Dla redaktora łowiectwo to przede wszystkim ludzie. Od początku swej polowaczki do lasu sam jeździł rzadko, a teraz chyba wcale. Zawsze z kimś, zawsze w towarzystwie. A już zbiorówki wprost uwielbia i od października do połowy stycznia praktycznie wszystkie weekendy spędza na polowaniach zbiorowych.
Polowanie bez towarzystwa to połowa polowania. To ludzie,koleżanki i koledzy są solą łowiectwa – mawia często i tak też czyni. Dlatego w jego opowieściach więcej jest o spotkaniach z ludźmi niż ze zwierzyną. Czasami mam wrażenie, że myślistwo jest dla niego tylko pretekstem do spotkań i kiedy spisuję jego opowieści, to częściej niż orężne odyńce, czy medalowe kozły przesuwają mi się przed oczyma ludzkie postaci.
Dwadzieścia kilka lat temu na redaktorskiej drodze los postawił Franka. Drugim bohaterem tej opowieści będzie Profesor. Nie byle jaki, bo krakowski. Historia rozpoczęła się od pracownicy Franka, która umyśliła sobie, że zostanie doktorową – taką, co to nie leczy. Przez cztery lata solidnie ciągnęła do miasta pod Wawelem, gdzie zgłębiała tajniki, Redaktor nie wie właściwie czego, ale skutkiem było pojawienie się na jej wizytówce skrótu „dr”.
Ewa, bo tak ma na imię, była sympatyczną kobitką i postanowiła poznać swego szefa z promotorem. I kiedy pojawił się w jej rodzinnych stronach, zakomunikowała.
– Franku, Profesor przyjechał w nasze strony, biwakuje pod namiotem nad jeziorem i zaprasza do siebie.
Franek, który miał słabość do rzeczonej, postanowił spełnić jej prośbę, ale jako że na wszelkie towarzyskie wyprawy jeździł z redaktorem, więc i tym razem wybrali się we dwójkę.
Ruszyli nad jezioro. Redaktor, usłyszawszy, że profesor spędza pod namiotem na ich ziemi cały miesiąc, wyobrażał sobie wysportowanego gościa w rozkwicie sił witalnych. Jakież było zaskoczenie, gdy ujrzał niewielkiego starszego pana w swoim wieku – gdzieś w okolicach siedemdziesiątki. Na powitanie redaktor wyciągnął butelczynę przyzwoitej whisky, którą profesor krakowskim zwyczajem schował do namiotu, po czym z żoną powitali ich wylewnie i zaprosili do stołu, a raczej turystycznego stoliczka, zastawionego… wcale nie po krakowsku. Po pierwszej przekąsce i dwóch łykach kawy Profesor zwrócił się do żony w te słowa:
– A dajże nam, Marysiu, czegoś porządnego do picia.
Za chwilę pani profesorowa postawiła na stoliczku solidną, dwulitrową butelkę płynu. Chłopskim zwyczajem Redaktor przytknął nos do szyjki, wciągnął powietrze i jako człowiek bywały rozpoznał zapach od razu, a rzadki włos zjeżył mu się na głowie. „Śliwowica łącka”, lekko nie będzie – pomyślał. Redaktor nie cierpi tego trunku, ale gospodarzowi despektu robić nie zamierzał, więc grzecznie wychylił solidną literatkę. Po drugiej rozmowa przebiegała jak między starymi znajomymi i wtedy okazało się, że Profesor też myśliwy, a że Franek już od dwóch lat terminował w tym fachu, rozmowa szybko zeszła na łowieckie tematy. Wcześniej jednak okazało się, że Profesor biwakuje nad jeziorem Jasnym nie po raz pierwszy, lecz czterdziesty któryś.
