Pana Wacława miałem zaszczyt osobiście poznać, kiedy rozpocząłem pracę w naszym Związku. Całkowicie odstawał od pozostałych łowców, którzy odwiedzali w tamtych czasach siedzibę na Nowym Świecie. Zawsze w marynarce i pod krawatem. Każdego „rzucały na kolana” jego nienaganne maniery. Miał wielką wiedzę i doświadczenie, a przy tym rzadko spotykaną skromność.
Jego przedwojenne wychowanie w niektórych sytuacjach było zabawne, ale wszyscy bez wyjątku darzyli go wielkim szacunkiem. Pamiętam wiele historii, ale jedna bardzo zapadła mi w pamięć. Pan Wacław siedział u mnie w pokoju i w pewnym momencie weszła jedna z pań pracujących w zarządzie okręgowym. Pan Wacław rozpoczął powolny proces wstawania z krzesła, a pani Ewa – znając jego stan zdrowia – z wielką czułością powiedziała:
– Panie Wacławie, ależ proszę nie wstawać!
Co na to odpowiedział Pan Wacław?
– Szanowna Pani! Moje kolana to śmietnik i gruz, ale zasady zobowiązują!
Był niesamowicie pogodnym człowiekiem. Wystarczyło rzucić jedno krótkie pytanie, a Pan Wacław już opowiadał fantastyczne dykteryjki. Nie tylko łowieckie! Bardzo często wracał do swych młodzieńczych lat. Szkoły w Chyrowie oraz pierwszych polowań w majątku swojej cioci w Rycerzewie.
Był warszawiakiem z krwi i kości. Doskonale pamiętał przedwojenną stolicę. Z racji wieku w tamtych czasach nie jeździł już samochodem, więc z wielką przyjemnością oferowałem odwiezienie Pana Wacława do domu, z czego chętnie korzystał. Opowiadał mi w czasie drogi historie poszczególnych budynków, wskazywał przedwojenne lokalizacje sklepów. W czasie tych krótkich wycieczek po stolicy poznałem wiele szczegółów dotyczących Powstania Warszawskiego układ barykad i miejsca, w których zastrzelił hitlerowców.
Jako 17-letni chłopak wstąpił do Armii Krajowej. Walczył w batalionie „Ruczaj”. Przy ulicy Pięknej został ranny, a 11 odłamków szrapnela nosił w kolanie do końca życia. Po zdławieniu powstania trafił do obozu w Łambinowicach. Stamtąd wraz z innymi powstańcami był pędzony w głąb Niemiec. Przeżył niesamowity koszmar. Opowiadał o głodzie i śmierci. Miał dużo szczęścia i udało mu się zbiec. Przedarł się do strefy aliantów.
Do Polski wrócił w 1947 roku z lekami dla swojego ojca. Władza ludowa robiła mu przez pewien czas różne przykrości, ale dzięki znajomości czterech obcych języków szybko znalazł pracę w jednej z central handlu zagranicznego, a potem w Polskim Radiu.
Był cenionym dziennikarzem prowadził między innymi program „Muzyka i Aktualności” czy „Podwieczorek przy mikrofonie”, a wielką sławę zdobył dzięki programowi rozrywkowemu „Zgaduj – Zgadula”, który prowadził razem z Andrzejem Rokitą.
Pasjonował się łowiectwem oraz filatelistyką. Zgromadził olbrzymi zbiór znaczków związanych tematycznie z jeleniami. Był członkiem warszawskiego Koła Łowieckiego „Fala” przy Polskim Radiu, któremu prezesował aż 19 lat.
