Luty to miesiąc, w którym obaj z Cezarem zwalniamy tempo pracy i szykujemy się do marcowego urlopu. Do niedawna jeszcze ten czas przerwy ze zrozumiałych i etycznych względów był oczywisty. Dziś na skutek radykalnej redukcji dzików spowodowanej walką z ASF-em mocno odczuwamy z Cezarem, bo przekłada się to na zmniejszoną ilość naszych prac.
Odstrzał sanitarny na moment w marcu 2020 roku zaowocował aż 20 naszymi interwencjami, ale już w kolejnym roku, regres poczuliśmy bardzo mocno w postaci tylko jednej pracy. Niebawem dzik – nie tylko w moim rejonie – stanie się pewnie rarytasem. Obawiam się, że dzisiaj, gdy pojawiają się nowe pomysły z utylizacją ich tusz, szukanie takiego postrzałka stanie się incydentem, a zasady etyki odejdą całkowicie do lamusa.
Dlatego gdy pyta mnie mój przyjaciel, czy interesuje mnie szukanie dwóch dzików, to choć dzieli nas odległość 200 kilometrów, ruszam do niego bez zwłoki…
Muszę przyznać, że to niespotykane! Mam tu na myśli Roberta, łowczego koła „Jenot”, który na tak prostym przykładzie, uczy swych młodych kolegów, co to jest etyka i dlaczego opłaca się mieć dobrze wyszkolonego psa. I nie myślcie, że w tym przypadku są to dziki… sanitarne, za którymi idą rekompensaty finansowe!
Pędzimy na zestrzał
Z Robertem nie widzieliśmy się cały rok. Przyjeżdżam na miejsce po godzinie 13- tej. To jest dość późna pora, jak na szukanie dwóch dzików, więc z konieczności witamy się w pośpiechu i pędzimy do lasu na zestrzał. Konrad w biegu streszcza mi przebieg zdarzeń. Siedząc na ambonie, około godz. 19.00 oddał strzał do dzika. Ten jednak uchodzi zostawiając na zestrzale farbę.
Uporczywe poszukiwania nocą wraz z kolegą nie przynoszą efektu. Około godz.23.00 – gdy wracają – w reflektorach samochodu spostrzegają na leśnej drodze dzika, któremu jak im się wydaje, jelita zwisają spod brzucha.
Dzik oddala się od nich niespiesznie. Przystają na jego tropie i widzą… krople farby. Zaskoczeni, nie wiedzą co o tym sądzić, bo nie dość, że po strzale Konrada minęły już cztery godziny to i miejsca tych zdarzeń są bardzo odległe. Nie łączą tych faktów…
Uważają, że ten dzik może być ofiarą wypadku samochodowego z pobliskiej, ruchliwej szosy lub czyjegoś „pudła”. Rankiem obaj ponownie próbują zawzięcie wytropić postrzałka Konrada, ale po kilometrze muszą odpuścić, bo ślady farby nikną.
Wtedy przychodzi im z pomocą Robert, ściągając mnie z Cezarem do tych dwóch zadań.
Test z apelu
Ruszamy zatem od miejsca, gdzie oni zakończyli tropienie. Może to przyspieszy naszą pracę, bo czeka na nas jeszcze kolejne zadanie… Cezar z ochotą nurkuje w młodniku, a ja ostrożnie zmierzam za nim. Liczna korona depcze nam po piętach. Młodnik jest gęsty i bardzo rozległy, więc po ponad kilometrowej ucieczce spodziewam się tu dzika w każdej chwili.
Wykręcamy w nim dwa wielkie koła i zawiedziony pędzę dalej poprzez gruby las. Nasza korona niestety już się gdzieś zagubiła. Na moje nieszczęście Cezar doprowadza mnie do ruchliwej arterii samochodowej.
Na komendę staje przed nią posłusznie, a ja nagle uświadamiam sobie, że otok i smycz niesie w torbie kolega z korony, którą zgubiliśmy! Klnę szpetnie w duchu i teraz przerabiamy praktyczny test z apelu.
Cezar zdaje go idealnie, ale ja schodząc z tej „autostrady”, mam mokrą koszulę i tętno z pewnością powyżej 160. Kolejny kilometr tropienia mnie uspokaja. Gdy wreszcie doganiają nas dwaj koledzy z korony, humor wraca mi całkowicie. Zataczamy wszyscy razem wielki łuk idąc za tropiącym psem i…
Nagle okazuje się, że po 5 kilometrach dzik ponownie pakuje się na tą samą drogę szybkiego ruchu. Przez chwilę Cezar pracuje wzdłuż niej z nosem przy ziemi i zdradza wyraźną ochotę na jej przekroczenie.
Mój dobry nastrój legł w gruzach. Na moje szczęście dojeżdża do nas samochodem Robert. On ma mapę terenu w swojej głowie i błyskawicznie się domyślił, że ten drugi dzik, którego widziano nocą tuż obok, po drugiej stronie drogi, to jest ten sam dzik, którego szukamy.
Mamy naszego dzika
Wsiadam z nieukrywaną ulgą do jego samochodu i za moment z Cezarem ponownie rozpoczynamy pracę 300 metrów dalej na leśnej drodze. Szybko pokonujemy kolejny kilometr tropu, a ja nie mogę się nadziwić, jak jest to możliwe, że dzik, którego widziano ze zwisającymi jelitami, mógł pokonać aż 7 kilometrów!
Przed rozległym młodnikiem, idący za nami koledzy znajdują dwa potwierdzenia w postaci farby. Cezar pakuje się w ten sosnowy gąszcz, a ja upraszczam sobie wędrówkę i idę drogą, która go przecina. Widzę na ekranie, że pies zatacza spory łuk i przekracza ją tuż przed nami. Za moment rozlega się jego donośny baryton. Mamy wreszcie naszego dzika!
Cezar jest przede mną i słyszę, że dzik stawia mu twardy opór. Korzystam szybko z okazji aby się do nich zbliżyć, gdyż obaj są w niewielkiej liściastej kępie, gdzie łatwiej mogę ich zobaczyć.
Podbiegam i widzę zad Cezara, jak cofa się przed straszącym go dzikiem. Poprzez przerzedzone o tej porze liście, dostrzegam kontury postrzałka i strzelam bez wahania, kończąc ten maraton z przeszkodami.
Ciężar spada mi z serca. Z dwóch dzików zrobił się tylko jeden ale okazał się bardzo wymagającym przeciwnikiem. Gdybyśmy nie zakończyli tej pracy pomyślnie, a takie ryzyko zawsze istniało, to moje samopoczucie byłoby wyjątkowo paskudne.
Bo skoro odwiedza się tak wspaniałego człowieka, mieszkającego tak daleko, to aby jego dydaktyczna praca przyniosła efekt, musiała mieć potwierdzenie w praktyce. My z Cezarem właśnie byliśmy tu po to, aby to udowodnić i zademonstrować. Myślę, że tym razem wraz z Robertem osiągnęliśmy wspólny, zamierzony cel. Czy zaowocuje on w przyszłości, mój przyjaciel z pewnością mi o tym powie.
Dzik jak się okazało po bliższej obdukcji, otrzymał ranę postrzałową tuż przed mostkiem, co spowodowało, że powłoka brzuszna została wyraźnie otwarta przy samej przeponie, lecz bez widocznego uszkodzenia jelit. Zwisający płat skórny pod dzikiem sprawiał wrażenie, że są to jelita.