środa, 15 stycznia, 2025
Strona głównaPolowanie40-letnia droga do łowieckiego stażu

Autor

40-letnia droga do łowieckiego stażu

Gdy nasz ojciec, dziadek lub wujek jest myśliwym nie ma problemu, ale kiedy samodzielnie odkrywamy „żyłkę łowiecką” droga do polowania bywa kręta i wyboista.

Gdybym miał określić na osi czasu, kiedy zaczęło mnie ciągnąć w stronę łowiectwa i polowania, to miałabym nie lada kłopot. Jako młody facet miałem motoryzacyjne zainteresowania. Samochody i motory już od najmłodszych lat zawładnęły moją osobą, były częścią mojego życia zarówno prywatnego jak i później zawodowego.

Reklama

Też od najmłodszych lat spędzaliśmy z kolegami całe dnie w lesie, bawiąc się w podchody, wojnę i w chowanego w pozostałościach po linii obrony Odry – Oderstellung, ale pierwszy mój poważny kontakt z hobby, które jest połączone z obcowaniem z naturą, nastąpił kiedy, jako dorosły facet zacząłem pracować w firmie, gdzie mój szef i kilku pracowników było zapalonymi wędkarzami.

Godzinami snuli opowieści z wyjazdów oraz przeżywali wyprawy wędkarskie z ogromną pasją. Kilka miesięcy słuchania ich opowieści sprawiło, że również zapragnąłem spróbować wędkowania. Do dziś pamiętam pierwszą wizytę w sklepie wędkarskim i kompletowanie wyposażenia na zasadzie „Pan da mi wszystko, co potrzeba żeby pojechać na ryby”. Cała ta nomenklatura była dla mnie zupełnie obca. Jakieś przypony, koszyki, krętliki, zanęty i przynęty – po co mi to było?

Reklama

Przygoda z wielkimi rybami

Przed pierwszym wyjazdem postanowiłem się przygotować do zajęć oglądając kilka filmików na YouTubie. Po profesjonalnym przeszkoleniu byłem już gotowy na przygodę z wielkimi rybami. Pewnie każdy się domyśli, że pierwsze wędkowanie okazało się pasmem niepowodzeń, zaczynając od wiecznie poplątanych zestawów po absolutny brak jakichkolwiek rezultatów. Pierwszy wspólny wyjazd z kolegami z pracy zmienił jednak moje podejście do grupowego spędzania czasu na łonie natury i to na zawsze.

Chłopaki zamiast zająć się sobą, całą swoją uwagę skupili na wprowadzeniu mnie w tajniki wędkarstwa; do tego ognisko, opowieści, wspólne biesiadowanie i przepiękne okoliczności nadodrzańskiej przyrody…. To było to czego szukałem!

Reklama

Na ryby jeździłem w każdym możliwym momencie, rano, nocą, przed pracą i po pracy, z kolegami, z szefem i bez niego też – jednym słowem pochłonęło mnie na całego. Po kilku latach mój poziom opętania wędkarstwem był już na takim poziomie, że postanowiłem wstąpić do grona elitarnych łowców – „karpiarzy”.

Dla wyjaśnienia karpiarz to wędkarz najwyższej klasy który przygotowując starannie swoją wyprawę opracowuje strategię, wybiera miejsce, sprawdza strukturę dna i środowisko w którym występuje ta szlachetna ryba – potem jedzie na wyprawę pełny entuzjazmu, zasiada na kilka dni, kombinuje, nie śpi i …

Często wraca „o kiju” zawsze mając odpowiednie wytłumaczenia swojej porażki. To była dopiero wariacja – łódki, pontony, namioty, echosondy, sprzęt z najwyższej półki, tygodnie obmyślania strategii, godziny spędzone na oglądaniu filmów z wypraw polskich specjalistów w branży, dni spędzone nad wodą niejednokrotnie z towarzystwem komarów, meszek i innych owadów chcących mnie „wypić” na kolację. Wieczory w garażu spędzone na kompletowaniu sprzętu, przygotowywaniu odpowiednich zanęt – ich smaku i zapachu. Wśród nas modne i zabawne było powiedzenie: „Boże spraw, aby jak mnie zabraknie, moja żona nie sprzedała tego wszystkiego za tyle ile jej powiedziałem, że kosztowało”. Tak, nie było to tanie hobby, ale czymże jest facet bez hobby?

