Pierwszy byk był taki trochę bez historii. Zdarzyło się to wiele lat temu, kiedy mało kto słyszał o polowaniach z ambon w pewnym nadleśnictwie na zachodzie Polski, gdzie już takowe organizowano. Nadleśniczy podpatrzył je w Szwecji i dlatego nazywał szwedzkimi.
Z niemałym trudem wprosiłem się i pewnej listopadowej soboty zjawiłem się na zbiórce ciekaw, jak rzecz cała będzie wyglądała. Nadleśniczy przeprowadził odprawę, powiedział co i jak, i rozwieziono nas na ambony.
Mimo, że od kilku lat byłem selekcjonerem, byka jeszcze na rozkładzie nie miałem. W moim łowisku jeleni wtedy nie było, a z zaproszeniami jakoś nikt z kolegów się nie wyrywał. Kiedy, więc nadleśniczy zapowiedział, że do byków można strzelać… Natychmiast, zdjąłem kapelusz i głębiej niż zwykle pokłoniłem się Hubertowi.
Ambona na wekslu
Ambona przypadła w środku lasu. Z przodu z prawej strony była drągowina, na wprost niezbyt szeroki pas uprawy i kolejny zagajnik. Z lewej biegła droga między owym zagajnikiem, a wysokim lasem. Wysoki las był też z tyłu, a po prawej od drągowiny do kolejnej tyczkowiny rozciągał się spory obszar trzyletniej uprawy.
Jeśli wyjdą, to na pewno z tej drągowiny po prawej, by przejść do młodnika i dalej – założyłem, nie wiem czemu, a priori i intensywnie obserwowałem obszar na wprost. Obserwowałem i obserwowałem, a i tak się zgapiłem. Mykita, nawet specjalnie się nie spiesząc, przedefilował przede mną. Nim jednak sięgnąłem po broń, nim się zmierzyłem, już był w młodniku. Ale jego przejście upewniło mnie, że tu biegnie weksel i tędy ani chybi pójdzie zwierz.
Jesienne słoneczko dobrze grzało, gapiłem się przed siebie jak sroka w kość. Do końca miotu zostało ze czterdzieści minut. Z prawej strony usłyszałem odgłosy walenia kijem w drzewo. Spojrzałem w kierunku dźwięków. Środkiem uprawy, centralnie w moim kierunku, szły byk i łania.
Właściwie bez emocji uniosłem lornetkę do oczu, spojrzałem. Bardzo słaby ósmak. Nie miałem żadnej wprawy w ocenie wieku, ale książkowe rysunki stanęły mi błyskawicznie przed oczami. Cienka szyja, cztery, pięć lat. Pierwsza klasa. Książkowy przykład byka selekcyjnego. Dopiero wtedy włączyły się emocje. Byk na pewno jest do strzału. Miałby być to ten pierwszy? Niech będzie!
Sięgnąłem po dryling i oparłem go o ambonę. Emocje jednak grały coraz bardziej. Wziąłem go w lunetę i prowadziłem, nim jednak zdecydowałem się na strzał… Jelenie zniknęły mi z pola widzenia w narożniku ambony. Na szczęście drzwi z tyłu były otwarte!
Przełożyłem nogę przez deskę, podniosłem się i oparłem ją o framugę drzwi. Hubert postanowił być tego dnia dla mnie łaskawy – bo te manewry nie zostały usłyszane przez zwierza. Kiedy jelenie pojawiły się w świetle drzwi, byłem gotów.
Po strzale byk zatrzymał się, zakołysał i miękko opadł na ziemię. Gdyby historia zdarzyła się kilka lat później, pewnie skończyłaby się dubletem, łania bowiem przez długą chwilę stała zdumiona niespodziewanym upadkiem towarzysza. Ale ja byłem tak zafascynowany swoim pierwszym bykiem, że w ogóle nie zwracałem na nią uwagi.
Usiadłem i patrzyłem na „mojego” byka. Łania po chwili spokojnie ruszyła dalej, a ja siedziałem zdumiony, że to tak jakoś szybko, jakoś tak w sumie prosto, jakoś tak…
Puszcza Rzepińska
Z jednej strony byłem szczęśliwy, że zdobyłem pierwszego królewskiego zwierza, z drugiej strony czułem roz-czarowanie. Kiedy więc kolega załatwił mi odstrzał na rykowisku, i to nie byle gdzie, bo w słynnej Puszczy Rzepińskiej, byłem wniebowzięty. To nic, że przy ówczesnych drogach było to prawie 8 godzin jazdy. Grunt, że będę na pierwszym w życiu rykowisku!
