W Puszczy Rudnickiej
Wiosnę myśliwską 1925 r. powitałem w mszarnych puszczach Wileńszczyzny, w uroczyskach błękitnych od kwitnących przylaszczek, na wypaleniskach liljowych od sasanek i na rojstach dzikich, błotnych a niedostępnych, podobnych do syberyjskiej tundry.
Nadszedł kwiecień, miesiąc głuszcowej pieśni i zalotów cietrzewich. Uśmiechnęła się puszcza pierwszym miłosnym uśmiechem do modrego, choć zimnego jeszcze nieba. Pierwsze kaczeńce, jak gwiazdy, zabłysły nad leśnemi wodami. Pierwsze łozy zapaliły się bladem złotem. W mroźny jeszcze ranek zabulgotała nad jeziorem Popis pieśń cietrzewia. Wśród olch Rojstowego mostu szybkim lotem przeciągnęła o zmierzchu pierwsza słonka.
A na Pokrempiu, na uroczysku Kładki, po zachodzie słońca, gdy niebo różowe gasnąć poczynało za czarną ścianą drzew, z gromkim łopotem skrzydeł, z kraczącym krechtaniem zapadać poczęły na sosny głuszce, pieśniarze mokradeł leśnych, w ostępie tak dzikim i niedostępnym, jakby w nim jeszcze nigdy od początku świata nie postała ludzka noga.
Dzięki niezwykłej uprzejmości p. prezesa Bolesława Świętorzeckiego oraz całego zespołu Wileńskiego Towarzystwa Myśliwskiego dane mi było zażyć łowieckich rozkoszy w tej cudnej puszczy, ostoi łosia i głuszca, w puszczy kwitnącej dziś pod mądrą gospodarką łowiecką jednego z najzasłużeńszych w Polsce towarzystw myśliwskich.
Przez Jaszuny, Wieczoryszki i Rudniki przybyłem z prez. Świętorzeckim do Źegaryna, gdzie zastałem już kilku myśliwych. Z powodu deszczów i chłodów, nikt z nich jeszcze tej wiosny nie zabił głuszca. Dowiedzieliśmy się z ich opowiadania, że słonki ciągną nieźle, cietrzewie tokują nad Popisem popisowo, głuszce zaś stały się istotami głuchoniememi.
Podchodzenie głuszców jest beznadziejne i niebezpieczne z powodu trudnego terenu, do budek cietrzewich prowadzą mało dostępne szlaki, lecz najniebezpieczniejszymi są łowy na ciągnące słonki. Dwóch wileńskich myśliwych wybrało się na Rojstowy Most na ciąg. Jakież było jednak ich zdziwienie, gdy zamiast rozkosznego chrapania śród czubów olchowych, posłyszeli jakieś, potężne chrapanie w gąszczu. Okazało się, że w rojście pasie się olbrzymi byk. Myśliwi wrócili na stanowiska, byk pasł się w dalszym ciągu, wszystko zapowiadało się jak najlepiej.
Lecz nagle nadciągnęła długodzioba. Strzał wstrząsnął powietrzem. Zagrzmiał drugi… Poczem od strzału straszliwszy i głośniejszy rozległ się ryk rozjuszonego bydlęcia. Byk nie namyślając się rzucił się z pochylonym łbem ku przerażonym myśliwcom. Zaczęła się korrida iście hiszpańska. Tylko, że nasi pikadorzy uzbrojeni byli we flinty nabite cienkim, słonczym śrótem. Byk natomiast posiadał temperament prawdziwie andaluzyjski, Nie było mowy o schronieniu się na drzewo. Poza wątłemi olszami i karłowatemi sosenkami nie było na rojście wogóle drzew. Śród kęp i otchłani bagnistych rozpoczęła się tedy straszliwa zabawa w chowanego. Byk miał zdrowe nogi i latał, jak szalony. Zabawa trwała do białego rana…
Po północy wyruszam z leśnikiem na Rojstowy most, który o wiele bardziej przypominał rojst, niż most. Jest to bagno, z szeregiem okrąglaków „dla ułatwienia komunikacji”. Okrąglaki częściowo zgniły i rozleciały się, częściowo zaś ocalały stanowiąc „deskę ratunku” dla śmiałych wędrowców. Na takiej „desce”, mocno oślizgłej bardzo łatwo złamać kark dniem, a jeszcze łatwiej nocą.