Chcę zostać myśliwym!

Miało być o łowiectwie, a zaczęło się od opowieści o moczenia kija. Niemniej jednak wędkarstwo w moim życiu spowodowało, że godziny, a czasem dni, spędzone na łonie natury sprawiły, że zaczęło mnie ciągnąc do lasu i to nie w celu zabawy w chowanego – godzinami chodziłem po kniei, podglądałem zwierzynę, obserwowałem zmiany w przyrodzie i zacząłem się zastanawiać, co zrobić, aby połączyć to z jakimś innym hobby.

Na kończenie szkół leśnych byłem już za stary, zawodowo też daleko mi było od kontaktu z przyrodą, więc któregoś ranka do głowy wpadł mi znakomity pomysł – zostanę myśliwym!

Super, ale jak? W mojej rodzinie próżno było szukać wędkarzy, a co dopiero myśliwych i to na kilka pokoleń wstecz. Więc jak? Zniechęcony brakiem rozwiązania pomysł przeleżał w mojej głowie kilka lat, ale myśl ta męczyła mnie przy każdej możliwej okazji, zazwyczaj wzniecana wizytą w lesie. Którejś niedzieli przy porannej kawie zdobyłem się na odwagę i wypaliłem jak z armaty do mojej narzeczonej:

– Chcę zostać myśliwym!

Nie da się opisać miny w taki sposób żeby każdy, kto to czyta był w stanie sobie wyobrazić jak bardzo moja ukochana zapłonęła żywym ogniem nienawiści.

– Chyba Cię poje…o! – syknęła

– Ale kochanie pozwól, że Ci wytłumaczę – zrezygnowany próbowałem się ratować, ale już czułem, że mentalnie wbiegłem nagi w pokrzywy po szyję.

– Nie odzywaj się! – poprawiła, nie zmieniając tonu głosu i wyrazu twarzy.

Nie pamiętam jak wybrnąłem z tej jednostronnej dyskusji, ale wizja zostania myśliwym odeszła na jakiś czas…

Dniami i nocami obmyślałem, w jaki sposób ją przekonać, ale każdy pomysł upadał szybciej niż powstawał. Zmiana kobiety nie wchodziła w rachubę, więc trzeba było opracować plan godny najlepszego stratega. Tak oto powstała misja: „przez edukację do sukcesu” wzorowana na klasycznym „przez żołądek do serca”, a i żołądek mojej ukochanej miał w tym sporą rolę.

Eksperymenty smakowe

Jako, że w domu zawsze byłem znany z pasji do gotowania, to i moja luba miała niejednokrotnie okazję do próbowania owoców moich godzin spędzonych przy garach. Zawsze interesowała mnie kuchnia polska i to ta w klasycznym wydaniu, z dawnych lat, gdzie była ona naprawdę bogata w eksperymenty smakowe.

Kolekcjonując różnej maści książki kucharskie którejś okazji dane mi było dostać reprint pierwszego spisanego polskiego zbioru przepisów z dworów królewskich – „Compendium ferculorum, albo zebranie potraw”.

W książce tej wręcz „kapało” od dziczyzny w najrozmaitszych wydaniach, więc i mnie zaczęło ciągnąć do eksperymentów z tym szlachetnym produktem. Niestety mimo, że dziczyzna jest chwalona i promowana jako najzdrowsze mięso dostęp do niej szarego obywatela jest mocno utrudniony nie wspominając o cenie!