Szykowałem się już od połowy sierpnia. Obłożyłem się nielicznymi wtedy książkami i tablicami. Pasławski, Godlewski, Krawczyński prawie się rozpadły od ciągłego wertowania. Wieczorami smarowałem śrubki zrobionej przez Rafała podpórki tak, by jej górna część obracała się bezszelestnie, czyściłem najnowszy nabytek – czarne wojskowe buty, które wypierały słynne brązowe opinacze – i co kilka dni jeździłem na strzelnicę.
–Czy ty aby na pewno jedziesz na polowanie? Bo szykujesz się tak, jakby czekała tam na ciebie jakaś kochanka – rzucała zgryźliwie moja druga połowa, coraz bardziej irytując się wszechobecnym zapachem oliwy do broni.
W połowie września zadzwonił telefon.
–Proszę przyjeżdżać, czekamy – silny męski głos po drugiej stronie precyzyjnie podawał też wskazówki dotyczące dojazdu oraz warunków pobytu. W końcu rzucił: – Jak pan chce, można zabrać żonę, jeśli lubi zbierać grzyby, bo w tym roku jest wysyp.
Kiedy mojej kobiecie, z grzeczności, powtórzyłem propozycję leśniczego, spojrzała na mnie i powiedziała:
–Ok, jadę z tobą!
No, nie powiem, by mnie nie zamurowało! Moja kobieta chce jechać ze mną na polowanie?! Tego jeszcze nie grali. Ale co było robić…
Świeżo kupiona Marea niosła nas najbardziej zatłoczoną wtedy drogą w Polsce. „Dwójka” był to nieprzerwany sznur tirów, ale rodzący się kapitalizm powodował, że jak grzyby po deszczu rosły przy niej bary, restauracje i restauracyjki. Ormianie prowadzili niewielką, ale jakże smaczną kuchnię w Łowiczu, „Kuźnia Napoleońska” w Paprotni, „Zajazd nad Bzurą” w Sochaczewie, „Chata Wuja Toma” w okolicach Kutna, „Czarny Koń” i „Manhattan” w Koninie (a właściwie Brzeźnie), zajazdy „Podbipęta” w Iwnie i „Otwarte Wrota” w Sępólnie, „Myśliwska” w Miedzichowie, smażalnia ryb na stawach w Trzcielu, „Maria” w Brójcach z najwspanialszą w Polsce golonką – to były jakby słupy pocztowe drogi od stolicy ku zachodniej granicy.
A było ich o wiele, wiele więcej. Żadne McDonaldy, KFC i McBurgery stojące dziś przy autostradzie nie są w stanie nawet w maleńkiej części zastąpić tamtych przydrożnych knajp…
Zatrzymaliśmy się na popas raz i drugi, by pod wieczór trafić do maleńkiej wioski położonej wśród lasów. Rzeczyca. W tej niewielkiej miejscowości stał pałac. Pozostałość po rodowej siedzibie jakichś pruskich junkrów, po wojnie zamieniona w szkołę, a teraz była mieszkaniem leśniczego.
Kiedy podjechaliśmy pod pałac, stał przed wejściem, jakby wiedział, że właśnie wjeżdżamy.
–Paweł jestem – powiedział i wyciągnął rękę. Biło od niego niesamowite ciepło. Takie, które powoduje, że od razu chcesz się z gościem zaprzyjaźnić.
–Andrzej – przedstawiłem się. – A oto amatorka grzybobrania, Maria.
–O, podobnie jak moja Marylka – ukłonił się staroświecko, całując dłoń. – Chodźcie, rozgośćcie się, kolacja czeka.
Olbrzymi hall tonął w mroku, ale nie dało się nie zauważyć, że ściany zapełnione są trofeami, a na stolikach pełno myśliwskich bibelotów. Skręciliśmy w prawo, do kuchni. Już z daleka pachniało grzybami. Kiedy stanęliśmy w drzwiach, od blatu odwróciła się gospodyni, gestem charakterystycznym dla pań pracujących w kuchni wytarła ręce w fartuch i rzekła:
–Cześć, Marylka jestem. Chcecie świeże grzybki na kolację?