Z obu stron „mostu”, ciągną się zalane wodą przepastne rojsty. Grzęznąc w błocie, brnąc po kolana w bajorach, ślizgając się po „deskach ratunku”, które człowiek w mroku stara się daremnie ominąć, doszliśmy wreszcie do leśnej tryby. Ranek nadchodził zimny i przejmujący…
Mokradło pokryła cienka warstwa chrupkiego lodu, który łamał się, jak tłuczone szkło. Bezustanny, bolesny krzyk żurawia, podobny do surmy żałobnej, rozbrzmiewał z głębi czarnego boru. Pozatem była cisza niczem niezamącona. Stanąłem na trybie. Zamieniłem się cały w słuch. Chciwym uchem łowiłem tak dobrze znaną, a jednak zawsze z nowym zachwytem witaną, litanię porannych głosów.
Już kszyk zabębnił w błękicie. Głos jego raz podobny do beczenia baranka, to znowu do brzęku komara oddalał się i przybliżał w miarę harców powietrznych rozkochanego ptaka. Już kaczki bystrym lotem przecięły błękit dążąc ku. zagubionej w puszczy leśnej topieli.
Już zabrzmiała daleka pieśń cietrzewia. A głuszce milczały, jak zaczarowane. Przed wschodem brać począł silniejszy mróz. Słońce wzeszło zimne i bezpromienne nad omglony rojst. Wszystko dokoła pokrył biały szron. Tysiącem barw mienił się i skrzył w różowym uśmiechu poranku.
Wracamy bez strzału. Na błotnej drodze pełno wilczych śladów. W rojście przydrożnym bieleją szkielety trupów końskich, któremi podkarmiano w zimie wilki. Bełkotliwa pieśń cietrzewia płynie z dalekich brzeźniaków. Słońce podnosi się coraz wyżej i zamienia klejnoty szronu w tęczowe, lśniące krople rosy porannej,..
Gdyśmy obudzili się po śniadaniu i krótkotrwałym odpoczynku padał deszcz pomieszany ze śniegiem. Zapewne głuszce milczały przeczuwając zmianę pogody. Rojstowym mostem mimo niepogody wyruszamy z prezesem Świętorzeckim do Pokrempia.
Znam dobrze z opowiadań ten najpiękniejszy głuszcowy rewir w Polsce. Nigdy jednak nie polowałem jeszcze ani na sławnych Kładkach, ani na Sołach, gdzie o wiośnie gra setka kogutów. Do Pokrempia przybywamy przed wieczorem: pogoda wyjaśnia się o tyle, iż postanawiamy iść do puszczy z gajowymi na zapady. Ja ruszam na Kładki, p. Świętorzecki na Soły. Prowadzi mię Piotr Mielecki.
Wchodzimy w gęsty bór. Gasnące słońce złoci miedziane pnie sosen i śmigłe sylwety białopiennych brzóz. Bór wyrasta na błotnych rojstach. Oślizgłe, podruzgotane kładki mchem pokryte są jedyną drogą przez leśną topiel. Nazwa kładek jest tu co prawda równie fantastyczną, jak nazwa mostu na rojstowych wertepach. Podpierając się kijami skaczemy bohatersko z pniaka na pniak. Od czasu do czasu noga ślizga się i więźnie w moczarze. Lód załamuje się przy każdem stąpnięciu ze szklanym brzękiem.
Zlani potem, pomimo mroźnego chłodu, doszliśmy wreszcie poprzez trzęsawisko do stojącego na błocie sosnowego boru, gdzie głuszce obrały sobie niedostępną stolicę. Siadłem na ściętym pniaku i zasłuchałem się w koncert wieczorny usypiającej puszczy. Pnie sosen powoli gasną. Słońce zachodzi. Bieleją jeszcze wątłe brzózki na błocie… Przeciągnęła gdzieś między czubami drzew słonka, czarodziejka długodzioba, chrapiąc i świszcząc. Gęsi przeleciały nad lasem, dążąc ku błękitnemu jezioru Popis. Olbrzymi rybołów powolnym lotem z rybą w szponach przefrunął ku swemu gniazdu ukrytemu w borze.
