto na głos. Za to, kiedy wypadło zatrzymać się, staliśmy cicho, jak pnie.
Harasym aż głowę tulił w ramiona. W lesie zalegała wtedy zupełna, głęboka cisza, w której słychać było nasz rzężący, spieszny oddech i dalekie jeszcze klaskanie głuszca. Nie rozumiałem, dlaczego możemy hałasować, kiedy on milczy i posłyszeć może, a zachowujemy się cicho właśnie wtedy, kiedy gra.
Uszliśmy w ten sposób sto kroków, dwieście może. Klektanie słychać było coraz wyraźniej, coraz donośniej. Teraz dopiero zauważyłem, że w chwili, w której zatrzymujemy się, od strony, skąd dolatuje nas głos ptaka, prócz klaskania słychać syczenie jakby, czy tarcie, po którem następuje pauza i znowu klaskanie. W przerwie między okresami klaskania osacznik robi dwa kroki naprzód, potem zatrzymuje się i, nasłuchując, nieruchomo czeka.
Chcąc usłyszeć wyraźniej co głos ten oznacza, chwyciłem leśnika za pas od torby i gestem dałem mu znak, że raz posłuchać chcę, stojąc. Zagrał: naprzód, powoli, stacatto kastanietu; stopniowo coraz śpieszniejsze, coraz wyżej brane, coraz głośniej, aż w końcu jedno klaśnięcie, donośne, jak odgłos korka wyjmowanego z butelki, i bezpośrednio rulada dźwięków nieoczekiwanych, zdumiewających, nie podobnych do żadnego z odgłosów znanych w przyrodzie. Coś niby syczenie, w którem przeważa litera x.
Płynący namiętnie, dygocąco w tym nocnym cichym lesie głos dziwny, zagadkowy.
– Czy to on? – spytałem leśnika wzrokiem. Skinął mi głową, że tak.
Aha, pojąłem teraz, zrozumiałem: pieśń głuszca, o ile głos ten pieśnią nazywać można, składa się z dwóch różnych części, z dwóch niejako strof. Pierwsza to klaszczące staccatto; druga – zapamiętała, sycząca rulada, którą usłyszeć trudniej. Podczas pierwszej, ptak w pełni swych zmysłów, strzeże się, czuwa i słyszy, podczas drugiej, uniesiony namiętnością, staje się głuszcem niebacznym na otoczenie, na hałas i na niebezpieczeństwo.
Podczas pierwszej strofy płoszy go najlżejszy szmer, podczas drugiej strzelać można choć z armaty, nie słyszy. Podchodzić więc można tylko podczas drugiej części, i zatrzymywać się trzeba, nim ptak ją skończy. Nazywa się to podchodzić głuszca „w takt pieśni”.
Ruszamy dalej. Teraz, kiedy pojmuję taktykę naszego zachowania się, kiedy wiem, że jeden gest, jeden ruch nieostrożny wystarczy, aby zgubić wszystko, budzić się we mnie poczynają nerwy i trząść mną poczyna febra; nie odczuwam już rozczarowania. Wsłuchuję się w pieśni ptaka i, świadom ich znaczenia, obliczam każdy krok, każdy ruch. Posuwamy się jak dwa cienie, cicho, ostrożnie, od pnia do pnia, od drzewa do drzewa.
A głuszec grał – grał zapamiętale, klaskał, syczał; pieśń szła za pieśnią, rulada za ruladą. Cała głębia lasu, cała knieja pełna była głosu, idącego na nas od tajemniczego śpiewaka. Nie zdawałem sobie sprawy, czy to już blisko, czy daleko jeszcze, choć słyszałem wyraźnie każdy ton, każdą nutę, każde syknięcie. W ciemnym, cichym lesie dźwięki te wydawały się dziwnie donośne i wyraźne.
Dniało tymczasem coraz wyraźniej, gwiazd było na niebie coraz mniej, z szarej, rannej pomroki wyłaniać się poczynało otoczenie. Skradaliśmy się przez rzadki, wysoki las sosnowy, w którym, rzucone tu i ówdzie, pojedynczo czerniały piramidy świerków. O sześćdziesiąt kroków przed nami otwierała się przestrzeń jaśniejsza, błoto czy polana. Głuszec grać musiał na skraju, bo dalej większych drzew nie było. By nie przechodzić przez miejsca otwarte, na których jasno już było od świtu. Leśnik skręcił i szliśmy dalej zakryci drzewami brzegiem lasu.