Kolacja przebiegła w cudownym nastroju. Potrawy, oczywiście z darów lasu, pachniały cudownie, kilka kieliszków dobrze zmrożonej białej jeszcze podkreśliło ich wyborny smak, a Paweł okazał się cudownym gawędziarzem. Przed młodym myśliwym kreślił obrazy jelenich chmar przemieszczających puszczę, dzików buchtujących dębiny, wilków sznurujących po zaśnieżonych polach. Słuchałbym, słuchałbym, słuchałbym…
Nawet moja kobieta, tak skłonna do gadania, przy stole milczała.
–Paweł, dość tych opowieści, rano wstajecie. – Marylka jedyna zachowała trzeźwość umysłu. Wszak do wyjścia zostało cztery godziny. Wtedy zaskoczyła mnie Moja. Pewnie pod wpływem opowieści spytała:
–Mogę iść z wami?
Zamarłem. Nie miałem ochoty na jeszcze jedną osobę do towarzystwa. Miałem nadzieję, że Paweł powie nie – błagałem w myślach, bo co tu dużo ukrywać, sam nie miałem odwagi na takie postawienie sprawy. Paweł jednak mnie zawiódł:
–Możesz, tylko włóż jakąś czapkę, by te twoje blond włosy nie były widoczne z kilometra.
Nie spałem. Raczej leżałem w stanie półdrzemki. Słyszałem wszystkie odgłosy za oknem, równy oddech Marii, a jednocześnie widziałem chmary jeleni na puszczańskich łąkach i wilki skradające się ku ambonie, na której siedziałem.
Obrazki z Polesia
Kiedy Paweł delikatnie puka do drzwi, jesteśmy gotowi. W jadalni na stole paruje świeża kawa i leżą jagodzianki. Trzy łyki, dwa gryzy i już jesteśmy w niwie. Noc trwa jeszcze w najlepsze. Po 15 minutach zostawiamy samochód na drodze wśród sosnowego boru i idziemy jeszcze z pięć minut. Przed nami wielka łąka, na której stoją dość gęsto kikuty drzew. Suche, bez liści. Znam takie obrazki z Polesia. Typowy moczar.
Po chwili docieramy na wysiadkę stojącą na środku bagna. Gospodarz gestem zachęca do zajmowania miejsca. Kobieta, ja, Paweł. Siadamy. Stary myśliwy patrzy na fosforyzujące wskazówki zegarka.
–Jeszcze dwadzieścia minut.
Jakby był umówiony ze zwierzem. Dokładnie dwadzieścia minut później gdzieś przed nami rozlega się krótkie:
–Uuu!
Czuję, jak zaczynają mi się pocić ręce. Jest! Gdzieś tam jest! Po raz pierwszy usłyszany na żywo. Po chwili z pra-wej, już wyraźnie bliżej słychać bardziej przeciągłe:
–Uuuuu!
–Młodzieniaszki – szepce Paweł. – Stary jeszcze się nie pojawił.
Słuchamy jak urzeczeni. Koncert trwa bowiem już w najlepsze. Młodzieńcy przekrzykują się, co chwilę z każdym dźwiękiem ryk jest dłuższy i donośniejszy. Nagle za plecami słyszymy charakterystyczne „chlap, chlap” i po kilku sekundach krótkie, niskie:
–Ech!
Paweł podnosi kciuk do góry. Powoli zaczyna się rozwidniać. Już widzimy, jak z boku mijają nas ledwie widoczne w mroku sylwetki łań. Jedna, druga, trzecia…, a kilkanaście metrów za nimi postękujący byk. Jeszcze nie widać, co ma na głowie, jeszcze nie widać dobrze sylwetki, ale nikt z nas nie ma wątpliwości – to król moczaru.
Chłysty milkną, ale widocznie młoda, junacka krew nie pozwala im odejść spokojnie i porykują zawadiacko.
Nagle, co to? Z lewa odzywa się kolejny gracz. Przeciągłe „uuu, uuu, uuu” sygnalizuje, że to też nie ułomek. W świetle brzasku na moczar wchodzi kolejna chmara. Tym razem byk kroczy w środku chmary.
Patrzymy z Marią jak urzeczeni. Dwie chmary, a wokół nich porykują królowie. Teraz widać, że są w podobnym wieku, podobnej tuszy. Jeden szesnastak, drugi czternastak, oba obustronnie koronne. Krążą wokół haremów, porykując co chwila, ale nie mają ochoty na bezpośrednie spotkanie.
