sobota, 11 stycznia, 2025
Strona głównaPolowaniePikuś w dziczej kniei

Autor

Pikuś w dziczej kniei

We współczesnym świecie wielu łowców gubi istotę polowania, ale wspomnienia i fotografie pomagają nam zakotwiczyć nasze więzi z przeszłością. Dzięki czemu lepiej rozumiemy, kim jesteśmy, skąd pochodzimy i dokąd powinniśmy zmierzać…

Dlaczego lubimy czytać opowiadania myśliwskie i oglądać fotografie sprzed 100 lat? Cofając się w czasie widzimy, że nasi dziadkowie i pradziadowie wyruszyli do lasu i polowali na te same nieuchwytne odyńce oraz jelenie, które ścigamy obecnie…

Dzisiaj prezentujemy fragment opowiadania Stefana Badeniego z jego wspaniałej książki „Szczęśliwe dni”.

Letnie raporty o dzikach w mym lesie brzmiały pomyślnie, liczne samury w zaciszu młodników świerkowych doczekały się bezpiecznie radości macierzyńskich, a w lipcu prowadziły potomstwo w przylegające do lasu łany, żłobiąc korytarze w bujnem zbożu. Obiegały też wieści o pojedynczych ogromnych sztukach, w tym o tym największym odyńcu, legendarnym, włóczącym lewą tylną racicą. Widoki więc na zimę były dobre; tymczasem piękna jesień trwała jeszcze w początkach listopada.

Nagle 9-go listopada odwróciła kartę w dziejach tego roku. Tego dnia bowiem mroźny wiatr miótł przez ulice Lwowa śnieżną zadymką, a w kilka dni później, byliśmy z Józiem w Koropcu, ciekawi wypisanej na śniegu liczby czarnego zwierza, spragnieni odszukania go w miotach.

Reklama

Z nami był Pikuś, piesek dzikarz, kupiony przed rokiem na zachodzie od gajowego lasów Sanguszkowskich i chlubnie już wypróbowany; nigdy potem dzikarza jemu równego nie mieliśmy. Czem najlepszy wyżeł wobec kuropatw, tem on był w dziczej kniei. A gdy raz był przy dziku, wtedy przeistaczał się – zaleta nieoceniona – w istny przyrząd do szczekania; obojętnie, czy zwierz stał w gąszczu nieruchomo, czy raźnie się posuwał, czy też w pędzie najszybszym sadził przez las.

Jedno tylko zarzucaliśmy mu, zbytnią wytrwałość w trzymaniu dzika; właściwość ta bardzo cenna, gdy dzik jest w rewirze rzadkością, w naszych warunkach stawała się wadą. Nieraz, a nawet często, polując z Pikusiem, niezdołaliśmy programu dnia wyczerpać.

Reklama
Stefan Badeni Szczęśliwe dni

Dzik „kijami był bity”

Wieczorem stawił się leśniczy donosząc, że tropienie w tej części lasu, która miała być jutro opolowana, wykazało 40 kilka dzików, kilkanaście jednak sztuk ostatniej nocy przeniosło się, idąc polami, do Porchowy, lasu sąsiedniego, o kilka kilometrów odległego.

Nazajutrz pogoda była mglista przy kilku stopniach ciepła, śnieg więc, jak to zwykle bywa z listopadowym śniegiem, szybko tajał. Wyniki tropienia porannego pokrywały się z wczorajszemi wiadomościami. Stanęliśmy przed miotem, dolna Fastowa.

Zaledwie nagonka ruszyła, ukazały się leśniczemu dwa dziki, wróciły jednak w miot. Odezwał się Pikuś. Józio będący na wzgórzu używał na widoku dużego dzika, który stał w rzadkich krzakach przeciwległej zboczy. Pikuś przy nim wydawał się maleńkim. Dzik ruszył potem zwolna ku nagonce, podobny w tej chwili do zaganianej przez psa owczarskiego jałówki.