Nie bacząc na przeciwności losu, w tajemnicy, obkupiłem się w sklepie internetowym w różnej maści elementy dzika, jelenia i sarny. Zestresowany jak młodzieniec przed pierwszym razem postanowiłem w tajemny sposób wprowadzić ten wykwintny produkt na nasze talerze. Godziny oglądania mistrzów kuchni w internecie, godziny czytania przepisów i nagle…

Flesz z dzieciństwa, który utwierdził mnie w przekonaniu, że łowiectwo jest mi przeznaczone, bo towarzyszyło mi już od najmłodszych lat!

Doktor Grzegorz Russak i jego program „Ostoja” – nie pamiętam które to były lata, ale byłem jeszcze młodym chłopaczkiem, kiedy program ten emitowany był w niedzielne wczesne poranki i w każdą niedzielę wstawałem wcześnie rano, żeby oglądać mistrza w jego żywiole – czemu?

Nie wiem do dziś, bo moje ówczesne zainteresowania nawet na milimetr nie przecinały się z pasją do gotowania, a tym bardziej do myślistwa, ale chyba w tym miejscu powinienem śp. doktorowi Russakowi w jakiś sposób podziękować za natchnienie.

Wracając do „pierwszego razu”. Na debiutancką potrawę wybrałem gulasz z jelenia wg przepisu Karola Okrasy. Przepis znałem na pamięć, wszystko według receptur, gramatur – po prostu perfekcja. Sprawa najwyższej wagi. Niedziela, pora obiadowa, moja ukochana, która nie lubi „nie wiedzieć” czekająca na to, co znowu wymyśliłem, a im większa tajemnica, tym większe prawdopodobieństwo, że dostanie coś niedobrego, bo pewnie znowu poniosła mnie fantazja.

Serwis – gulasz z jelenia marynowanego w rozmarynie i czosnku, w sosie z ciemnego piwa, podany z klasycznymi kluskami śląskimi, w towarzystwie buraczków na ostro. Zdziwienie, niepewność i z góry założone stereotypy mojej pani spowodowały, że serce łomotało mi jak wataha dzików przebiegająca przez torowisko. Pierwszy kęs, drugi, trzeci i przeciągające się milczenie sprawiły, że apetyt odjechał mi jak Intercity do stolicy. Stuk widelca, brak komentarza i nagle koniec – talerz pusty.

– Pyszne! Co to było ? Nie znam tego dania – rzuciła.

– Kochanie to była klasyka polskiej kuchni – dziczyzna, a w zasadzie gulasz z jelenia.

– Obłędne! – stwierdziła.

A mnie spadł kilku tonowy ciężar z serca. Jest! „Mission complete”. Dalszą część dnia spędziłem na zachwalaniu dziczyzny i jej roli w polskiej tradycji kulinarnej wiedząc, że jedną bitwę mam wygraną, ale do odtrąbienia zwycięstwa wojny jeszcze daleka droga.

Iskierka nadziei

Kolejny weekend i nie odpuszczam. Zabieramy naszego psa na spacer do lasu i idziemy po znanych mi ścieżkach, które zamierzam wykorzystać, jako edukacyjne. Mijamy zbuchtowaną przez dziki leśną ściółkę i tłumaczę, że tak – dziki zimą szukają białka zwierzęcego w postaci robaków i pędraków. Dochodzimy do paśnika i opowiadam jak to myśliwi dokarmiają zwierzynę zimą uzupełniając im dietę w sytuacji, kiedy aura nie pozwala znaleźć odpowiedniej ilości pożywienia. Zatrzymujemy się chwilę przy lizawkach gdzie opowiadam o ważnej roli soli w dzikiej diecie.

Moja Magda nie kryje zdziwienia, kiedy tłumaczę jej, że całą tą gospodarką zajmują się myśliwi, że to oni dbają o dokarmianie i dobrą kondycję zwierząt. To myśliwi pilnują upraw rolnych i również myśliwi płacą odszkodowania w razie, kiedy nie zdołają ich upilnować. Myśliwy dbają o równowagę zwierzyny i pilnują, aby miała odpowiednie warunki do życia. W jej przekonaniu, no i nie tylko jej, myśliwy to facet z bronią, który strzela do wszystkiego, co się rusza.