A tam, pod lasem widać już tych dwóch młodzieniaszków. Ci wydają tęskne odgłosy. Mają ochotę, ale nie mają możliwości. Porykują i trzymają się z dala. A nuż coś się trafi?
– Nic tu po nas – rzuca Paweł i zaczyna schodzić. Lekko przygięci, tak by wysokie trawy zasłaniały nas przed wzrokiem jeleni, wycofujemy się do samochodu. Emocje opadły, czuję lekkie rozczarowanie. Paweł, jakby czując moje emocje, mówi:
–U nas ryczą długo, spróbujemy w innym miejscu.
Znów niwa wiezie nas przez puszczę. Mijamy młodniki, stare dąbrowy, świerczyny i bukowiny. Ze dwa razy przed maską skaczą nam sarny, ale one nas dziś nie interesują. Kobieta żywo dyskutuje z kierowcą, dzieli się wrażeniami, dopytuje, ja milczę. Zwyczajem przejętym od ojca głaszczę lufę tatowego drylinga i w myślach szepcę „Nie zawiedziesz mnie, prawda?”.
Klęska i triumf
Dojechaliśmy. Ścieżką dochodzimy do skraju długiej łąki przeciętej rowem, na którym z rzadka rosną dęby. Słońce jest już wysoko. Nie wierzę, byśmy o tej porze spotkali jeszcze zwierza. Poruszamy się powoli skrajem. Paweł, ja, Maria.
–Są – szepnął i wskazał ręką kierunek.
Lornetka do oczu. Zobaczyłem je od razu. Byk i dwie łanie. Pod lasem po drugiej stronie łąki, jakieś 200 metrów. Na ścianie lasu sylwetki były ledwie widoczne, ale były.
Byk podniósł głowę i zaryczał przeciągłym „uuuuhhh”, prezentując się w pełnej krasie. Głęboka widlica na prawej tyce, nieco mniejsza na drugiej. Paweł oderwał lornetkę i skinął głową.
–Daleko.
–Bliżej nie podejdziemy, zauważą nas. Próbuj.
Dopiero teraz poczułem, jak zaczynają mi drżeć ręce. Czyżby to miał być ten moment? Powoli rozstawiłem pastorał, oparłem dryling, wziąłem cel w krzyż, naciągnąłem przyspiesznik, zwolniłem bezpiecznik.
Dopiero teraz zobaczyłem, że krzyż lata mi jak Goździkowa po aptece. Próbowałem uspokoić oddech, a jednocześnie czułem fizyczne napięcie moich towarzyszy czekających na strzał.
Uległem mu. Palec dotknął przyspiesznika, huknęło! Już wiedziałem, że pudło. Stałem i patrzyłem ponad lufami. Jelenie nawet nie zareagowały. W powietrzu unosiło się rozczarowanie Pawła i Marii z powodu mojego pudła. Nie było sensu się tłumaczyć. Bo i z czego? Z niezdarności strzelca?
Nagle jelenie ruszyły! W naszą stronę! Szły wolno wzdłuż rowu, migając między dębami i z każdą sekundą były bliżej. Złamałem lufy, sięgnąłem do ładownicy po nabój. Kurde! Ręce mi tak drżały, że pocisk spadł między trawy!
Jelenie były coraz bliżej. Jeszcze raz do ładownicy. Teraz wszedł. Zatrzasnąłem broń cicho i pochyliłem się do lunety. Łania stała za rowem jakieś 80 metrów od nas. Byka zasłaniało drzewo. Widziałem tylko zad, druga łania gdzieś znikła. Trwało to wieczność! Ale pozwoliło mi to opanować emocje i kiedy byk wysunął się zza zasłony, ze spokojem położyłem krzyż na komorze…
Zaznaczył wyraźnie i… dalej szedł w naszym kierunku. Przeładowałem i czekałem. To był błąd! Byk zbliżył się na jakieś 40 kroków i stanął. Widziałem jego wieniec, ale sylwetkę zasłaniały wysokie trawy, jakieś suche badyle, niskie krzewy. Trzymałem go w krzyżu i wiedziałem, że strzał przez te krzaki jest bez sensu. Kula rozpryśnie się na pierwszej przeszkodzie.
W pewnym momencie byk ruszył, wykonał dwa susy i już był w gęstych zaroślach. Byłem gotów zaraz się za nim rzucić, ale Paweł mnie powstrzymał stanowczym ruchem ręki.
