Myślę, że duch tego misterium udziela się wszystkim biorącym w nim udział, dlatego każdy łowca zrobi wszystko, aby sprawdzić wątpliwy strzał, czy pudło, a gdy przytrafi się postrzałek gotowy jest poświęcić wiele, aby naprawić swój błąd.
Dla mnie i Cezara to bardzo wyczerpujący czas. Dalekie wyjazdy stają się codziennością. Każda praca, to dla nas osobne święto, a sukces stanowi jej ukoronowanie. Byk jelenia, to wyjątkowo trudny przeciwnik, a my wzywani jesteśmy najczęściej już jako „ostatnia deska ratunku”, dlatego nie jest nam łatwo, a każde dojście cieszy wyjątkowo!
Tym razem zadzwonił zmartwiony Zbyszek. Polował gościnnie w lubaczowskim „Rysiu” i przytrafiło mu się nieszczęście. Gdy ciągnął za spust – strzelając do idealnie ustawionego byka – ten w ostatnim momencie wykonał gwałtowny zwrot. Na zmianę decyzji było już za późno. Kula z jego 300 WM jednak dosięgła celu, o czym świadczyła pozostawiona na zestrzale farba. Niestety myśliwy nie wiedział gdzie trafił i nawet nie zdążył zaobserwować reakcji po strzale, gdyż byk szybko wpadł do pobliskiego łanu kukurydzy.
Następnego dnia, w celu wytropienia postrzałka on i jego koledzy ściągnęli trzy dobre psy, ale panujący upał nie pozwolił im na skuteczne dochodzenie. Dwa z nich pokonały tylko kilometr, gdzie była ostatnia kropla farby. Trzeci z nich tropił na dystansie około dwóch kilometrów, ale też został wycofany przez przewodnika.
Nadziej umiera ostatnia
Zbyszek to twardziel i nigdy nie traci wiary. Nie mając już innego wyjścia zadzwonił do mnie. Wie, że do pokonania mamy aż 270 kilometrów, jednak widział Cezara w akcji i w nim pokłada swoje nadzieje. Ja mam do niego wielki sentyment. To nestor, dla którego łowiectwo jest treścią życia. Nie znam nikogo innego, kto miałby tak kolorową i pełną przygód kartę łowiecką, a ponadto, po naszym ostatnim spotkaniu pozostał mi pewien ambicjonalny niedosyt.
Dwa lata temu Cezar tropił byka przez sześć kilometrów. Niestety, musieliśmy pracę przerwać na granicy obwodów. Jak wyjaśnił mi z żalem, sąsiedzi pod żadnym pozorem nie życzą sobie wkraczania w ich obwód. Zatem przerwaliśmy pracę, a mnie pozostał po niej wielki niedosyt niespełnionych ambicji, więc teraz nadarza się kolejna okazja, aby pokazać, co jesteśmy warci.
Jednak trzeźwo rozumując, nasze szanse są w tym przypadku bliskie zeru! Dla mnie trafienie na komorę jest wykluczone. Na miękkie podobnie, gdyż na tym dystansie, które pokonali nasi poprzednicy byłby odnaleziony. Trafienie na badyl jest bardzo wątpliwe, bo strzelec tego nie zauważył, a Roman, który był przy poszukiwaniach byka twierdzi, że na glebie odbijał je regularnie.
Pozostaje więc postrzał domięśniowy, co czyni dochodzenie prawdziwą loterią niczym wygrana w totolotka. Czeka nas długi maraton z promilem szansy na sukces.
Szansa na sukces
Tłumaczę przezornie, że nasze szanse są minimalne i cudów niech się nie spodziewa, ale Zbyszek jest niewzruszony i prosi o przyjazd. Sam, niestety nie może nam towarzyszyć w poszukiwaniu, ale zastąpi go Roman, prezes koła, który był i zna szczegóły akcji z poprzedniego dnia.
Musicie przyznać, że mając takie perspektywy na sukces, nie była to dla mnie łatwa decyzja. Zbyszkowi jednak nie mogłem odmówić. Ruszamy nocą, aby rankiem, po 36 godzinach od strzału zameldować się u Romana.
Swojej szansy na sukces po cichu upatruję jedynie w tym, że po tylu godzinach byk mógł już się rozchorować i osłabnąć. Atutem jest też i to, że pracujemy rankiem i nie ma upału.
Jedziemy z Romanem, a on uzupełnia brakującą wiedzę o wżne szczegóły z poprzedniego dnia. Proponuje podjąć pracę od miejsca, gdzie zakończyła ją łajka. Przezornie odmawiam. Proszę o wskazanie miejsca, gdzie była ostatnia farba.
Nie udaje się jej znaleźć, ale po zachowaniu mojego orła widzę, że jesteśmy we właściwym miejscu. Na trop ruszamy sami, gdyż Roman odmawia nam towarzystwa. Jest wykończony wczorajszymi poszukiwaniami. Szczerze mówiąc trochę mnie to martwi, bo granica ukraińska jest blisko…
Orzeł „odjechał”
Widzę, że Cezar się tym nie przejmuje, pracuje wyluzowany i bez żadnych problemów. Pokonujemy spory szmat łąki i zanurzamy się w las. Po drodze natrafiamy na dwa zagadkowe łoża, lecz bez żadnych śladów farby. Teren jest dość łaskawy, więc praca jest przyjemna. Po przejściu kilometra idąc za Cezarem rozmyślam o urokach zbliżającego się mazurskiego rykowiska, nie zauważam nagłego przyspieszenia.
Z letargu budzi mnie gwałtowny szum łamanych gałęzi i odgłos uchodzącego zwierza. Myślę, że to pewnie jakiś wyjątkowy przypadek zaspanej łani, ale co dziwne mój orzeł „odjechał” już ode mnie aż 70 metrów. Czekam bez wiary, a tu jednak…
Ostre głoszenie Cezara! Teraz już nie mam wątpliwości. On się nigdy nie myli i ma naszego byka! Pędzę do nich omijając gąszcza, aby mniej było mnie słychać. Boję się, by nie zepsuć pierwszego podejścia. Kto wie, jeśli to się nie uda, za ile kilometrów może być kolejne.
Mamy fart! Byk jest już słaby i widzę, jak próbuje ujść Cezarowi, będąc w półprzysiadzie. Nie czekam na lepszą okazję. Strzelam i tym razem kula kończy definitywnie jego cierpienia. Nie dowierzam naszemu szczęściu. Toż to była praca, o której nawet nie śmiałem pomarzyć.
Lekka, krótka i owocna. Zaledwie półtora kilometra i 200 metrów gonu. Tym razem szczęście wyjątkowo uśmiechnęło się do nas, a ja pękałem z dumy, bo wbrew logice, nie zawiedliśmy pokładanych w nas nadziei. Byk – ku mojemu zaskoczeniu – miał strzaskany tylny prawy badyl, oraz niegroźną domięśniową obcierkę lewego przedniego badyla.