Każde kolejne moje zdanie sprawiało, że widziałem jak zaczyna pomału rozumieć, o co w tym wszystkim chodzi, a moja iskierka nadziei zaczyna dostawać tlenu. Będąc konsekwentny w działaniu nie planowałem od razu atakować i dopytywać, czy już mogę zostać myśliwym. Mając doświadczenie z wędkarstwa wiedziałem, że zarzucając haczyk z przynętą należy cierpliwie czekać…

Minęło kilka niedziel, gdzie co jakiś czas delikatnie przemycałem kolejne informacje i ciekawostki ze świata dzikich zwierząt i myśliwych, Magda coraz częściej zadawała mi pytania. Na nie wszystkie znałem odpowiedzi, ale od czego jest internet. Wszystko szło w dobrym kierunku, ale jako wytrawny łowca dalej patrzyłem cierpliwie na spławik, co jakiś czas dosypując zanęty w postaci kreowania pozytywnego wizerunku myśliwego i wtedy nastąpił przełom.

Któregoś dnia przy porannej kawie moja ukochana wypaliła rakietę międzykontynentalną:

– Kochanie wiesz co? Ja tak sobie wszystko przemyślałam i jak tak bardzo chcesz, to Ty sobie zostań tym myśliwym.

O ja! Branie życia, zacinaj i holuj do brzegu, bo takiej okazji już nie będzie – pomyślałem.

Entuzjazm gaśnie

Jak wielka była moja radość tego dnia nie jestem w stanie opisać. Każda cząstka mojej osoby cieszyła się jak najmocniej potrafiła. Emocje targały mną do późnego wieczora, plany, wizje chodziły mi po głowie przez pół nocy. Rano pełen entuzjazmu przy porannej kawie zaczynam realizować swój plan – zostaję myśliwym!

Dobra, ok. Trzeba zrobić staż – super, zrobię ale gdzie? Na stronie PZŁ czytam, że trzeba się zgłosić do lokalnego koła łowieckiego i napisać podanie o staż. Ok, nie znam żadnego, ale od czego jest internet – koła łowieckie Zielona Góra. Wynik: jakieś trzynaście kół. Ale jak, do kogo, gdzie się udać? Entuzjazm sukcesu zgasł jak zapałka po spełnieniu swojej roli.

Kilka tygodni miałem doła spowodowanego brakiem pomysłu. Czytałem o stażu w OHZ, ale skojarzyło mi się to z zastępcza służbą wojskową – niby masz odbębnione, ale nijak w wojsku nie byleś i kariery nie zrobisz. W końcu postanowiłem się przyznać moje lubej, że z tym moim myśliwym to jest mały kłopot, bo nie bardzo mam pomysł jak do tego podejść. Razem z Magdą zaczęliśmy robić poszukiwania, czy mamy wśród znajomych kogoś kto mógłby pomóc – nic i nikogo.

Z reguły jestem człowiekiem małej wiary i jak coś nie dzieje się już albo maksymalnie za trzy minuty, to mam sceptyczne do tego podejście i tak powoli zaczynało być z moją łowiecką karierą. Znów mijały tygodnie, a pomysłu jak nie było tak nie było… Aż do czasu.

– Kotek, jesteś jeszcze w pracy? – zapytała Magda przez telefon któregoś popołudnia.

– Jestem, ale już mam zamiar wychodzić – odpowiedziałem nie mając pojęcia o co chodzi.

– Chcesz zostać myśliwym, to zejdź do mnie na salon – oniemiałem, zemdlałem, padłem i powstałem, zabrakło mi tchu i słów.

– Już idę! – odpowiedziałem tak jakbym szedł odebrać wygraną „szóstkę” w Totolotka.