–On już daleko nie pójdzie, ale tam są takie krzaczory, że bez psa nie ma sensu. Wracamy do leśniczówki, zjemy śniadanie i wrócimy z pieskiem. Ale nie martw się – masz swojego byka. I to ładnego.
Całą drogę przeżywałem raz jeszcze. Jako młody myśliwy nie mogłem pojąć jednego… Dlaczego jelenie ruszyły w naszą stronę?
–Stały pod lasem, echo strzału odbiło się od ściany i je zmyliło – Hubert cię lubi – spokojnie wytłumaczył mi gospodarz. Teraz ja gadałem, a Maria milczała, pozwalała mi przeżyć początkową klęskę i końcowy triumf.
Śniadanie czekało. Pachnąca kawa w staroświeckim dzbanku, świeże bułeczki i lipcowy miód. Jadłem jakby pałac się palił i należało natychmiast się ewakuować. Paweł miał niezły ubaw.
–Spokojnie, zdążymy. Nie ma pośpiechu.
Łatwo mu mówić, tam czekał mój pierwszy prawdziwy byk! Posiłek dłużył się w nieskończoność. Wreszcie Paweł przeciągnął się, wstał od stołu i powiedział.
–Maria zostaje, my bierzemy podleśniczego i jedziemy.
Ku memu zdumieniu moja uparta z natury kobieta nie zaprotestowała.
–Pomogę Marylce przy wekach, a wy szybko wracajcie.
Leśniczy zapakował psa i ruszyliśmy na miejsce porannej przygody. Teraz on znów się rozgadał. Opowiadał o polujących córkach, z których jest dumny, o tym, że czeka na wnuki i o swojej wielkiej pasji – strzelectwie. O zawodach, na które jeździ po całej Polsce, o kolegach z trapu i skeeta, o marzeniu, by kupić sobie takiego „zawodowego” boka z wymiennymi czokami…
Droga minęła błyskawicznie. Podjechaliśmy pod samą łąkę, Paweł wypuścił pieska. Jeszcze nim dobrze wysiedliśmy, nim sięgnęliśmy po broń, już usłyszeliśmy szczekanie. Głosił wyraźnie i niedaleko.
Krzaczory rzeczywiście były niczym afrykański busz i chwilę zajęło nam dotarcie na miejsce. Gospodarz był pierwszy i nim dotarłem na miejsce, już czekał na mnie z gałązką złomu. Przyjąłem ją z dumą, wyściskałem Pawła, a potem przyklęknąłem przy moim pierwszym byku, zdjąłem kapelusz i podziękowałem Hubertowi.
Wyciągnięcie zwierza nie było łatwe i we trójkę nieźle się namęczyliśmy. Tryumfalny powrót do pałacu. Dziewczyny czekały ze świeżymi jagodziankami.
Pokój myśliwski
Po obiedzie gospodarz zaproponował, byśmy się z nim zabrali na objazd leśnictwa. Nie trzeba było nas specjalnie namawiać. Wróciliśmy pod wieczór, wypiliśmy kawę i znów w las, na łowy. Tm razem Paweł zaproponował „spacer po lesie”.
–Spróbujemy złapać jelenie na wekslach, a tuż przed zachodem słońca ewentualnie zasiądziemy na rzepaczyskach.
Pojechaliśmy niedaleko. Jakiś kilometr za pałac i Paweł już kazał wyskakiwać. Ruszyliśmy gęsiego – gospodarz, ja i Maria. Szliśmy szerokim duktem między drągowiną a starym borem, niespecjalnie zachowując ostrożność. Po jakichś pięciuset metrach z lewej strony wyłoniła się halizna dość ostro opadająca w dół, tworząc szeroki wąwóz otoczony lasem. Z naszej strony szczyt wąwozu porastał wysoki młodnik, z drugiej typowy bór sosnowy.
Wyszliśmy zza ściany lasu może z pięć kroków, gdy nagle Paweł zatrzymał się i pokazał ręką w stronę wąwozu. Z młodnika w dół schodziła chmara. Nieduża – siedem, dziewięć sztuk.
–Maria czeka, a my idziemy – krótko zakomenderował.
Wolniutko szedł ścieżką równolegle do chmary. Gdy dotarliśmy do przeciwległego lasu, przyspieszył, by po kilkudziesięciu metrach stanąć.
–Chmara jest w wąwozie, za nią na pewno ciągnie byk. Podchodzisz sam – wskazał kierunek.