Gorączka ogarniała mnie coraz silniej, urok i czar tego nocnego polowania odczuwałem teraz w całej pełni. Jest – tajemniczy, jak zagadka, czujny, niedostępny, jest przed nami gdzieś w ciemności, zasłonięty nocą, jest – coraz bliżej. Gra! Słyszę coraz wyraźniej. Czy zdołam go zobaczyć, czy będę dość ostrożny, czy będę strzelać? Pytania jak błyskawice lecą mi przez głowę.
A on tam jeden jest tylko, jeden, upragniony. Jedna pomyłka, jedna nieuwaga – przepadnie wszystko. Straciwszy tę sposobność, długo czekać będę na drugą. To nie stado kuropatw – nie bażanty! Na nic podróż, na nic noc nieprzespana, na nic zachody. Jedna przez drugą myśli lecą, spychają się, plączą; bije serce, z piersi prze coś do gardła i świszczy w oddechu.
A on gra, jak grał. Gra znowu, zapamiętał się, roztoczyć chce przed nami cały swój kunszt, cały zachwyt miłosny, całe upojenie. Las cały kipi i syczy od jego śpiewu, od jego pieśni; sto głuszców gra, nie jeden! Aż dziwo, jak ten głos wypełnia knieję. Namiętność jego przechodzi na nas, czuję, że drżę, jak w febrze. Znowu pieśń – skoczyliśmy. W pół kroku leśnik stanął, jak wryty, aż oparłem się piersią o jego plecy. Głuszec, jak nożem, uciął. Zatrzymałem oddech i pewien, że stracone wszystko, z bijącem sercem czekałem, kiedy się zerwie.
Nie zrywa się jednak; jest jeszcze nadzieja – czekamy. Równie dobrze jak osacznik wiem, że losy nasze rozstrzygają się teraz właśnie, teraz zdradzi nas najmniejsza nieostrożność. Czujny ptak podejrzewa coś i najlżejszy szmer, najmniejszy ruch spłoszy go z pewnością.
Tak ocenia położenie i stary Harasym, bo cały zasłuchany, bez ruchu i bez gestu stoi przede mną, nieruchomy jak głaz. Coś dziwnie drażniącego, dziwnie męczącego było w tem oczekiwaniu. Nasłuchujemy, lecz wiemy, że z nie mniejszą uwagą słucha i głuszec, czekając, czy nie zdradzimy się przypadkiem, czy nas nie odkryje.
A on zmysły ma subtelniejsze i lepsze niż nasze. Odezwie się jeszcze, czy też spłoszony odleci? Od tego zależy wszystko, a my bezradni, bierni możemy czekać tylko i słuchać. Nasze losy nie leżą już w naszych rękach i wpłynąć na nie nie mamy sposobu. Musimy być cierpliwi i – czekać. A może?… Minęła tak minuta, dwie, pięć: w piersiach serce bije jak młotem, nic – głuszec milczy. Świta, już wyraźnie dnieje, niedługo wschodzić będzie słońce, a z każdą chwilą prawdopodobieństwo powodzenia jest mniejsze. Za dnia nie podejdziemy głuszca.
Już w lesie odzywać się poczynają głosy ptactwa; pojedynczo naprzód, potem coraz nowe, coraz liczniejsze i coraz głośniej. Las budzi się i zaczyna żyć. Nad lasem, kwacząc rozpaczliwie, ucieka przed kaczorem krzyżówka, słychać, jak lotki świszczą im w skrzydłach. Na świerku, tuż nad naszemi głowami zawodzi już ranne swe tryle drozd, w powietrzu, w przestrzeni to wznosząc się, to zniżając, warcząc skrzydłami, jak wielki żuk, brzęczy kszyk.
Między wierzchołkami sosen, chrapiąc i poświstując, wije się, jak wielka czarna ćma, słonka. Chórem las cały śpiewać poczyna wielki, poranny hymn życia i światła. Miesiąc, skończywszy nocny swój obchód, już niepotrzebny światu, odchodzi spocząć. Jeszcze chwila, a zacznie się panowanie słońca. Świt, ranek, cała puszcza, cała przyroda śpieszą witać gwiazdę dnia, źródło życia.