– W początkach lat 60. przyjechaliśmy tu z grupą studentów krakowskiej, ówczesnej Wyższej Szkoły Rolniczej, by dokonać inwentaryzacji gleb i zasobów przyrodniczych tutejszego nadleśnictwa. Czasy pionierskie, Wehrwolfu po lasach wprawdzie nie było, ale „handgranaty” i różne żelastwo można było znaleźć. Zamieszkaliśmy na kwaterach, piliśmy mleko prosto od krowy, przekąszając słoniną i śledziami z beczki. Do pracy jeździło się rowerem lub chodziło po kilka kilometrów. Ludzie okazali się życzliwi, tereny wspaniałe. Zakochałem się w okolicy i odtąd co roku urlop spędzam pod namiotem właśnie tutaj. Z początku była tu dzicz absolutna, z czasem, po mojej namowie, nadleśnictwo wybudowało tu pole biwakowe. Prądu nie ma, ale od roku czy dwóch mamy już takie wynalazki, jak baterie solarne i możemy nawet komórki podładować, bo przedtem co dwa, trzy dni w tym celu jeździłem do wsi… Zaprzyjaźniłem się z miejscowymi ludźmi – leśnikami i myśliwymi – i od kiedy zacząłem polować, wypisują odstrzał i gdy mam ochotę, to biorę strzelbę i idę kawałek na „swoją” ambonkę. I tak już bez mała pół wieku.
Rozmowa toczyła się wartko i redaktor przestał nawet czuć swój wstręt do napoju sądeckich Lachów. Głównym tematem były oczywiście polowania. Okazało się wnet, że w „podkrakowskim obwodzie” profesora nie ma grubej zwierzyny i swe dzicze pasje realizuje właśnie w czasie urlopowych pobytów. Jest to natomiast obwód, w którym ciągle poluje się na zające. Profesor barwnie opowiadał o łowach na szaraki i bażanty. Redaktorowi przypominały się młode lata, gdy jeszcze i w jego kole pędzono po grudniowej skibie chłopskie pola, natomiast Franek, młody myśliwy, który o takowych tylko słyszał, chłonął te opowieści całym sobą, aż Ewa, która wiedziała, że jej szef to gaduła nad gaduły, nie mogła wyjść z podziwu, że nie odzywa się ani słowem.
Gdy księżyc stał już wysoko na lipcowym niebie, a butelczyna powoli pokazywała dno, uradzono, że profesor zaprosi Franka z redaktorem do siebie, na szaraki. Od tamtego dnia Franek zaczął pilnie studiować literaturę łowiecką w części dotyczącej gachów i od czasu do czasu dzwonił do Krakowa, czy aby na pewno zaproszenie aktualne. Wreszcie zakomunikował redaktorowi – termin ustalony na połowę listopada, jedziemy. Dopiero teraz zasiedli do mapy i skonstatowali, że ten „podkrakowski” obwód profesora to leży jeszcze 100 kilometrów od królewskiego miasta, hen pod Tarnowem. 550 kilometrów drogi.
Franek przez całą jesień raz w tygodniu siedział na strzelnicy i trenował „zająca w przebiegu”, a zaprzyjaźniony właściciel sklepu z amunicją nie mógł się nadziwić, po co mu tyle śrutowej amunicji, skoro w jego łowisku poluje się tylko na grubego zwierza.
W czwartek przed wyjazdem okazało się, że obaj mają niesprawne samochody. Na szczęście wspólny, niepolujący przyjaciel zgodził się użyczyć pojazdu żony. Tyle że to był maleńki samochodzik, a niewielki bagażnik zajmowała butla na gaz. Z niemałym więc trudem załadowali bagaże. Broń, ubrania, stołki, trochę napojów energetycznych, nieodzowne w ich wyprawach „sało”, czyli soloną słoninę, i wczesnym rankiem w piątek ruszyli.
Tym razem to redaktor musiał opowiadać o swoich zającach – o tym, jak na karawanie po polowaniu wisiały prawie dwie setki zajęcy, o swoim pierwszym kocie, który okazał się zającem leśnym i wyszedł na redaktora na jego pierwszym polowaniu prosto z młodnika, a młodzi polowali jeszcze wtedy z dwururkami i tym sposobem już na pierwszej zbiorówce redaktor został pomazany przez własnego ojca obficie farbą, za co później ów od matki zebrał stosowną reprymendę, i o swoim ostatnim polowaniu na szaraki, na którym był 10 lat temu.
Gdy dojeżdżali pod Tarnów, było już ciemno i z niemałym trudem odnaleźli zagrodę, gdzie już czekał Profesor z kilkoma miejscowymi kolegami. Koledzy okazali się bardzo sympatyczni i całym sobą zaprzeczali stereotypowi krakusa. Biesiada nie trwała zbyt długo, gdyż następnego dnia miał być ten wielki dzień – ZAJĄCE!
Gdy Redaktor wstał, Franek już był przy kuchni i smażył nieodzowną w takich przypadkach jajecznicę.