Ruszyłem w poprzek lasu, patrząc pod nogi, by nie nadepnąć na gałązkę, od drzewa do drzewa, wolno stawiając stopy. Teren wcinał się klinem w wąwóz i kiedy dotarłem do jego skraju, miałem go w dole przed sobą. Ostatnia łania znikała w lesie.
Spóźniłem się – pomyślałem – szkoda. Już miałem się wycofać, gdy kątem oka spostrzegłem ruch na przeciwległym zboczu. Nie potrzebowałem lornetki. Musiał wyjść z młodnika dosłownie przed chwilą. Schodził śladem łań. Byk, nie tak duży, jak ten poranny, ale godny. Spojrzałem w szkła. Raz, dwa, trzy, cztery, raz dwa, trzy cztery, pięć. Widliczny dziesiątak nieregularny.
Tym razem emocje były mniejsze. Spokojnie oparłem się o drzewo, stanąłem niczym przy strzeleckim słupku na strzelnicy. Nogi szeroko, mocny nacisk na pień.
Byk schodził powoli, majestatycznie. W promieniach słońca zapadającego gdzieś za niedaleką Odrą był prawdziwym królem kniei. Obrazek jak z niemieckiego landszaftu – przemknęło mi przez myśl. – Wąwóz otoczony lasami i myśliwy ukryty za drzewem. Byłby z tego piękny oleodruk.
Szedł, powoli, majestatycznie wiedząc, że chmara mu nie umknie. Czekałem, napawając się widokiem. To był pierwszy byk, którego miałem strzelić w pełni świadomie. Wiedziałem to, czułem i chłonąłem każdą sekundę tej sceny. Kiedy doszedł do środka wąwozu, dotknąłem spustu. Zniknął mi z oczu. Kurde, czyżbym znowu chybił? – pierwsza myśl nie była przyjemna.
Przeładowałem dryla i szybko podbiegłem na sam skraj wąwozu, spojrzałem w dół…
Leżał na środku doliny. Wyglądał majestatycznie. Zdjąłem kapelusz i wykonałem w jego stronę głęboki ukłon. Z tyłu już podchodził Paweł.
–Gratulować?
Wskazałem ręką za siebie. Podszedł, spojrzał w dół i wyciągnął rękę.
–Mam nadzieję, że zapamiętasz na zawsze swoje pierwsze byki z Pawłem.
Chciałem powiedzieć, że to strasznie głupie pytanie, ale czułem, jak oczy zaczynają mi się pocić i tylko skinąłem głową.
Poszliśmy w dół, dobiegła Maria. Przytuliła się i szepnęła:
– Cieszę się! Kocham cię! Zgadzam się na pokój myśliwski w naszym domu.
Trzy krótkie zdania, a jakże ważne…
Tylko wieńce…
Kiedy dotarliśmy do pałacu, było już późno. Ale wystarczająco wcześnie, by uczcić moje pierwsze byki. Od razu zapowiedziałem, że to już koniec łowów. Dwa dni, które jeszcze zostały, spędzimy na grzybobraniu i ordynarnym lenieniu się. Miałem jeszcze jednego byka w odstrzale, ale czułem instynktownie, że byłoby to niestosowne.
Siedzieliśmy do rana. Pierwsze byki godne były najznamienitszych dostępnych wtedy trunków i cudownej pieczeni z jelenia zrobionej przez Marylkę w sosie ze świeżych borowików.
W następnych latach strzeliłem jeszcze kilka byków. Pamiętam wszystkie – te bieszczadzkie i mazurskie, z Magury i Pomorza. Kilka z nich było okazalszych, kilka medalowych, ale żadne z nich nie miały w sobie tych emocji, tego smaku, co pierwsze (choć drugie) strzelone z Pawłem w Rzepińskiej Puszczy.
W ciągu następnych dwudziestu lat byłem u Pawła i Marylki jeszcze kilka razy. Dziś Paweł poluje już w niebiańskich dąbrowach, wyrzucam sobie, że było to o wiele za mało. Kiedyś tłumaczyłem sobie rzadkie wizyty pracą, odległością, obowiązkami. Dziś wiem, że to żadne tłumaczenia. Nie wykorzystałem tej przyjaźni, którą dał mi los. I nic już z tym nie można zrobić.
Tylko wieńce wiszące w myśliwskim pokoju przypominają mi tamte odległe lata i emocje, jakie targały początkującym nemrodem w maleńkiej wiosce z okazałym pałacem.