Nagonka wybuchła ogromną wrzawą, gwałtownie i gorączkowo brzmiały okrzyki. Nie zwiastuje taki hałas nic dobrego, może on radować ucho nowicjusza, lecz kto z knieją trochę obyty, tego nadzieja w takich pozornie podniosłych chwilach nisko opada, gdyż wie, że dzik w tym celu ukazuje się nagonce, aby się przez nią przebić. Tak było i tym razem, mimo, iż wedle zwykłego w takich okolicznościach sprawozdania, „człowiek stał przy człowieku” i mimo, że, jak brzmi niechybnie takiego sprawozdania dalszy ciąg, uparty dzik „kijami był bity”.

Stefan Badeni Szczęśliwe dni

Czarna błyskawica

Druga sztuka poprzednio już pocichu wyniosła się skrzydłem. W następnym miocie, Derenowa Górna, Pikuś odezwał się niedaleko mnie, ujadanie jego mieszało się z gniewnym basem samury i niespokojnemi głosami warchlaków. Długo trwała ta utarczka stanowiąc dla mnie koncert, wreszcie samura. Ruszyła i pędząc gąszczem wzdłuż linji wraz ze stadem przeskoczyła aż u jej wylotu nie dając mi czasu podbiec.

Przenieśliśmy się na Pohoryłę. Zaledwie Pikuś wszedł do górnego miotu, już miał dzika. Miot był przedzielony parowem na dwie części, dzik przeszedł przez ten parów i posuwał się środkiem miotu równolegle do linji, po której poruszał się Józio w miarę oddalania się dzika. Lecz ten nagle zawrócił i w szybkiem tempie przemierzał przebytą już drogę, poczem skręcił ku linji; głos Pikusia szybko potężniał. Byliśmy już złożeni do strzału, Józio bardzo daleko, ja znacz¬nie bliżej; chwilka jeszcze, a szelest dziwnie lekki i dyskretny oznajmił niechybne spotkanie i już przesadził linję duży dzik, czarna błyskawica przed piorunem naszych strzałów. Niestety szczekanie szybko się oddala, a powoli natomiast opada na ziemię przedwcześnie ścięty młody świerk. Pikuś szczególnie długo towarzyszył tym razem chybionemu dzikowi wystawiając cierpliwość naszą na próbę; mieliśmy jeszcze trzy mioty przed sobą.

Wreszcie mogliśmy przystąpić do średniego miotu Pohoryły. I tu piesek nie pozo¬stał niemy, głos jego szedł w głąb miotu, więc Józio udał się tam jedną z kilku ścieżek przerzynających gąszcz świerkowy. Niebawem padł strzał, a strzelec mego szwagra zawołał do mnie „Będziemy mieli samurę, bo okrutnie farbuje”. Wolę wprawdzie leżącego odyńca od farbującej samury, ucieszyłem się jednak i nią, tembardziej że leżała już o kilkadziesiąt kroków od miejsca strzału.

Przesuwającą się przez ścieżkę ugodziła kula Schönauera 6.5 mm, pustosząc płuca. Ważyła 84 kg, a wydawała się mniejszą jeszcze. Pikuś pobiegł za warchlakami, przy których podobno i większe sztuki były; kazałem pędzić resztę miotu nie czekając na niego. Wypędzono trzy przelatki, które niestrzelane przeszły koło leśniczego.

Stefan Badeni Szczęśliwe dni

Dzicza defilada

Dolny miot Pohoryły wzięliśmy już przy pomocy Pikusia. Siedziałem na krzesełku i patrząc daleko w głąb świerczyny ujrzałem mnóstwo rapet migających w miarowej defiladzie. Dziki, w liczbie ośmiu, wyszły powyżej mnie w odległości niepozwalającej pomyśleć o strzale. Pikuś o tych dzikach nie wiedział, zajęty był bowiem w dolnym kącie miotu i wyparł stamtąd dużego pojedynka na skrzydło. Stał tam leśni¬czy, odganiał odyńca głosem i strzałem nawet, nie zdołał go jednak odchylić w stronę Józia i znowu uszedł dzik, a to właśnie być ów stary, największy, tylną racicą powłóczący…

Schodząc po miocie w dół, przerwałem z lufy śrutowej drylinga spóźnioną w tej porze listopadowej wędrówkę błotniakowi zbożowemu, który chwiejnym lotem przeciw wiatrowi żeglował. Ciemno już było, gdyśmy Pikusia posłali w miot ostatni, średnią Derenową.