– Nie mogłem spać, pewnie zmiana klimatu – tłumaczył, choć blado jakoś to tłumaczenie wypadło.
Pojechali na miejsce zbiórki. Stanica koła stała w środku chłopskiej zagrody, w środku wsi. Przywitali się z tymi, co byli, usłyszeli, że czekają jeszcze na kilku kolegów. Redaktor czegoś zapomniał z samochodu, podszedł więc do auta, włożył głowę do środka i wtedy usłyszał ten głos.
– Znam go – przemknęło mu przez głowę. – Kojarzę ten krakowski akcent…
Powoli wyciągnął głowę z auta, odwrócił się i powiódł wzrokiem po grupie myśliwych, która właśnie dojechała. I wtedy zobaczył… Józefa. Zamurowało go. Przed 10 laty pracowali w jednej instytucji, spotykali się dość często, wiedli wiele służbowych rozmów, cenił go bardzo za mądrość, rozwagę i rozległą wiedzę, ale nigdy nie zgadało się, że Józek też poluje. Ruszył z szeroko otwartymi ramionami. Uściskali się serdecznie.
– Nie wiedziałem, że polujesz. Patrz, co za przypadek, że ciebie zaprosili na to samo polowanie!
– Nie – roześmiał się Józek serdecznie. – Nie zaprosili. Ja tu jestem prezesem.
Powiedzieć, że redaktor wyglądał w tej chwili jak żona Lota, to nic nie powiedzieć. W tym momencie zagrali na zbiórkę i zaczął się normalny ceremoniał. Powitanie, informacje, losowanie kartek, na końcu tradycyjne:
– Koledzy, wsiadamy na podwodę.
Rozejrzeli się z Frankiem za podwodą. Na ulicy stał ciągnik z przyczepką taką, jaką przed laty w rodzinnej wsi redaktora chłopi wozili trzodę do skupu. Niska dwukółka z wysoką barierką. Myśliwi żwawo wskakiwali do środka. Z trudem pomieścili się wszyscy, prowadzący zapiął łańcuch zabezpieczający i ruszyli. Od razu zrobiło się wesoło, od razu zorientowali się, kto tu jest etatowym opowiadaczem dowcipów, a kto do tego głowy nie ma.
Po około 10 minutach byli na miejscu. Obstawili spory kawał pola. Redaktorowi przypadło stanowisko po lewej ręce Franka. Trąbka. Naganka naprzód. Początkowo nie widział naganiaczy. Byli gdzieś hen, pod wsią. Ujrzał ich dopiero po chwili. Szli, stukając kołatkami.
– Tak jak kiedyś, gdy sam deptałem w ten sposób – pomyślał. – Pół wieku temu. Jak ten czas minął…
Gdy zobaczył pierwszego szaraka rwącego wzdłuż flanki, serce gwałtownie mu podskoczyło. Od lat tego nie widział. Ścisnął w dłoniach kurkówkę, a nuż skręci na jego stanowisko?
Skręcił, ale kawałek dalej. Lekkim skosem sadził w kierunku Franka. Ten stał jak zamurowany. Jakby nie widział gacha. Zając był już blisko, gdy Franek nagle się ożywił, przyłożył dwururkę do policzka, chwilę czekał. Bach! Kopyra nagle zatrzymał się w biegu.
– Kurde, farciarz – pomyślał redaktor. – Pierwsze w życiu polowanie, pierwszy filip, który ruszył z kotliny, pierwszy strzał i… leży.
Redaktor ucieszył się w duchu nad wyraz. Lubił Franka, wciągnął go do łowiectwa, gdy ten miał już 50 lat, to Franek był spiritus movens tego wyjazdu. A teraz strzelił swego pierwszego szaraka.
Chwilę później zauważył maleńką plamkę, która oderwała się od przeciwległej flanki i zbliżała się wprost na niego, coraz bardziej przybierając oczekiwane kształty.
– Byle tylko nie dać plamy – pomyślał. Przyłożył flintę do oka i kiedy szarak pojawił się dokładnie między kurkami, strzelił. Zajączek zrolował przepisowo.
– Yes, yes, yes! – wykrzyknął jak niegdyś Kazimierz Marcinkiewicz po negocjacjach.
Po chwili ujrzał kolejnego kicaja sadzącego śladem poprzedniego. Ten jednak szedł nieco dalej i już po chwili defilował wprost przed Frankiem. A ten jak wytrawny zajęczarz podrzucił Merkla do oka i… Kolejny szarak został w bruździe.