W tym miejscu nadmienię, że wraz z moją Magdą pracujemy w tej samej firmie, ale w różnych działach, w branży, oczywiście jakby inaczej – motoryzacyjnej.

Drogę z mojego serwisu na salon sprzedaży samochodów, choć nie krótką, dosłownie przebiegłem w podskokach cały czas myśląc – o co chodzi? Wchodzę zdyszany, widzę moją Magdę przy biurku z jakąś parą, podchodzę i się przedstawiam.

– Tytus – pada imię faceta stojącego przy biurku Magdy- a to moja żona Marzena. Słyszałem, że chce Pan zostać myśliwym?

– Rozmawiałem z Pana żoną, wszystko mi opowiedziała i stwierdziłem, że Panu pomogę – ma Pan staż załatwiony, odezwę się.

Po co chce Pan zostać myśliwym?

Jeżeli są momenty, w których „wyszczekany” i doświadczony kierownik dużego serwisu samochodowego traci głos i tlen, to właśnie było teraz. W jakiś niewiadomy mi sposób podziękowałem i dojechałem do domu, gdzie przez trzy noce miałem problemy ze snem myśląc jak to będzie wyglądało. Godziny spędziłem na czytaniu grup różnej maści, filmiki o stażu, o myśliwych, o wszystkim, co choć trochę miało coś wspólnego z łowiectwem.

Myślę sobie, że może już jestem za stary, że w moim wieku, to już takich rzeczy się nie robi. W moment z rozentuzjazmowanego gościa stałem się zrezygnowanym „dziadem”. Mijały dni, zmieniały się w tygodnie, a telefon milczał. Myślę sobie – nic, gość pewnie zapomniał, głupio się narzucać. Jakby mówił poważnie pewnie by zadzwonił i powiedział, co i jak. Rozmawiam z Magdą, mówię o swoich przemyśleniach i zrezygnowaniu.

– Napisz do niego, może zapomniał – doradziła.

– Bez sensu, pewnie tak o, sobie palnął i tyle – nic z tego nie będzie.

– Napisz, co Ci szkodzi – nalegała.

Napisałem SMS. Odpowiedź przyszła po kilku godzinach: „Hej, pamiętam. Trochę mam roboty, ale wszystko jest na dobrej drodze odezwę się. Darz Bór!”.

Super! – pomyślałem, ale co z tego jak żadnych w tym konkretów. Moje pesymistyczne nastawienie jechało jak walec drogowy po drodze moich marzeń. Znowu kilka tygodni i w końcu sms: „Numer telefonu – zadzwoń gość wie, o co chodzi. Jak się nie dogadacie mam alternatywę. Darz Bór!”

Memory, five – Siara, dzwonię. W telefonie odzywa się facet i mówi: „O 19 w bistro Cosmos Greek Food & Coffe” Oczywiście do 18.45 nie mogę wytrzymać nerwowo, bo cholera wie jak tu rozmawiać i o czym? Może zapyta z wiedzy o łowiectwie, może powie, że się nie nadaję, bo jestem za stary? Może, może… zaraz zwariuję. Przychodzę oczywiście wcześniej – zamawiam kawę i gdybym nie przyjechał samochodem to pewnie zamówiłbym jeszcze „setkę czystej” na odwagę. Punktualnie o 19 wchodzi starszy pan, podaję rękę i mówi:

– Po co chce Pan zostać myśliwym? Przecież nas nikt nie lubi. Chcesz Pan mordować zwierzątka? Bez sensu.

Napisać, że osłupiałem, to nic nie napisać. Godziny pisania scenariuszy, układania rozmowy, kreowania odpowiedzi na potencjalnie zadane pytania a tu…

WTF? zapytałaby ówczesna młodzież. „Postrzelony w dwa kolana na raz” odpowiadam, że chciałbym, bo przyroda, bo natura, bo już nie wiem, co głupiego wtedy powiedziałem, ale w odpowiedzi padło:

– Dobra, masz pan dwie opcje – pojutrze jest zarząd i musisz się pan zdecydować teraz albo za miesiąc, na następnym zarządzie jak sobie pan przemyślisz, czy na pewno pan chcesz…

– Chyba nie ma co się zastanawiać, chcę! – wypaliłem.