Znalazł wnet samurę z warchlakami, ona jednak mądry opór stawiła wysiłkom nagonki, a noc zapadająca przyszła jej z pomocą.

Próbne polowanie było skończone; czarne błoto, które zastąpiło białość śniegu, niedozwoliło nazajutrz polować. Zresztą wiedzieliśmy dosyć i byliśmy zadowoleni. Choć wynik dnia był niepozorny, to najważniejszy czynnik, dziki, dopisały w zupełności, były one w każdym miocie i niewątpliwie liczniejsze jeszcze, aniżeli głos Pikusia opowiadał. To też polegając w dodatku na nieocenionych wartościach naszego pieska, pewni byliśmy, że przy dalszych łowach uzyskamy rozkłady odpowiadające liczebności czarnego zwierzostanu.

Stefan Badeni (1885-1961). Był właścicielem dóbr Koropiec nad Dniestrem, Zaburze koło Tarnopola oraz Znosicze na Polesiu. Pochodził z rodziny o ogromnych wpływach w Galicji. Jego ojciec był marszałkiem krajowym, a stryj premierem Austro-Węgier. W czasie II wojny światowej mieszkał na Węgrzech, w Budapeszcie, gdzie pomagał Polskim uchodźcom. Został aresztowany przez Gestapo i trafił do obozu koncentracyjnego w Mauthausen. Po wojnie został we Francji, a w 1947 roku przeniósł się do Irlandii.

*W opowiadaniu zachowano oryginalną ortografię, składnię i interpunkcję.

WIĘCEJ ARTYKUŁÓW

Słowacja odstrzeli 74 wilków

Słowacja znosi ochronę wilka. Myśliwi mogą odstrzelić w tym sezonie 74 wilków, a minister prosi ich, aby dobrze wykorzystali najbliższe dwa tygodnie.

Łowieckie podsumowanie 2024 roku

Największym sukcesem w kończącym się roku była demonstracja myśliwych pod Sejmem, a porażką łamanie prawa przez Naczelną Radę Łowiecką.

Spełnienia wszelkich zamierzeń łowi...

W tym - dobiegającym końca - roku nie było zbyt wiele sukcesów, dlatego żegnany go bez żalu. Warto sobie jednak przypomnieć o pracy, która zostaje za nami, a która konsekwentnie zmusza nas do dalszych planów, projektów, do nowych wyzwań, jakich zawsze jesteśmy gotowi się podjąć – dla ogólnego dobra, dla całej społeczności myśliwskiej!

Sojusz myśliwsko-chłopski

Nie wszyscy wierzą w potrzebę współpracy z rolnikami, dla części z nas rolnik to cwaniak, co sieje umyślnie kukurydzę pod lasem. Jednak poparliśmy ich, kiedy walczyli z „zielonym ładem”, choć ten projekt, to zbawienie dla zwierzyny drobnej. Rolnicy mogą się nam odwdzięczyć i z możliwości tej korzystają.

Profesorskie szaraki

Dla redaktora łowiectwo to przede wszystkim ludzie. Od początku swej polowaczki do lasu sam jeździł rzadko, a teraz chyba wcale. Zawsze z kimś, zawsze w towarzystwie. A już zbiorówki wprost uwielbia i od października do połowy stycznia praktycznie wszystkie weekendy spędza na polowaniach zbiorowych.

Wigilijny dublet

Obudziło mnie głośne tupanie na ganku. Ktoś otrzepywał buty ze śniegu. Czyżby w nocy padało – przemknęło mi przez myśl i rzuciłem się do okna. Oślepiający blask wdarł się do pokoju, raził oczy do bólu.