Następne koty zrywały się daleko i szły gdzieś na czoło. Jeszcze chwila i głos trąbki obwieścił koniec pędzenia. Podniósł swojego zajączka i ruszył w stronę stanowiska przyjaciela. Gdy doszedł, Franek rozpromieniony szedł przez pole. Fuzja przez plecy, w obu rękach szaraki. Czapka lekko na bakier, uśmiech od ucha do ucha. Wokół rozciągała się aureola radości. Takim go widzi do dziś. Szczęśliwego rycerza świętego Huberta.
Wyciągnął aparat i zrobił mu zdjęcie. Franek i jego pierwsze zające… Wsiedli w taradajkę i ruszyli dalej. Kolejny miot był niezbyt daleko. Pogoda zrobiła się piękna, świeciło słoneczko, suchych traw nie muskał żaden podmuch. PKP – jak mawia dzisiejsza młodzież.
W tym rozdaniu stanowisko przypadło mu na końcu linii. Te 300 metrów w poprzek oranego nie należało do łatwych. Niby ziemia zamarznięta, niby twardo, ale każdy krok po skibach powodował, że kurkówka nabierała wagi. Na końcu niósł ze 40 kilogramów.
Teraz nie widział całego miotu, bo środkiem biegł rów gęsto obsadzony topolami. Naganka przesuwała się po jego obu stronach wprost na nich. Zerwało się kilka szaraków, ale żaden nie chciał pędzić w jego kierunku. Ale sam widok sunących gachów radował redaktorską duszę. Przypomniał sobie, gdy pierwszy raz poszedł w nagankę. Miał 8 lat i ojciec, mimo protestów mamy, wziął go ze sobą. Dostał kołatkę i dumny kroczył wśród starszych młodzieńców ze wsi, mocno nią potrząsając.
W kolejnym miocie redaktorskie stanowisko wypadło obok prezesa Józka. Pierwszy zając wyskoczył z krzaków i popędził wprost na Józka, Redaktor nawet nie przyjął postawy strzeleckiej. Jakież było jego zdziwienie, kiedy Józek, zamiast strzelać, zaczął machać rękami w kierunku gacha. Ów dostrzegł ruch i skręcił w stronę redaktora, idąc przed nim jak na defiladzie. Kiedy cały znalazł się między kurkami, redaktor pociągnął za spust. Nie musiał poprawiać…
Po trąbce podszedł do Józka:
– Co to było?
– Chciałem, byś strzelił. Dla mnie to codzienność, a dla ciebie frajda. A zając musiał skręcić w twoją stronę, bo w przeciwną miał mocno pod górkę i mało prawdopodobne, by tam poszedł.
Usiedli na kamieniu i sięgnęli po ciepłą herbatę i kanapki. Teraz miała być przerwa śniadaniowa w miejscu, gdzie stali, więc mieli sporo czasu. Najpierw krótko powspominali czasy wspólnej pracy, potem zeszli na to, co dzieje się w zakresie ich zainteresowań. Redaktor z uwagą słuchał diagnoz i opinii Józefa. Z każdym zdaniem było słychać, że ten mimo kilkuletniej emerytury ciągle „jest w kursie dzieła”, trafnie ocenia sytuację.
Śniadanie, tradycyjna kanapka wyciągnięta z torby pod galicyjską gruszą wzmocniła ich siły i zapał do dalszego chodzenia. Tym razem przeszli kilkaset metrów, na drugą stronę rzeczki. Znów redaktor stał obok Franka, tylko teraz w odmiennej kolejności. Za plecami mieli rząd gęstych zarośli, przed sobą spory pas oziminy, znów pas krzaków, za którymi rozciągała się oranka. Naganka pędziła od wsi w stronę rzeczki. Szaraki jakby wiedziały, że jedyna szansa to pomykać na boki. I rwały na Franka. Pierwszego spudłował, drugi szedł wzdłuż linii i nagle skręcił, czym chyba Franka zaskoczył. Dał dwa strzały wyraźnie spóźnione i szarak tuż pod jego nogami wpadł w zarośla, uchodząc cało. Trzeci raz jednak Franek nie chybił. I tym sposobem wyraźnie „szedł na króla”.