Nareszcie – nareszcie – odezwał się. Naprzód upragnione staccatto, wolne, ostrożne, jak gdyby wahał się jeszcze, jak gdyby wywabić chciał kryjącego się może wroga, jak gdyby próbował tylko głosu. Chwila przerwy – nasłuchuje. Klaszcze raz jeszcze i jeszcze raz, aż zagrał pieśń całą. Osacznik jednak nie ruszał się z miejsca i słuchał. Czekał widocznie, aż głuszec uspokoi się, zapomni o podejrzeniach i rozśpiewa się na nowo.
I, jak przed chwilą, popłynęły pieśni namiętne, zapamiętałe, niebaczne na śmierć, która była już tak blisko. Zagrał, zasyczał – skoczyliśmy; biegnąc, odprowadziłem zasuwkę u strzelby. Czając się za świerkami, za pniami sosen, posunęliśmy się jeszcze piętnaście, dwadzieścia kroków może. Leśnik przypadł do grubej sosny, przywarł do niej i, wychyliwszy głowę, począł wypatrywać.
Jeszcze pieśń jedna. Stanąłem za nim. Głuszec grał tuż, nad nami prawie. Staliśmy nad polaną na brzegu lasu, blisko przed nami rosło kilka gęstych, zwichrzonych sosen, a za sosnami, nad ziemią, na czystem niebie wisiał, jak srebrna misa, blady zachodzący miesiąc. W takt pieśni, ledwie poruszając ręką, osacznik pokazał mi jedną z sosen i, szepnąwszy: „siadit”, zamarł z podniesioną dłonią. Gra, znów gra, słyszę każdy ton, każdą modulację pieśni, słyszę, jak szeleści piórami, na głos mógłbym strzelać prawie, ale dopatrzyć go, dojrzeć wyraźnie nie mogę.
Na moje biedne, miejskie oczy zmęczone drukiem jest za ciemno – nie widzę. Leśnik, jak skamieniały, wyciągniętą ręką pokazuje mi uporczywie tę samą sosnę. Patrzę, wysilam wzrok, chciałbym się cały w oczy zamienić – na próżno – nie widzę! Jak w gorączce, dygocę całem ciałem; wzruszony, półprzytomny patrzę, wpatruję się – nic – nic! Kolejno szukam go na wierzchole sosny, w konarach, na bocznych gałęziach, między miotłami igieł, szukam na ziemi nawet; patrzę raz i drugi i trzeci – nadaremnie, nie widzę.
A tymczasem dnieje, dnieje coraz wyraźniej, światło coraz głębiej przenika do wnętrza lasu, coraz to dalsze plany wynurzają się z ciemności. Otoczenie nabiera już barwy żywszej, cieplejszej; tylko patrzeć, rumienić się będą wierzchoły drzew. Księżyc połową już tylko wychyla się nad czarny skraj lasu – świta wyraźnie; dzień tuż.
Jeszcze próbuję, patrzę: rosochaty podwójny wierzchołek… konary, z których zwieszają się miotły igieł… czarny pień… drgnąłem. Zamknąłem oczy, lękając się, że to złudzenie tylko, że mami mnie wyobraźnia. Powoli, ostrożnie otwieram je, nie pewien, czy obraz, który widziałem, powtórzy się, czy nie zniknie, jeśli spojrzę zbyt śmiało. Nie – jest!
Teraz widzę go wyraźnie. Nad srebrną tarczą miesiąca, na jasnem tle nieba odcina się czarno jego sylwetka. Siedzi na sęku, z boku drzewa; poruszył się – roztacza ogon – gra. Dlaczego nie dojrzałem go wprzódy, jak się to stało? Wszak siedzi odkryty cały. W świetle zachodzącego księżyca widzę go, jak na dłoni.