Księżyc wypłynął na niebo, jak żółta łódź. Widmowym blaskiem zajaśniały leśne mokradła. A wtem w ciszy wyczekiwania rozległ się łopot olbrzymiego ptaka, który zapadł na niedalekiej sośnie. Siadł uderzając skrzydłami i zakrektał. Zmienił miejsce i zakrektał znowu. W tej chwili nowy łopot wstrząsnął usypiającym lasem. To nowy głuszec z krektaniem siadł na sosnę. Łopot i krektanie napełniło cały las. Olbrzymie czarne ptaki z dziennych żerowisk przybywały na uroczysko śród bagien. Ten i ów kłapać począł. Czy zabrzmi pieśń? Nie śpiewały jednak wieczorem. Gwiezdna noc rozpostarła nad nimi swe modre skrzydła i ukołysała je do snu.
Wracamy ostrożnie uśpioną puszczą, by nie spłoszyć niedalekich głuszców. Zapadło ich 7 sztuk w pobliżu, kilkanaście nieco dalej. Błądzimy w kniei. Dalekie szczekanie psów wyprowadza nas wreszcie na „trybę” leśną.
O pierwszej w nocy ruszamy ku zasadzonym kogutom. Piotr trzyma w ręku pęk łuczywa tryskający snopami iskier. Wchodzimy w czarny las. Za nami nizki księżyc. Z głębi boru dolata hukanie i cichy zew sówki leśnej. Nocne przejście po ślizkich, zamarzniętych kładkach, rzuconych na topiel, nie należy do łatwych. Lód załamuje się pod nogami. Nawisłe gałęzie drzew smagają twarz. Łuczywo pozostawia poza sobą na leśnym szlaku tlące gwiazdy iskier.
Gajowego zostawiam na skrzyżowaniu dróg, lękając się, aby kaszlem nie spłoszył mi grającego głuszca. Po kładkach docieram na miejsce upatrzone wieczorem. Otacza mię bór śpiący jeszcze i tajemniczy. Lecz powoli niebo poczyna jaśnieć. Poranny głos kszyka rozbrzmiewa z błękitu. Z ostrym świstem pędzącej wichury przelatują kaczki jak wczoraj tam na Rojstowym moście…
Głuszce jednak milczą, jak zaklęte. Czyżby znowu poranek był stracony? A wtem w gęstwinie zaczyna śpiewać drozd: Tiu-tiu tiu-tiu tiu-tiu, tiu-i tiu-i…
Głos jego melodyjny jest dla myśliwskich serc zwiastunem głuszcowej pieśni… Jaśnieją pnie brzóz. Różowieje niebo wschodnie. Bulgot cietrzewi dolatuje z leśnego mszaru. Tu i ówdzie poczynają krektać zasadzone wczoraj koguty. Czasem zakłapie śpiewak. Ale mroźny poranek nie sprzyja pieśni godowej. Z szumem i łopotem spadają ptaki z sosen na mszarnik. Kwoktają głuszce. Biją się wojownicze koguty łomocząc potężnemi skrzydłami. Łopot napełnia cały las. Spostrzegam pięknego koguta, który spływa na ziemię i spacerować poczyna po mchach. Puszy się, rozczapierza ogon, rysuje skrzydłami ‘ziemię, szary, otulony jeszcze ciemnością.