Niesamowicie potrafił integrować nasze środowisko, nie tylko na poziomie okręgu, ale również i kraju. Był honorowym członkiem PZŁ, zasiadał w Naczelnej Radzie Łowieckiej, Komisji Kultury przy NRŁ oraz Klubie Kolekcjonera. Jako lektor – ekspert, wykładał etykę na kursach kandydatów na myśliwych i selekcjonerów i były to najciekawsze wykłady, jakie kiedykolwiek słuchałem. Na jednym z nich bardzo barwnie opowiadał o dawnych tradycjach i towarzystwach łowieckich. Gdy nagle zobaczył podniesioną dłoń przyszłego rycerza św. Huberta. Przerwał i pozwolił zadać pytanie. Okazało się, że adept nie do końca rozumiał różnicę między dzisiejszym kołem łowieckim, a przedwojennym Towarzystwem Prawidłowego Łowiectwa. Pan Wacław po chwili zastanowienia odpowiedział, że były to w zasadzie bardzo podobne struktury, które się jednak różniły jak sama nazwa wskazuje… towarzystwem.
Za swą działalność uhonorowany został wieloma odznaczeniami, w tym: Krzyżem Komandorskim i Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, Krzyżem Walecznych, Krzyżem Armii Krajowej, Warszawskim Krzyżem Powstańczym.
Temat okupacji, walk w czasie powstania, obozu i powojennej tułaczki bardzo często powracał w jego opowieściach. Niewątpliwie wielkie doświadczenie wyniesione z pracy przy mikrofonie powodowało, że każda opowieść nabierała odpowiedniej dramaturgii. Jak choćby ta o Bronisławie Broniarku, który w czasie okupacji pracował w księgarni na Nowy Świecie. Panu Wacławowi brakowało w kolekcji jednego magazynu poświęconego lotnictwu z września 1939 roku. Młody kolega poradził mu zamieścić ogłoszenie w Życiu Warszawy. Zamiast ogłoszenia zjawiło się Gestapo, a rodzina musiała użyć wszelkich wpływów i pokaźnej kwoty, aby wydobyć „kolekcjonera” z lochów.
Długie rozmowy na temat okupacji były niezwykle pouczającą lekcją historii. Pamiętam dwie oceny Pana Wacława, które były dla mnie wielkim zaskoczeniem. Pierwsza dotyczyła września 1939 roku i jego wielkiego niedowierzania, że Niemcy odważyli się zaatakować i podbić mocarstwo, jakim była Polska. Taka ocena panowała w ówczesnym społeczeństwie!
Druga była nie mniej zaskakująca i dotyczyła Powstania Warszawskiego. Pan Wacław zawsze podkreślał swoją bardzo negatywną ocenę tego zrywu, które jego zdaniem było fatalnie przygotowane i z góry skazane na niepowodzenie.
W czasie, kiedy poznałem Pana Wacława, praktycznie nie polował. Cierpiał na różne choroby i dolegliwości, ale problemy łowiectwa i samego Związku były dla niego niezmiennie na pierwszym miejscu! Tak jak napisałem we wstępie, wszyscy pracownicy związku oraz działacze darzyli go wielkim szacunkiem, ale nieraz z wielkim żalem mówił, że jego pomysły nie trafiały na podatny grunt.
Jego zdaniem Związek marginalizował temat naszej kultury i tradycji, a przede wszystkim zaniedbywał edukację dzieci. Widział w tym nie tylko błąd, ale również wielkie zagrożenie dla funkcjonowania łowiectwa w przyszłości. Obserwując moje zainteresowanie, pewnego razu podarował mi skrypt, jaki otrzymał od niemieckiego związku łowieckiego na temat ich projektu edukacyjnego. Ogólnopolska akcja aktywnej edukacji „Ożywić pola”, którą przez wiele lat prowadziłem razem z kolegami, w pewnym sensie powstała podczas naszych rozmów.
Wacław Przybylski zmarł 6 sierpnia 2004 roku, w wieku 82 lat. W tym roku mija równe piętnaście lat jak Polski Związek Łowiecki stracił niezwykłego człowieka, znakomitego dziennikarza, wielkiego znawcę naszej historii i osobę, która bardzo trafnie definiowała współczesne problemy.
Bardzo żałuję, że po tak wielkim człowieku – prawdziwym autorytecie – pozostała jedynie cienka książeczka, którą napisał jako pomoc dydaktyczną dla swoich kursantów, oraz kilka wywiadów.