Ale jaki niepodobny do głuszców wypychanych i do głuszców z obrazu! To nie głuszec, jakiego wyobrażałem sobie. Niema w nim nic ciężkiego, nic napuszonego. Nawet kiedy tokuje, kiedy roztacza ogon i opuszcza skrzydła, kiedy, zadarłszy łeb do góry, jeży na karku pióra, ani na chwilę nie przestaje być zwierzyną, w calem znaczeniu słowa: wysmukłym, dzikim, leśnym ptakiem. Ach, jak dokładnie widzę go teraz!
Znowu gra, wpadł w ekstazę; zawodząc, cały drży. Gra pieśń za pieśnią. Błyskają mu lustra pod skrzydłami i białe centki na wachlarzu. Jestem zamagnetyzowany, zaczarowany! Po prostu zapominam, po co przyszedłem, i nie śmiem poruszyć się, aby podnieść strzelbę do twarzy. Gra, a między pieśniami stroszy pióra, zamyka i otwiera ogon, jeży pod dziobem brodę i pawi się, jak gdyby odgadywał, że nań patrzą, jak gdyby chciał nas zadziwić. Ależ gra! W przerwach przestępuje z nogi na nogę, wyciąga szyję i słucha; gra i nasłuchuje. Ciche, stłumione, w lesie odezwało się kwoktanie samki. Odpowiada na nie pieśniami i gra jeszcze zapalczywiej, jeszcze namiętniej – czuć, że podnieca się i upaja własnym głosem. Z kniei coraz liczniejsze odpowiadają mu kury.
– Strełajtie, pane! – szepnął osacznik.
Głuszec zatrzymał się, strzepnął piórami i, wyciągnąwszy szyję, rozważał; namyślał się coś, czegoś się wahał – ale zagrał jeszcze. Zanim dokończył pieśni, podniosłem strzelbę do ramienia i zmierzyłem. Z drzewa cicho, pieszczotliwie zakwoktała kura i miękko, bez szelestu, nie poruszając skrzydłami, spłynęła na ziemię. Kogut umilkł, nastroszył piorą, opuścił głowę ku ziemi i, patrząc, gdzie zapadła głuszka, klaskał, nie kończąc strofy.
– Strełajtie! – zasyczał mi do ucha leśnik.
Pocisnąłem cyngiel. Błysnęło – suchy urwany łoskot szarpnął powietrzem. Jak błyskawica, długa, wąska smuga niebieskawego światła przeszyła mrok świtu i zgasła. Od lasu przeciągle odpowiedziało echo i, na oka mgnienie, zaległa cisza głęboka – zupełna; puszcza oniemiała. Ptak drgnął, zachwiał się, przez sekundę pozostał jeszcze na gałęzi, potem oderwał się od niej i spadł, jak kamień, aż jęknęła pod sosną ziemia. Dokoła drzewa, na którem, jak strojny rycerz, radosny, weselny śpiewał przed chwilą głuszec, igrało teraz w rannem powietrzu parę piór.
Osacznik rzucił się, jak ryś na zdobycz, i przyniósł mi żywego jeszcze, trzepoczącego się w agonji ptaka.
– Wot i on, pane!
Czar prysł, miałem głuszca; polowanie było skończone, cel osiągnięty. Jeszcze okrzyk triumfu, jeszcze chwila upojenia; rozkołysane nerwy milkną i powracają do równowagi, serce w piersiach bije spokojniej – odetchnąłem.
Ranek już był. W świetle budzącego się dnia wrażenia nocne, jak senne widziadła, pobladły, gasły; nastrój zmieniał się. Knieja wydawała mi się martwą, pustą, odkąd ucichły w niej pieśni, któremi czarowała nas przed chwilą jeszcze. Leśnik ułożył głuszca na piersiach, pogładził mu pióra na grzbiecie i, nałożywszy fajkę, zapalił.
– Kochanyj on hracz był, wielmi dobre hrał – rzekł, zaciągając się dymem.
Przed nami, charcząc krwią, leżał na mchu klejnot lasu, tajemniczy, nocny śpiewak miłości i wiosny. Oczy, w których błyszczała reszta życia, otwarte miał szeroko i żegnał rodzinny ostęp po raz ostatni. Już w nim nie zagra, już nie powita pieśnią wschodzącego słońca; knieja szukać będzie innego rycerza.
Stanisław Zaborowski
Opowiadanie pochodzi z książki „W sercu kniei” – pisownia oryginalna.