Do redaktora nie dobiegł żaden kopyra, znów był tylko obserwatorem. Ale jaki to był widok! Szaraki rwały polem we wszystkie strony, co rusz padały strzały, większość zajączków uchodziła jednak cało. Syte śniadanie najwyraźniej opóźniło reakcję strzelców. Stojący dwa stanowiska dalej profesor też pudłował, inny Józek, z którym zaprzyjaźnili się już wczoraj, wygrażał mu żartobliwie z daleka.
Trąbka i zaczęli się schodzić z głośnymi komentarzami – kto, jak i dlaczego spudłował. Tylko Franek szedł niczym paw, znów niosąc dwa szaraczki w obu rękach. Na ten widok profesor wyraźnie promieniał. Nie wiadomo, czy cieszył się z sukcesów gości, czy dlatego, że mógł przed kolegami pokazać, iż nie zaprosił żadnych lemingów, lecz porządnych nemrodów.
Następny miot redaktor pamięta głównie z powodu… Zimna. Ni stąd, ni zowąd zerwał się wiatr, a tym razem stanowisko przypadło mu w szczerym polu i od rzeczki ciągnęło po plecach aż ciarki szły.
Stanowisko w ostatnim miocie wypadło mu na klasycznej miedzy. Takiej, jakie już w jego stronach nie istnieją. Rozdzielającej wąski pas pola, porośniętej wierzbą i tarniną, takiej, pod którą zające śpią. Tym razem było ich niemało, ale jeden jedyny, który pomknął na redaktora, został haniebnie przez niego spudłowany. Haniebnie, bo na 15 kroków. Szczęściem sąsiad okazał się lepszym strzelcem i szaraczek powiększył pulę pokotu.
Niebo się zaciągnęło, z wiatrem leciały drobiny wody. Mżawka przyspieszyła decyzję prowadzącego:
– Panowie, wracamy na stanicę.
Choć tym razem jechali polną drogą i taradajką wstrząsało niczym kapsułą Sojuza przy przechodzeniu przez atmosferę, humory dopisywały. Franek wiódł oczywiście prym, opowiadając swój sztandarowy dowcip o wspólnym locie orła i jego synka i stowarzyszeniu, któremu szefował, a które nazwę wzięło od tychże szlachetnych ptaków.
Zbiórka, pokot. Okazało się, że Franek z pięcioma szarakami na rozkładzie został królem polowania. Trzeba było widzieć jego radość! Pierwsze w życiu polowanie na zające, na zwierzynę egzotyczną i… Królestwo.
Ponieważ polowano „do puli”, więc sprawnie rozdzielono pokot i prezes zarządził zakończenie w świetlicy koła. Kiedy zasiedli za stołem, Franek uznał, że obowiązki króla są niemałe. Dbał o nawilżenie strun głosowych kolegów, zapraszał całe koło do rewizyty w jego obwodzie, co rusz wznosił toasty na cześć profesora, prezesa i kolejnego Józka – przecudnego gospodarza siedziby oraz jego małżonki, która przygotowała wspaniałą strawę.
Po kilku godzinach trzeba było jednak ruszać w powrotną drogę. 550 kilometrów w sobotnią noc, gdy z nieba już solidnie kapało, to nie było mało. Kiedy już pakowali się do malutkiego clio, spotkała ich kolejna miła niespodzianka. Profesor i dwaj Józefowie wręczyli im kolejne zające. – To od nas w prezencie. My do świąt jeszcze coś strzelimy, a wam… Szerokiej drogi.
Wracali podekscytowani, przeżywając na nowo każdą minutę łowów i solennie sobie obiecując, że nie zdradzą kosztów tej wyprawy, bo jak policzyli, sztuka szaraka kosztowała ich ze trzy dziki albo lepiej. Ale nie mieli żadnej wątpliwości – to była wspaniała wyprawa!
Kilka dni później przy porannej kawie we Frankowym biurze tenże wręczył Ewie dużą bombonierę i uśmiechając się, powiedział:
– Podziękowanie dla pani doktor. Dzięki tobie i łowiectwu spotkaliśmy znów wspaniałych ludzi. Cudownego profesora, przesympatycznego gospodarza Józka, a redaktor po latach spotkał kolegę.
Dwa lata po tamtej wyprawie Franek niespodziewanie w młodym wieku odszedł do Krainy Wiecznych Łowów. Gdy redaktor Go wspomina, zawsze staje mu przed oczami w tamtej chwili – szczęśliwy, uśmiechnięty, idący przez pole z dwoma szarakami w rękach…