Strzelać za wcześnie i za daleko. Porywa się wreszcie, zapada gdzieś rozgłośnie z hukiem skrzydeł podobnym do wystrzału – i znów się porywa. Kury kwokcą dokoła miłośnie, siadają na drzewach, wabią, przyzywają, kuszą. Las pełen jest namiętnych nawoływań rozkochanych głuszyc, łopotów skrzydeł, krektań, lecz żaden kogut nie śpiewa…
Siadam na obalonej kłodzie wielkiej sosny – odkładam na bok broń – i wsłuchuję się w ten hymn szczęścia, który co rano śpiewa puszcza odwieczna na chwałę Bogu…
Każdy głos jest mi znajomy i umiłowany nade wszystko. Oto płyną namiętne cietrzewie bełkoty i gęsi gęganie gdzieś z nad błękitnego jeziora Popis…
W górze zaś dźwięczy monotonne rżenie bekasów niewidzialnych jeszcze zwiastunów świtu… A wtem w ten koncert zgrany i melodyjny wdziera się obcy łomot i chrzęst… Zbliża się jakiś zwierz. Chrupki, cienki lód, którym zimny poranek skuł leśne mokradła, załamuje się pod jego ciężarem,.. Chód leśnego mieszkańca zmierza ku mnie…
Wpatruję się w gęstwinę, z której wyłania się potworny kształt… To łosza, królowa błotnych puszcz, przeciąga swoją dziedziną ku dziennym ostojom… Tuż koło mnie przechodzi przedpotopowe, zda się, stworzenie, prawe dziecko pierwotnej puszczy… Przechodzi – pogrąża się w cienie leśne, jak widmo… Gdzieś zdała huknął strzał. Może towarzysz mój podskoczył grającego głuszca? Czemuż dokoła mnie żaden nie zagra?
Zaszczekał kozioł w gęstwinie. Urywane, zajadłe, krótkie szczekanie zwiastuje puszczy jego gniew. Znowu szczeka… Czyżby jakiś zwierz nadchodził? Wstaję z obalonej kłody i postanawiam dążyć ku trybie leśnej, a stamtąd do leśniczówki. Jest godzina siódma rano. Głuszce się już dziś nie odezwą. Pod tym względem nie mam żadnych wątpliwości.
Idę jednak uważnie, by nie rozpędzić tokowiska. Co chwila przytem staję i nadsłuchuję, i patrzę, i podziwiam, i wdycham pełną piersią balsamiczny cud woni leśnych. Zimny, złoty ranek wschodzi nad Puszczą Rudnicką. Słońce ogarnia w swoje promienne władztwo wiosenny bór…
I oto nagle z dalekiej sosny, jak cicha perlista kaskada, rozbrzmiewa pierwsza pieśń głuszcowa. Stary kogut, pieśniarz natchniony, w uśmiechniętej godzinie poranku poczyna głosić pochwałę miłości i wiosny lasom i mszarom. Rzucam kij, bez którego na zamarzniętym „mchu” niemożebny podchód… Chwytam broń i w takt głuszcowej pieśni skakać poczynam po miękkich mchach i po zdradliwych, zamarzniętych grzęzawiskach.
Dźwięczna kaskada powoli staje się pieśnią wyraźną, której części odróżniać poczynam. W czasie końcowej zwrotki skaczę przed siebie śmiało. Oto rozbrzmiewa szlifowanie. Jestem więc blisko upragnionego śpiewaka. Nie widzę go jednak w rozłożystych konarach niskich sosen. Skacząc chwytam za brzózkę spróchniałą, która z łomotem wali się na mszar – w czasie szlifowania. Serce mi truchleje – głuszec przerywa pieśń. Zamieram w bezruchu, w skoku, wsparty całym ciężarem na jednej nodze powoli lgnącej w miękką kępę mchu. Głuszec poczyna przerwaną pieśń – skaczę dalej. A wtem z ogłuszającym łopotem porywa się „krechtun”, milczący świadek mego skradania się w leśnej gęstwinie. Głuszec ucina po raz wtóry.
Czekam z biciem serca zanurzony po kolana w lodowatej leśnej kałuży. Lecz baczny ptak nie śpiewa już więcej. Jedno gromkie uderzenie skrzydeł… Szybki strzał do porywającego się koguta… Głuszec opuszcza nogi, zniża lot i pada na mszar. Rzucam się ku zdobyczy. Lecz jej na ziemi nie widzę. Oglądam bacznie, miejsce, na którem ptak upadł po strzale. Niema go, psia krew! Pierwotną radość zastępuje beznadziejna rozpacz. Po strzale przybywa Piotr. Szuka i on nadaremnie, bez głębokiej wiary w trafność mego strzału. Głuszca niema. Mam jednak najgłębsze przekonanie, mimo wszystko, iż musi gdzieś niedaleko leżeć.
Dziwi mię tylko, że nie słyszałem jego upadku, który zazwyczaj tak donośnie zwiastuje myśliwemu tryumf celnego strzału.