– Ok, to w środę przyjedź pan na zarząd z podaniem do gawry do Żagańca. Do widzenia – powiedział i…. Wyszedł.

Pierwszy kontakt

Gdzie? Do czego? Jakiej gawry? O co tu chodzi? Jak zadzwonię dopytać to pomyśli, że jestem jakiś ułomny i nie wiem o czym mówił. Może jako przyszły stażysta powinienem wiedzieć, gdzie mam się udać? Może mówił, a ja w amoku nie usłyszałem? Po co mi to było?

Moją burzę przemyśleń przerwał dźwięk wiadomości SMS: „Jak tam rozmowy? Tytus.

Nie czekając trzech sekund nacisnąłem zielona słuchawkę i dzwonię.

– Wszystko ok, pojutrze mam jechać na zarząd i… Chyba mnie przyjmą – opowiadam.

– Super, pamiętaj tylko jak będziesz jechał do gawry to za mostkiem w prawo, w las musisz skręcić, na razie – odpowiedział.

Nie potrafię w pełni opisać mojego zachowania w tym momencie. Za mostkiem w prawo, za mostkiem w prawo – powtarzałem jak jakiś psychopata. Jakim mostkiem? No jak jakim durniu! Zganiłem sam siebie – przecież mówił facet, że w Żagańcu! Za mostkiem w prawo!

Przyjechałem do domu i jeszcze w kurtce i w butach odpaliłem laptopa, a wraz z nim Google Maps. Magda pyta:

– Opowiadaj, jak tam po rozmowach?

– Dobrze kotek, ale za chwilę, bo muszę coś szybko sprawdzić – odpowiedziałem nerwowo wpisując nazwę miejscowości w okienko wyszukiwania.

Jest sukces. Żaganiec pod Żaganiem w kierunku na Iłową, nie ma pomyłki – to ten. Gdzie jest ten mostek? Włączyłem widok z satelity i jak prawdziwy szpieg oglądający mikro zdjęcia z bazy wroga szukam tego ważnego elementu infrastruktury drogowej. Jest i on, jest i droga w las. Kliknąłem pinezkę i zacząłem relacjonować Magdzie spotkanie w kawiarni. Jestem już spokojny, bo powinienem trafić.

„Godzina Sądu”

Dzień, w którym miałem pojechać na zarząd zaczął się u mnie już o czwartej nad ranem, co w definicji nowoczesnej medycyny oznacza wybudzenie nocne spowodowane nadmiernym stresem. Osiem godzin w pracy ciągnęło się jak wykład z filozofii na studiach inżynierskich. Zarząd był na 17, a miałem przyjechać o 17.30. Oczywiście tablicę Żaganiec minąłem już o 16.35 i resztę czasu spędziłem na parkingu leśnym paląc papierosa za papierosem.

Minąłem słynny mostek i wjechałem w leśną drogę. Po przejechaniu kilkudziesięciu metrów ukazała mi się kapliczka z figurą św. Huberta, a w oddali wjazd na teren siedziby koła. Zaparkowałem samochód i z bijącym jak młot sercem usiadłem na ławce przed wejściem czekając aż wybije „Godzina Sądu”. Przez te kilka minut omiotłem wzrokiem okolicę. W narożniku stały dwie nowo zbudowane „wysiadki” – teraz już wiem, że się tak nazywają, trochę drewna, pamiątkowy kamień oraz miejsce na ognisko. Sama Gawra – mały drewniany domek z postawną figurą patrona przy wejściu, tablicą ogłoszeń i mapą obwodu.

– Panie Marcinie, proszę wejść – zabrzmiał znany mi z pierwszego spotkania głos.

