Wielokrotnie pracujemy po innych psach, dowiadując się o tym zupełnie przypadkowo. Zdecydowana większość myśliwych wie, że nie ułatwia to pracy kolejnemu psu, więc niechętnie o tym mówi. Jednak niewielu zdaje sobie sprawę, że prawdziwe kłopoty mogą wystąpić dopiero wówczas, gdy to oni sami postanawiają tropić postrzałka.
Podekscytowani nemrodzi
Problem pojawia się i rośnie wraz z ilością odnalezionej farby i liczbą jej poszukiwaczy. Podekscytowani nemrodzi, nieświadomie roznoszą ją na własnych butach, krążąc w promieniu kilkudziesięciu, czy nawet kilkuset metrów.
Zaprzestają poszukiwań dopiero wtedy, gdy nie mogą jej odnaleźć, choć zdążyli „oznaczyć” już cały teren jej intensywnym zapachem. A wtedy nawet dobry tropowiec może okazać się bezradny…
Tylko w łowisku
W przypadku, gdy postrzałek nie farbuje takie zagrożenie jest minimalne, gdyż sam zapach nie jest już tak łatwy do przeniesienia. Z kolei wyszkolenie tropowca do podejmowana poprawnej pracy po innych psach, to tylko i wyłącznie kwestia treningu i praktyki, które uczą go, że tylko jego wytrwała praca przynosi oczekiwany skutek i sukces.
Rozwiązywania tych wszystkich problemów, pies uczy się tak naprawdę tylko w łowisku. Na takich kłopotach polegnie niestety większość świeżych i młodych, psich adeptów sztuki tropienia z najlepszymi certyfikatami, gdyż przyznawane są one im bardzo wcześnie, bez stosownego i niezbędnego w takich przypadkach doświadczenia i praktyki!
Zapotrzebowanie na tropowca
Gdy powraca kapryśna zima – a wraz z nią opady śniegu – spada zapotrzebowanie na pracę tropowca. Wtedy często myśliwi przejmują sprawy postrzałków w swoje ręce, bo ich niezawodne oczy, powinny wyręczyć psi nos. Ale i tu natura płata figle.
Tym razem po strzale do byka daniela, czerwone plamy na śnieżnej bieli wprost zachęcały myśliwych do takiej próby. Ruszyli dziarsko we dwóch, choć zapadał już zmrok, a im dalej szli, tym kłopotów przybywało.
Wcześniejsze dokonania
Nie zrażeni niepowodzeniem rankiem wznowili poszukiwania. Szło im lepiej, ale farby było coraz mniej. a trop przestawał być widoczny, bo zawiał go śnieg.
Zrezygnowani przypomnieli sobie o ostatniej desce ratunku jakim jest mój Cezar. Zjawiamy się u Pawła. Podążając za Cezarem, „czytam” ich wcześniejsze dokonania…
Brniemy do przodu
Widzę ślady ich butów. Na szczęście idą obok dobrze widocznego tropu. Po kilkuset metrach trop byka – zawiany śniegiem – zanika. Nieskazitelnie czysta, biała pokrywa puchu przekonała ich szybko, że dalsze wysiłki będą bezcelowe.
Mój orzeł zatacza szersze kółko w tym miejscu, gdzie oni zakończyli poszukiwania. Szybko odzyskuje niewidzialny dla nas trop postrzałka i brniemy dalej do przodu.
Teraz wchodzimy w sosnowe, wyrośnięte młodniki, gdzie gąszcz suchych gałęzi i okiść utrudnia nam widoczność i swobodnie podążanie za pracującym w tych warunkach psem. Po kilometrze takiej pracy zaczynam mieć wątpliwości, co do śmiertelnego trafienia byka.
Labirynt tropów i zapachów
Lecz nagle moja nawigacja informuje, że Cezar zatrzymał się 40 metrów przede mną. Gdy docieram do niego, jak zwykle w takich przypadku odnoszę wrażenie, że jest lekko zawiedziony i machając nieśmiało ogonem, informuje mnie z odrobiną satysfakcji, że zakończył swoją pracę.
Przed nim leżał martwy byk daniela! Tym razem Cezar nie musiał wspinać się na wyżyny swoich umiejętności, aby rozwikłać pozostawiony labirynt tropów i zapachów.
Szerokie kręgi
Moi koledzy w tych warunkach – dzięki własnej rozwadze – wiedzieli jak iść i kiedy należy się wycofać. Tym niemniej na śniegu widać było jak łatwo ulegamy złudzeniu, że potrafimy wyręczyć tropowca, szczególnie w takiej sytuacji.
Lecz gdy śniegu zabraknie, poszukiwania wielokrotnie zataczają szerokie kręgi, a wtedy najlepszy psi praktyk, może niestety nie pomóc…
Byk otrzymał wysoki postrzał badyla z uszkodzeniem mostka. Prawdopodobnie odłamek kuli dotarł do jego płuc…