Wracam do domu z pustemi rękami i z pełnemi wody butami. Pierwszą rzeczą jest zdjęcie butów. Są one nowym nabytkiem myśliwskim. Nadaremnie z wielkim temperamentem usiłuje ściągnąć je najpierw Piotr Mielecki, gajowy, potem on i jego brat, wreszcie cała rodzina Mieleckich. Żałuję, że poczciwy Piotr ma tylko trzech braci: gdyby ich liczył więcej, niewątpliwie buty zostałyby ściągnięte z łatwością. Jednak wskutek abstynencji starego Mieleckiego tkwią mi na nogach z uporem godnym lepszej sprawy. Lecz ludzka energia i siła woli złamać może opór nawet buta. Daremnie błagalnie obejmowały nogi moje. Ściągnięto je wreszcie – z pięt. Był to z ich strony pewien kompromis, pewna oznaka dobrej woli, pewne ustępstwo, które uważały za ostateczne.
Ale dać kurze grzędę, ona powie: jeszcze wyżej siędę. Podobny byłem do tej nienasyconej kury: ściągnięto mi buty z pięt, a ja — zapragnęłem od razu by mi je ściągnięto z całych nóg. Rzeczywistość przewyższyła moje najśmielsze marzenia: Zeszły bowiem nie tylko buty, ale i skarpetki, a nawet część kosztownej skóry z moich własnych nieprzemakalnych nóg.
Przy śniadaniu opowiadam p. Świętorzeckiemu ranną przygodę. Głuszec, zdaniem jego pozostał pod drzewem: opuszczenie nóg w ogniu jest niewątpliwą oznaką śmiertelnego postrzału. Zapewne wpadł między kępy mchu, które się nad nim zwarły… Postanawiamy wezwać z Żegaryna p. Wuszkana, łowczego Towarzystwa, z psem i udać się wcześniej na wieczorne zapady, aby poszukać cennego ptaka.
Puszcza Rudnicka pełna moczarów i niskich sosenek. Jest terenem, na którym bardzo łatwo zbłądzić, a bardzo trudno coś znaleźć. Jeden z członków Wileńskiego Towarzystwa, ubiwszy głuszca na Kładkach nie mógł go w żaden sposób dojrzeć. Powiesił tedy broń na sośnie, by oznaczyć drzewo na którem głuszec grał, i począł szukać dokoła tej sosny zabitego śpiewaka. Szukając głuszca stracił z oczu na jedną chwilę sosnę z wiszącą na niej dubeltówką. Ale znalazł głuszca! Z przerażeniem jednak spostrzegł, iż nie może trafić do drzewa na którem powiesił broń. Szukał broni parę godzin obarczony ciężarem niesionego koguta. Zrozumiał, że w ten sposób nigdy nie znajdzie dubeltówki. Powiesił tedy głuszca na leśnej trybie u skrzyżowania dróg na wyniosłem drzewie widocznem zdaleka śród karłowatych sosen i ruszył na poszukiwania fuzji. Wynik był taki, iż pod wieczór nieszczęśliwy nemrod wrócił do leśniczówki bez głuszca i bez broni.
Fuzja i kogut do dziś dnia wiszą na drzewie w Puszczy Rudnickiej. Kładki były świadkiem jeszcze innej przygody myśliwskiej. Jeden z członków Towarzystwa poszedł przed świtem na zasadzonego głuszca. Ciemno jeszcze było dookoła, gdy posłyszał na błocie jakieś ciężkie kroki. Członek uczuł lęk. Coś bardzo powoli zbliżało się prosto ku niemu… Wyobraził sobie najpierw, że to musi być coś „paskudnego”. Za chwilę obejmą go zimne ramiona topielca lub coś zachichocze mu nad uchem… Lecz kroki czyjeś zbliżały się wyraźnie; duchy tak głośno nie chodzą. Zbój. Nic innego tylko zbój pomyślał nasz bohater.
Poczem zapytał truchlejącym głosem: „Kto idzie?” Nikt mu nie odpowiedział. „Kto idzie?” spytał głośniej i uczuł, iż ostatki włosów stają mu dęba na głowie. Nocny napastnik milcząc zbliżał się ku swojej ofierze. „Jeszcze krok – a strzelam”, zawołał myśliwiec, „Stój – bo strzelę”. I strzelił.