Pana Wacława trudno było namówić do napisania opowiadania. Jeno z nielicznych jakie przełożył na papier zostało opublikowane w Łowcu Polskim pod tytułem „Dwudziestka”. Czytając go, od razu przed oczyma staje postać ostatniego przedwojennego dżentelmena…
Dwudziestka
W wieku czternastu lat byłem kłusownikiem! Niecny ten proceder uprawiałem przez trzy lata, a ściśle mówiąc w ciągu trzech kolejnych wakacji. Sprawa w zasadzie uległa przedawnieniu, jako że przestępstwa popełniłem przeszło pół wieku temu, ale wolę przyznać się i uspokoić sumienie.
Sam Prezydent Rzeczypospolitej już 3 grudnia 1927 roku zabronił takich bezeceństw, wydając rozporządzenie o prawie łowieckim, o którego istnieniu nie miałem zbyt wielkiego pojęcia. Prezydent mówił wyraźnie w artykule 25, że „Nie wolno polować bez posiadania karty łowieckiej, wydanej przez właściwą władzę” i zaraz dodał w artykule 76, jaką karę przewidział za moje nikczemności: „Grzywną do dwustu złotych lub aresztem do czterech tygodni albo obiema karami łącznie karany będzie”.
Nie, nie miałem karty łowieckiej. Oczywiście nie miałem też pozwolenia na broń. Cudownym zrządzeniem opatrzności żadna władza nie dobrała mi się do skóry. Dwieście złotych! O rany! Toż to było sto moich tygodniówek, jakie dostawałem od ojca. Na samą myśl o 4 tygodniach aresztu jeszcze dziś cierpnie mi skóra, a gdybym wówczas wiedział o tak strasznej karze, to na pewno moja nieporządna czupryna stawałaby dęba.
Takich jak ja „kłusowników” było wielu. Moi rówieśnicy wkraczali na łowieckie ścieżki u boku ojców, dziadków czy wujów, jak widać niezupełnie w zgodzie z przepisami.
Mnie łowieckiego rzemiosła uczyła matka i z jej dwudziestką ruszyłem w pole. Zanim to jednak nastąpiło – kiedy posiadłem już trudną sztukę czytania dzięki wytrwałym studiom w najniższych klasach stołecznej szkoły – pochłaniałem książki przyrodnicze oraz te przenoszące mnie w świat myśliwskiej przygody. Na mojej półce pojawiły się kolejno: „Na tropie przyrody” Włodzimierza Korsaka, „Mozaika wilcza” Konrada Machczyńskiego (po tej lekturze wilki atakowały mnie co noc), książki Bogdana Dyakowskiego. Niestety, nie mogłem iść w ślady bohaterów moich coraz liczniejszych lektur, jako że jedyną bronią, jaką dysponowałem, był łuk i mimo ogromnych wysiłków bilans wakacyjnych łowów był, niestety, zerowy.
W rodzinie polowali prawie wszyscy, z wyjątkiem ojca, który był jedynie wielkim amatorem dziczyzny i z tego względu polowanie popierał. Łowy były w domu jakże częstym tematem rozmów. I ja chciałem być myśliwym! Przez trzy czwarte roku marzyłem, żeby już znaleźć się w majątku wujostwa, gdzie rokrocznie spędzałem wakacje. Jako dziesięciolatek przyczepiałem się do każdego, kto ze strzelbą wychodził w pole, nad wodę czy do lasu, ale nie zawsze godzono się na taką asystę. Kiedy jednak pozwolono mi wziąć udział w polowaniu na kaczki, to znaczy nieść parę krzyżówek, byłem najszczęśliwszym chłopakiem pod słońcem. Ale wakacje mijały szybko, znów trzeba było wracać do nauki, którą osładzała jedynie lektura książek, mówiących o wspaniałych łowach. Zaglądałem też czasami do pudła, gdzie gromadziłem wystrzelone łuski. Zachowywały one jednak zaledwie cień tego zapachu, który tak fascynował mnie, gdy, towarzysząc myśliwym, zbierałem je nieomal jeszcze ciepłe.