O Matko Częstochowska, miej mnie w opiece – powiedziałem w duchu choć do ludzi bogobojnych raczej nie należę.

– Panie Marcinie proszę się przedstawić i powiedzieć dlaczego chce pan zostać myśliwym – padło z ust mojego „znajomego” siedzącego u szczytu stołu, o którym w toku zdobywaniu wiedzy operacyjnej dowiedziałem się, że jest prezesem koła.

Cztery pary oczu wlepiły się we mnie jakby faktycznie nie wiedzieli, po co się zostaje myśliwym. Oczywiście nie pamiętam, co im wtedy powiedziałem, ale pewnie coś bardzo oryginalnego w stylu: o przyrodzie, o dbaniu o zwierzątka. Same rzeczy, których zapewne nigdy nie słyszeli i miały mnie postawić w doskonałym świetle jako kandydata na stażystę.

– Jakiś myśliwy w rodzinie? – padło z sali nawet nie wiem od kogo.

– Nie – odpowiedziałem pełnym złożonym zdaniem.

– No to zagłosujemy, jestem na tak – powiedział facet z papierosem.

– Jestem na tak – powiedziała kobieta w okularach.

– Ok, niech będzie – dodał ponurym głosem gość siedzący obok prezesa.

– Panie Marcinie, nie pozostaje mi nic innego jak zgodzić się z pozostałymi i też jestem na tak – podsumował prezes.

– A kto będzie wprowadzającym? – zapytał sąsiad prezesa

.- Trudno Ja. – bez zastanowienia odpowiedział prezes.

I tak zostałem przyjęty na staż do koła łowieckiego „Borówka” w Zielonej Górze. Okres stażu, to ogromna kolekcja niesamowitych wspomnień i dziesiątki poznanych wspaniałych ludzi. O tym wszystkim w przypływie natchnienia napiszę następnym razem.

Darz Bór!

WIĘCEJ ARTYKUŁÓW

Zenek kłamie w „Polityce”

Koalicja antyłowiecka „Niech Żyją” w zeszłym tygodniu rzuciła do walki wszystkie siły. Z ukrycia wyszedł nawet Zenon Kruczyński, który tym razem kłamał na temat myśliwych w tygodniku „Polityka”.

Pikuś w dziczej kniei

We współczesnym świecie wielu łowców gubi istotę polowania, ale wspomnienia i fotografie pomagają nam zakotwiczyć nasze więzi z przeszłością. Dzięki czemu lepiej rozumiemy, kim jesteśmy, skąd pochodzimy i dokąd powinniśmy zmierzać…

Słowacja odstrzeli 74 wilków

Słowacja znosi ochronę wilka. Myśliwi mogą odstrzelić w tym sezonie 74 wilków, a minister prosi ich, aby dobrze wykorzystali najbliższe dwa tygodnie.

Łowieckie podsumowanie 2024 roku

Największym sukcesem w kończącym się roku była demonstracja myśliwych pod Sejmem, a porażką łamanie prawa przez Naczelną Radę Łowiecką.

Spełnienia wszelkich zamierzeń łowi...

W tym - dobiegającym końca - roku nie było zbyt wiele sukcesów, dlatego żegnany go bez żalu. Warto sobie jednak przypomnieć o pracy, która zostaje za nami, a która konsekwentnie zmusza nas do dalszych planów, projektów, do nowych wyzwań, jakich zawsze jesteśmy gotowi się podjąć – dla ogólnego dobra, dla całej społeczności myśliwskiej!

Sojusz myśliwsko-chłopski

Nie wszyscy wierzą w potrzebę współpracy z rolnikami, dla części z nas rolnik to cwaniak, co sieje umyślnie kukurydzę pod lasem. Jednak poparliśmy ich, kiedy walczyli z „zielonym ładem”, choć ten projekt, to zbawienie dla zwierzyny drobnej. Rolnicy mogą się nam odwdzięczyć i z możliwości tej korzystają.