Coś ciężkiego zwaliło się na ziemię. „Zabiłem człowieka”, powiedział wówczas strzelec, lecz wszystko prócz żalu dźwięczało w tych słowach. Mylił się jednak. Poczęło świtać i okazało się że zabił… krowę! Zwykłą, swojską, zabłąkaną w rojście krowę. W wykazie ubitej zwierzyny, który co rok sporządza Towarzystwo, przy nazwisku owego nemroda na wieki wieków napisano: „głuszce — zero, krowa domowa jedna”.
Po nieprzespanej nocy sen dopominał się o swoje prawa. Kładziemy się na chwilę, by nieco odpocząć. Przez ten czas buty wyschną i p. Wuszkan przybędzie z Żegaryna.
Przed sennemi oczami przesuwać się poczynają niedawno przeżyte wrażenia; leśne uroczysko, świt w puszczy, królewski ptak o złotozielonej piersi, krowa podczas podchodów po pękającym lodzie… Coraz więcej głuszców… W każdej sośnie rodzi się pieśń… Na sośnie śpiewa krowa… Chwytam broń… Jest jakaś dziwnie lekka… Chcę podskakiwać, czekam na szlifowanie daję wreszcie skok i budzę się w chwili, gdy spadam z ławki, na której spałem, na podłogę… Patrzę na zegarek: mam jeszcze godzinę snu. Poczynam błądzić myślą po puszczy w poszukiwaniu zabitego głuszca… Myśl splata się z opowieścią o członku wileńskiego towarzystwa, który wszystko, z wyjątkiem siebie, powiesił i zgubił…
Wieszam na drzewie moją ukochaną broń i poczynam szukać zaginionego postrzałka. Widzę go, leży na mchu, dumny samotnik leśnego mszaru. Lecz tracę z oczu fuzję. Wieszam głuszca i szukam broni. To znowu wieszam broń i szukam głuszca. Bronie i głuszce zaczynają wirować dokoła mnie w zaczarowanem kole. Wreszcie wieszam się sam i znowu się budzę. W pokoju siedzi już p. Wuszkan, łowczy towarzystwa, a koło niego kręci się suczka seterka. Suczka była niedawno szczenna, ma jeszcze mleko i zapewne dlatego zły nos. Po długich, lecz ciężkich cierpieniach wkładam wreszcie buty — jak mówi poeta „własne, ale za to ciasne”. Poczem ruszamy na poszukiwania i podsłuchy.
Wchodzimy w puszczę podmokłą, która przypomina jakieś pobojowisko olbrzymów. Potworne omszałe wywroty wyszarpnięte z moczaru, piętrzą się w bezładzie, okryte całunem śmiertelnym miękkiego mchu. Łom gałęzi, szkielety drzew, białe piszczele sęków… Docieramy wreszcie do uroczyska, na którem zabiłem głuszca i poczynamy szukać: p. Wuszkan, Piotr, ja oraz suczka. Ta ostatnia z najmniejszym zapałem — wbrew oczekiwaniom — ponieważ „była niedawno szczenna” (w przeciwieństwie do nas). Łowczy twierdzi, iż „gdyby nie mleko”, głuszec znalazłby się niechybnie.
Tymczasem wieczór się zbliża. Czas ruszać na podsłuchy. Nizkie słońce niedługo już skryje się za czarny bór. Coś mię kusi pójść jeszcze raz pod sosnę, na której grał kogut – i spojrzeć po raz ostatni na mech… Św. Antoni, patron zaguby, błogosławi moim krokom… Złoty promień słońca pada strzałą świetlistą na lśniącą pierś zabitego ptaka. Spostrzegam go. Zsunął się między kępy mchu. Zawarły się nad nim i ukryły go przed wzrokiem człowieka. Lecz słońce zmiłowało się nad smutnym myśliwym i świetlanym swoim palcem wskazało mu zagubę… Radość napełnia serce!
Słońce ginie za borem… Modry zmierzch rozsnuwa się po puszczy… Blady księżyc wypływa na niebo i z głośnym klaśnięciem skrzydeł pierwszy głuszec siada na leśnym „mchu”… Poczyna krektać…
Julian Ejsmond
W tekście zachowano oryginalną pisownię z 1926 roku.