W wieku dwunastu czy trzynastu lat osiągnąłem następny szczebel łowieckiej edukacji. Nauczyłem się składać i rozkładać dwudziestkę, którą mama po polowaniach pozwalała mi czyścić. Oddawałem się tej czynności z entuzjazmem neofity. Muszę przyznać, że jakoś z biegiem lat mi przeszło i wolałbym teraz mieć asystenta do spełniania tej właśnie czynności i jeszcze paru innych, związanych z polowaniem.
Pamiętam, że miałem ogromną tremę przed pierwszym strzałem (czy mnie kopnie?), ale okazało się, że kopnięcie nie było takie groźne, no i grunt, że trafiłem w duży arkusz papieru. Natomiast pierwszym moim trofeum była gapa. Tak nazywaliśmy gawrony. Potem były jakieś sroki, dwa czy trzy grzywacze i pierwszy zwierz: dziki królik. Wkrótce okolice domu, ogród i park stały się pustynią, nie na skutek celności moich strzałów, ale dzięki instynktowi, który nakazywał wszystkiemu, co żyje wynieść się w strony mniej hałaśliwe. A wszystko to odbywało się jeszcze pod czujnym okiem mojej rodzicielki.
Dopiero następne wakacje przyniosły ogromny postęp. Wyprosiłem zgodę na samodzielne wyprawy w pola i do lasu. Przez wszystkie letnie dni, o ile tylko pogoda dopisywała, naruszałem bezkarnie cytowane na wstępie artykuły prawa łowieckiego. Władza reprezentowana przez gminny posterunek policji nie zapuszczała się zbyt często do prywatnych włości.
W dniu piętnastych urodzin dostałem od ciotki wspaniały prezent – dubeltówkę. I to nie byle jaką strzelbę, a znakomitą broń belgijskiej firmy Francotte, Liege, kaliber 20. Taką samą dubeltówkę miała moja matka, gdyż dwie strzelby „od pary” kupiły – ona i jej siostra, w znanej warszawskiej firmie Sosnowski. Właściciel tej firmy, mieszczącej się w hotelu Europejskim, pan Czesław Lisowski, bywał częstym gościem w majątku wujostwa na polowaniach. Ta znajomość pozwalała mi czasami odwiedzać sklep na Krakowskim Przedmieściu i napawać się widokiem broni i przyborów łowieckich.
Moja dwudziestka była cudowna! Rodzinna plotka głosiła, że moja droga ciotka wystrzeliła z niej tylko jeden jedyny raz na zbiorowym polowaniu na zające. Postrzeliła zająca, po czym rozpaczała, że biednego kota – którego złapał naganiacz – nie da się wyleczyć. Rzuciła raz na zawsze polowanie, a świetną i drogą dubeltówkę przeznaczyła dla mnie. Jakże wdzięczny byłem temu szarakowi, który, wystawiając się na ciocine śruty, sprowokował ten hojny dar!
Wkrótce już z własną strzelbą mogłem rozpocząć wakacyjne polowania. Uzyskałem w nich również wspaniałego towarzysza i pomocnika, ponieważ psiarnia powiększyła się o Lorda, niemieckiego wyżła szorstkowłosego. Lord uznał mnie od razu za godnego kompana, przeniósł się na stałe do mego pokoju i nie odstępował mnie na krok. W moim myśliwskim albumie mam jedyne zdjęcie z przedwojennych wakacji. Chudy jak patyk piętnastolatek z dubeltówką i dostojnie wyglądający, jak na imię przystało, Lord.
Dwa sezony przepolowałem z Lordem, głównie na kaczki, gdyż to była jego życiowa pasja. W szuwarach i trawach pracował wytrwałe, aportował wspaniale. A po moich pudłach zachowywał się tak, jakby był osobiście dotknięty tym partaczeniem. Całe szczęście, że nie zdawał sobie sprawy z bezprawia, w jakie go wciągnąłem. Ale wkrótce już wkroczyłem na drogę poprawy. Po ukończeniu 16 lat uzyskałem pozwolenie na broń i kartę łowiecką. Nie przypuszczałem, że tak krótko będę się z tego cieszył.
