Z wiekiem, coraz bardziej przekonuję się do stwierdzenia, że każdy pies upodabnia się do swego właściciela. W naszym przypadku potwierdza się to wręcz idealnie. Wiele tych samych rzeczy sprawia nam przyjemność lub obaj ich nie lubimy.
Spacery, jak najbardziej, ale tylko jeśli jest chłodno i niezbyt daleko. Dobre jedzenie zawsze i o każdej porze. Po południu – po sutym obiedzie – obaj udajemy się na sjestę. Mamy również podobne problemy. Z troską patrzę na nasze sylwetki i wagę, choć jak mówią, jeśli apetyt dopisuje, to i zdrowie jest!
Ooolbrzymi odyniec
Gdy zadzwonił Marian z radomskiego „Lisa”, to z chęcią zgadzam się podjąć pracę, bo wiem, że to jedyna dla nas obu kuracja odchudzająca, którą z pasją, ochotą i niezłym skutkiem przechodzimy…
Co prawda podczas ostatniej takiej kuracji pokonaliśmy dystans aż sześciu kilometrów i byliśmy niestety mocno zawiedzeni, bo okazała się czystą obcierką… Choć jak to zwykle w relacjach strzelców bywa na ooolbrzymim odyńcu!
Jedyną korzyścią z tej pracy, był spalony nadmiar tłuszczu u nas obu. Tym razem, pomimo panującego upału, adrenalina „zagrała” i jedziemy z nadzieją załatwić przyjemne z pożytecznym.
Co prawda Marian przez telefon nie był za bardzo wylewny i brakowało mu optymizmu, ale jak się sam przekonałem w bezpośrednim kontakcie okazał się człowiekiem spokojnym i bardzo oszczędnym w słowach.
Nawet jego pies – jak mi powiedział – dał mu do zrozumienia, że za tym postrzelonym dzikiem nie warto zbyt daleko po polu gonić i pchać się w gęsty młodnik…
Rozpoczynamy pracę z miejsca, gdzie Marian wraz ze swoim psem ją zakończył, czyli tam, gdzie skończyła się farba. Na brzegu młodnika Cezar w lot wie o co chodzi i rwie się do działania.
Nurkujemy w młodnik
Uwielbiam patrzeć na to, jak mój flegmatyk „przebudza się” do pracy. To wtedy rodzi się w nim zupełnie inny pies i startuje na dużo wyższych obrotach, co udziela się i mnie. Tu nie potrzeba najmniejszych zachęt, a wręcz studzenie. Wtedy następuje zamiana ról i teraz to on tu dowodzi, a ja tylko asystuję.
Nurkujemy w ten gęsty młodnik, pokonujemy go szybko, tak jak inne nieużytki, pola, zarośla i kolejne młodniki. Kilometry lecą, a dzika lub jego wyraźnych śladów brak. Tylko w jednym przypadku na tropie natrafiam na lekko umazany farbą patyk.
Widzę jednak po determinacji Cezara, że dzik jest do dojścia! A ponieważ znamy się już obaj bardzo dobrze, to wiem, że teraz ta gra będzie się toczyć już tylko między dzikiem i mną.
Kto wykaże się większą determinacją? Czy ranny dzik uciekając na tyle daleko doprowadzi do przerwania dochodzenia, wykorzystując moje zmęczenie i zniechęcenie różnorakimi przeszkodami. Czy jednak dam radę pokonać tą jego daleką drogę ucieczki?
W takich przypadkach to na pewno nie nawali mój orzeł, który w tym wyścigu jest najmocniejszym i niezawodnym ogniwem. Zawsze bezbłędnie wcześniej informuje mnie o tym, kiedy praca nie jest warta naszego wysiłku i nie ma szans powodzenia.
W tym przypadku on nie ma żadnych wątpliwości, choć u mnie po kolejnych kilometrach przychodzą fale zwątpienia, bo ranny dzik – co dziwne – idzie polami, a w gęstych młodnikach, które mijamy nadal go nie ma.
Manewr zawracania
Po czterech kilometrach tropu mocno zmęczony idę tylko dlatego, że bezgranicznie ufam Cezarowi i nie chcę zawieść i rozczarować psa! Nasza przyjaźń zobowiązuje i mnie dopinguje.
Wtedy właśnie najczęściej – gdy siły witalne są na wyczerpaniu – nadchodzi nagroda. Dobrym zwiastunem jest podmokły, bagienny teren. Cezar nagle zwalnia i to budzi moje podejrzenia, że jesteśmy już na finale.
Zaczyna manewr zawracania i zatacza spory łuk, tak jakby okrążał przeciwnika będącego przed nim. W rzeczywistości chce go mieć „pod wiatr”. Gdy już to zrobił i dokona swej diagnozy precyzyjnie lokalizując nosem zbiega, przyspiesza nagle niknąc mi w gęstwinie krzaków, by za moment, mając go już „na oko’ wszcząć alarm.
Podziwiam te jego manewry. Ten czujny nos nakazuje mu przezorne zlokalizowanie groźnego zwierza pod wiatr, tak aby namiar był bardzo precyzyjny. Jak on potrafi wyczuć przed sobą takiego postrzałka na sporą odległość mimo, że idziemy po tropie z wiatrem do dziś jest dla mnie nierozwikłaną zagadką.
Tym razem jego głoszenie usłyszałem z około 100 metrów. Ciche podążanie za Cezarem pozwoliło mi na dyskretne podejście do pewnego siebie dzika, który wstał z barłogu by dać twardy odpór psu.
Swym niezawodnym gwizdem nie mógł mnie w ten sposób zlokalizować i będąc zajęty psem, pozwolił na podejście. W takich przypadkach strzał jest już tylko formalnością, co skrzętnie wykorzystałem.
Szacunek i uznanie
Finał tej pracy przyjąłem z nieukrywaną radością, a ranę postrzałową ze zdumieniem. Dzik miał kompletnie strzaskany staw kolanowy w tylnym biegu.
Wytrwałość tego dzika, który rezygnował z idealnych miejsc na schronienie i odpoczynek, które zapewniały mu gęste polne młodniki i nietypowe okrążenie grubego lasu zaskoczyła nawet mnie.
Im dłużej pracuję na postrzałkach dzików, tym bardziej ten wyjątkowy i niezwykle mądry zwierz budzi mój szacunek i wielkie uznanie za swą wytrwałość, przebiegłość i nieszablonowość.
A mojego Cezara cenię… Za kunszt w tej niebezpiecznej pracy, która pozwala pozwala nam zachować znośne sylwetki i cieszyć się sobą nawzajem.