Szykowałem się na lato 1939 roku. Zaplanowałem sobie polowanie nie na znajomych terenach u wujostwa, ale coś nowego. Wielkie polowanie na kaczki na wschodnich rubieżach. Takie polowanie, co to się lufy grzeją! I przede wszystkim gromadziłem fundusze na amunicję. Ileż to wymagało wyrzeczeń! Odkładałem wszystkie tygodniówki, a ponadto do szkoły i ze szkoły udawałem się per pedes, oszczędzając na przejazdach, w domu oświadczyłem, że dla zdrowia chodzę taki kawał drogi dwa razy dziennie. A na jedna paczkę doskonałych naboi „Darzbór” firmy Pocisk trzeba było trzydzieści trzy razy przemierzyć trasę szkoła – dom!
Strzelałem tylko „Darzborami”, odkąd Kiszkurno zdobył złoty medal na olimpiadzie w Berlinie, strzelając do rzutków właśnie tą amunicją. Byłem przekonany, że wprost nie wypadało, aby myśliwy, który zgodnie z wolą pana prezydenta posiada kartę łowiecką, strzelał jakąś amunicją gorszego gatunku.
Dostałem adres majątku na Lubelszczyźnie, który w ogłoszeniu prasowym oferował wspaniałe polowanie na kaczki, tenis, konną jazdę. A cena była bardziej niż przystępna, co ostatecznie przekonało rodziców. Rzeczywiście było tak, jak w ogłoszeniu. Plus jeszcze niezwykle sympatyczne towarzystwo. Było też trzech myśliwych, uzbrojonych naturalnie w dwunastki, którzy przy pierwszym wspólnym wyjściu zapytali, patrząc na moją dwudziestkę, „czy z tego też można zabić kaczkę” i „czy to takie cienkie, to są właśnie naboje?”. Kompani byli zresztą bardzo mili, świetnie strzelali, wielu rzeczy mnie nauczyli. Wyników polowania nie musiałem się wstydzić. Kaczek było rzeczywiście „jak mrówków”, polowaliśmy na nie z łódek, brodziliśmy, strzelaliśmy na zlotach. Moja strzelba spisywała się wspaniale, pielęgnowałem ją, dbałem o nią, zachwycałem się jej walorami. Ale mimo wszystko nie były to beztroskie wakacje. Nieuchronnie zbliżała się wojna, wiadomości były coraz bardziej alarmujące, pod koniec sierpnia wróciłem więc do Warszawy. Przyszedł 1 września, a już następnego dnia…
Mam w myśliwskim albumie zamiast zdjęcia dokument takiej treści: Starostwo Grodzkie Śródmiejsko-Warszawskie. Warszawa, dnia 2 września 1939 r. Pokwitowanie Nr. IX/68. Starostwo potwierdza przyjęcie od p. Przybylski Wacław Marian, zamieszkałego w Warszawie przy ul. Szopena 6 m. 6: 1. pozwolenia na broń; 2. broni palnej długiej kaliber 20, Nr. 18344; 3. amunicji do broni długiej kaliber 20 sztuk; 10. Za starostę Jerzy Wesołowski starszy rejestrator.
Tak, zgodnie z zarządzeniem odniosłem 2 września obydwie dubeltówki, mamy i swoją, do IX Komisariatu Policji Państwowej i dostałem pokwitowanie. Swoje skrzętnie przechowywałem przez całą okupację, miałem je przy sobie będąc w niewoli, w czasie pobytu za granicą, wreszcie umieściłem je wśród zdjęć myśliwskich w albumie. Dlaczego? Czy przez te wszystkie lata wierzyłem, że odzyskam swoją dwudziestkę? Chyba nie. Dlaczego przechowują ten kawałek pożółkłego papieru?
Miałem sporo dobrej broni. Broń, którą mam teraz, naprawdę bardzo lubię. Ale tamtą dwudziestkę po prostu kochałem pierwszą miłością siedemnastolatka.
Wacław Przybylski